Pierwsze wrażenia łechcą czytelniczą próżność – oto ciąg dalszy łabędziego śpiewu pokolenia, które nieuchronnie dobija trzydziestki, a myślami wciąż błądzi po rozległych krajobrazach mitycznego dzieciństwa i nie tak dawnej heroicznej młodości. Igła trafia na dobrze wyżłobiony rowek, z głośnika płynie sprawdzona melodia. W „Bogactwie” Marty Syrwid jest wszystko, co być powinno, aby sentymentalne apetyty i senne marzenia rówieśników zostały zaspokojone. Na pierwszych stronach pstryka migawka zenita, a cola-cao zostaje potajemnie wyjedzone z torebki. W sklepach papierniczych kupuje się zwierzątka tamagotchi, naklejki, klocki lego i bloki rysunkowe, kilka lat później wraca się nad ranem z imprezy, rozpija się nad rzeką tanie wina z koleżankami ze studiów. Język „Bogactwa” jest przewidywalnie sztuczny i przetrącony (klątwa Masłowskiej), ostrze powieści wydaje się tradycyjnie wymierzone w oswojonego potwora popkultury (motyw kręcenia serialu o życiu głównej bohaterki), zaś długie i nudne opisy Miasta-molocha czyta się z rosnącą irytacją. Dopiero kulminacyjna scena ustawia elementy we właściwym miejscu.
Problem niewyrażalności traumy stanął ostatnimi czasy w samym centrum myślenia. Marta Syrwid dotyka go w szczególny sposób, unikając moralizatorstwa i taniej psychologii. Oko narratora jest tutaj zarazem chłodnym okiem kamery śledzącej zachowanie Pat D. w trzypokojowym mieszkaniu na piętrze starej kamienicy. Nocą z 28 na 29 lipca zrazu szarmancki Pablo wkruszył tabletkę do wytwornego drinka, nasikał do ust odurzonej Pat, jej ciało zostało dotkliwie poranione zbitym szkłem, ale najbardziej ucierpiał delikatny mechanizm pamięci, który niegdyś przechowywał i porządkował tysiące kolorowych przeźroczy, teraz pozostały z nich kłujące resztki. Pat będzie próbowała wypełnić wypaloną dziurę kilogramami śmieci znoszonych nocami do mieszkania z ciepłych śmietników, będzie walczyła z bolesnymi skrawkami, usypując w kolejnych pokojach stosy-ukrycia, obsesyjnie myjąc ciało, szorując podłogi, zdzierając paznokciami tynk do surowej cegły. Jej cokolwiek szaleńcze działania obliczone na stworzenie „Nowej Pat” (nowego ciała i nowej pamięci) przypominają filmowe kadry, którym przyporządkowano numerki od 251 do 409. Migawki z klaustrofobicznej serii występują w „Bogactwie” na przemian z ujęciami 1-250 sięgającymi zamglonych wspomnień z najdalszego dzieciństwa. Tym samym pod koniec powieści docieramy do numeru 409 (odjazd kamery, widok fasady płonącego budynku) i 250 (Pat zamyka się w mieszkaniu odziedziczonym po babci i zaczyna „sprzątanie”). Koło się domyka – można wrócić do początku, który jest teraz wspaniale przejrzysty.
Marta Syrwid, „Bogactwo”. Lampa i Iskra Boża,
Warszawa, 210 stron, w księgarniach od marca 2013Filmowe chwyty sprawdzają się tak świetnie, że łatwo im przyklasnąć, zapominając o własnej dwuznacznej roli widza-czytelnika, nieustannie podbijanej zwrotami typu: „Przechylcie, szanowni państwo, główki i spójrzcie na Pat: całkiem ładna i pokiereszowana”. Oko kamery łapie ostrość, rejestruje drobiazg, szczegół, gest, wyjeżdża z mieszkania i filmuje od góry Miasto, po czym pikuje w jego gorące wnętrze – ktoś robi zakupy w supermarkecie, psy rozgrzebują resztki kebabów. Bohaterowie chodzą sztucznie na wysokich koturnach. Sceny są skrojone na miarę telewizyjnych seriali. Gdy Tata Drogi wraca do domu i obwieszcza śmierć babci, robi to w manierze doktora Lubicza. Gdy Pat zostawia kolejnych chłopców, każdy z nich odgrywa rolę porzuconego w ten sam sposób. Jest jeszcze ekipa telewizyjna, która rozstawiła się pod oknami mieszkania bohaterki, żądna nowych sensacji z jej życia, gotowa wsiąść na podnośnik, pukać obiektywami w okno. I wciąż powraca motyw tytułowego bogactwa, „spiżarni pamięci”, z której lipcową nocą wysypały się skarby ochoczo wchłonięte i zmielone przez nienasycone Miasto wyczekujące dalszych smakowitych kąsków. W tak skonstruowanym świecie, w języku pełnym klisz, reklamowych prefabrykatów, semantycznych pustaków i składniowego styropianu, nie sposób długo utrzymać bezpiecznej pozycji zdystansowanego widza-czytelnika przeżywającego dramat skrzywdzonej i manipulowanej bohaterki. Wpisane w tekst kłopotliwe położenie odbiorcy wydaje się mocną stroną powieści będącej od początku do końca – od pierwszych obrazów z domu dziadków po końcową desperację podpalaczki – sfabrykowaną wersją biografii, która w żadnym calu nie należy do Pat, gdyż żadna „prawdziwa” Pat po prostu już nie istnieje. Nie ma twardego gruntu przeżeranego fikcją. Jest tylko dokładnie zmielona papka, dobrze wyrobione, wypieczone ciasto po kawałku serwowane konsumentom.
„Za górami, za lasami słodkich snów, drodzy państwo, ależ macie wielkie oczy, ależ macie wielkie uszy, ależ macie wielkie zęby” – tymi słowami bajka się kończy, pozostawiając nas, umęczonych, w skórze głodnego wilka. Naprawdę umęczonych, bo przy wszystkich konstrukcyjnych zaletach „Bogactwo” niebywale nuży gęstwinami addytywnych opisów, nad którymi autorka bardzo często traci panowanie. Totalna stylizacja i mistyfikacja to trudna sztuka, i trochę szkoda tego trudu podjętego w służbie tezy rodem z krytycznej analizy tabloidów.