Czytadło
rys. Mariana Abasolo / Flickr CC

Czytadło

Michał Szymański

Orbitowski wie, jak dobrać składniki, aby uwieść i przykuć bezbronnego czytelnika. Wyobrażam go sobie raczej mieszającego chochlą w ogromnej kadzi niż ślęczącego nad laptopem

Jeszcze 2 minuty czytania

„Szczęśliwa ziemia” dotarła do mnie w starannie zaklejonej kopercie z poranną pocztą. Lektura na kilka dni, pomyślałem, ważąc w dłoniach grubaśny tom. Na skrzydełku okładki Łukasz Orbitowski zanurzony po pas w kobiercu polnych kwiatów rozkładał triumfalnie ręce i uśmiechał się szeroko – pisarz wciąż młody i niebywale płodny, czytany, komentowany, laureat kilku stypendiów, zwycięzca kilku konkursów. Jako jeden z nielicznych wydostał się przed laty z getta ortodoksyjnej fantastyki, złapał wiatr w żagle i wypłynął na szerokie wody literatury łączącej miejski realizm z popkulturową grozą, zarazem ambitnej i popularnej. W przedostatniej powieści, zatytułowanej „Widma”, opisał powojenne losy Kolumbów, którym alternatywna historia oszczędziła hekatomby powstania warszawskiego. Krzysztof Kamil Baczyński dźwiga tam cegły na budowie i produkuje socrealistyczne powieści.

Łukasz Orbitowski, „Szczęśliwa ziemia”.
Wydawnictwo SQN, 384 strony,
w księgarniach od października 2013
Pierwsze internetowe jaskółki doniosły, że „Szczęśliwa ziemia” to najdojrzalsze i najlepsze dzieło Orbitowskiego. Przyjemność naiwnej lektury! „Szczęśliwa ziemia” miała wypełnić mi kilka dni, tymczasem już pod wieczór dojechałem – niemal o chlebie i wodzie – do ostatniego zdania. Orbitowski, ten mag, alchemik, czarodziej, zgłębił tajne receptury i wie, jak dobrać składniki, aby uwieść i przykuć bezbronnego czytelnika. Wyobrażam go sobie raczej mieszającego chochlą w ogromnej kadzi niż ślęczącego nad laptopem.

Końcówka lat 90., w poniemieckim miasteczku Rykusmyku życie toczy się powolnym rytmem. Ostatniego dnia lata kilku dobrych przyjaciół, świeżo po maturze, browarem, partyjką „Quake’a” i pieczoną kiełbaską żegna się z dzieciństwem. Zanim się rozstaną, postanawiają ostatni raz zejść do podziemi opuszczonego zamczyska, w miejsce dziecięcych prób i wtajemniczeń, po którym według lokalnej legendy grasuje spełniające życzenia śmiałków monstrum. Nie wszyscy wrócą żywi z tej wyprawy. Życzenia zostaną wypowiedziane, przyjacielski pakt zerwany. Orbitowski przewinie następnie czas o kilkanaście lat do przodu i pozwoli nam sprawdzić w prozatorskim laboratorium losu, w jaki sposób rozsiani po świecie trzydziestolatkowie radzą sobie z klątwą rodzinnego miasteczka. Najważniejszemu z nich, Szymkowi, przydzieli zaś rolę domorosłego detektywa na tropie tajemnicy podziemi oraz własnej tożsamości naznaczonej świdrującym umysł skrzekiem.

Opowieść o dojrzewaniu i męskiej przyjaźni z mocno zarysowanym tłem polskiej prowincji okresu transformacji przenieść w fantastyczny labirynt zamkowych lochów, który łatwo uniwersalizuje się w mit lub podświadomość, dodać kryminalną zagadkę sięgającą średniowiecza i – koniecznie! – motyw zaginionych dokumentów, przełamać to brutalną realistyczną prozą, portretującą pokolenie współczesnych trzydziestolatków zatracających się w miłości i karierze, a całość oprzeć na nieśmiertelnym baśniowym wzorcu. Oto Łukasza Orbitowskiego przepis na powieść, którą pochłania się bez opamiętania mimo jej poważnych artystycznych niedostatków.

Kanonadę zarzutów można by zainicjować klasycznym stwierdzeniem, że powieść dawno już utraciła niewinność – chyba żaden inny gatunek literacki nie wiedzie tak gładko po równi pochyłej na manowce sztuczności i śmieszności. Orbitowski ląduje tam raz za razem. Jego drobiazgowe opisy Warszawy, Krakowa, Kopenhagi przypominają mozolne klejenie makiety z surowców wtórnych. Ten trud wyznaczania ulic, zaludniania placów i kawiarni, to niezmordowane katalogowanie mikrozdarzeń w bezpłciowych zdaniach pojedynczych nie jest tu elementem świata przedstawionego, lecz emanuje wprost od pisarza-rzemieślnika, który w pocie czoła przykraja, klei, okrawa, watuje opisami fabularne dziury. W dodatku, jak to rzemieślnik, niespecjalnie czuje język i nie ma większych estetycznych ambicji – całą opowieść wygrywa na jednej rozstrojonej strunie, nie zawracając sobie głowy chociażby tym, że zmiana narratora aż się prosi o językową inwencję. Wśród bliźniaczo podobnych zdań czasem trafiają się konstrukcje skrzypiące niezgrabnie postawionym przyimkiem czy źle dobranym przymiotnikiem. Wytykanie podobnych błędów jest wprawdzie aptekarską praktyką, ale te drobiazgi nie są bez znaczenia, one współtworzą pewną wizję sztuki, w której ogół zwycięża nad szczegółem, a schemat i prefabrykat uniemożliwiają indywidualne widzenia świata w jego niepowtarzalnej wielości.

Więc alchemik czy rzemieślnik? Eliksir, który budzi dziecięcą wyobraźnię, czy anachroniczna landara, co zwodzi tanimi chwytami? Powinienem się wstydzić tych kilku godzin naiwnej czytelniczej frajdy?

Ciągle brakuje literaturze polskiej ciekawych czytadeł na poziomie. Albo stosy makulatury, albo eksperymentatorskie dziwactwa dla nielicznych znawców. „Szczęśliwa ziemia” wypełnia ten brak i przemyca przy okazji twardy filozoficzno-egzystencjalny węzeł. Bartek, Staszek i Karol wrócą po latach do Rykusmyku, żeby zmierzyć się z przeszłością i spróbować cofnąć czas. Związek makabrycznych wydarzeń z podziemi rykusmykowskiego zamku i połamanych losów bohaterów okaże się zdumiewająco niejednoznaczny. Bo Orbitowski jest lekkostrawny, schematyczny, bywa efekciarski i łasy na atrakcje, ale w sprawach naprawdę ważnych nigdy nie idzie na łatwiznę.   


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.