Niesamowita książeczka. Szczupła, niepozorna, otwierająca dalekie horyzonty. Historia tego dialogu prozaika z poetą jest długa, sięga roku 2001, kiedy to Adam Waga opublikował na łamach kwartalnika „Regiony” wiersz „Fraszka” dedykowany Zygmuntowi Kubiakowi. Mało kto wtedy wiedział, że Waga to pseudonim, pod którym ukrywa się Klemens Górski – krytyk i redaktor.
– Jak ci się żyje? – pytam człowieka
pogrążonego w rozmyślaniach.
– Bez tchu pracuję. Charon czeka,
abym zakończył me starania
i rzucił mu do łodzi mały
obol, mój żywot obolały.
Adam Waga, Marian Pilot, „Obol/Postanowienia
końcowe”. Wydawnictwo Literackie, Kraków, 76 stron,
w księgarniach od maja 2012Zygmunt Kubiak wystosował odpowiedź, w której za wiersz podziękował, końcowe skojarzenie docenił i przyswoił. Nie był to zresztą pierwszy dar dla profesora. Wcześniej Górski popełnił „Elegie XII do Zygmunta Kubiaka” stylizowaną na Klemensa Janicjusza. W 2007 roku siedemdziesięciojednoletni Adam Waga zadebiutował tomikiem „Obol”, wydanym w tak mikroskopijnym nakładzie, że próżno go szukać nawet w poważnych bibliotekach. Tomik zgodnie przemilczano, bodajże jeden Janusz Drzewucki wspomniał o nim w trybie pobieżnym i kuriozalnym („forma zabawy”, „poezja uczona”). Mniejsza z tym. „Fraszkę” przeczytał zaprzyjaźniony z poetą Marian Pilot – przez lata współredagowali „Regiony”. Zachwycił się. A potem zawstydził. Drgnęło mu sumienie. Opadły klapki z oczu. Uwiedziony przez poetę napisał prozatorską odpowiedź: „Postanowienia końcowe”. W międzyczasie dostał Nike, wydawnictwo – jak mniemam – dało zielone światło, i oto mamy zgniłozielony tom: „Obol/Postanowienia końcowe”. Poetycko-prozatorski dwugłos o umieraniu, o przechadzkach w Zaświaty. Trzydzieści wierszy i jedna nowela.
Poetę i prozaika łączy wiele – data urodzenia (rok 1936), bezpretensjonalne zakorzenienie w rodzimości, w tradycji chłopskiej, ludowej. Pierwszy swój literacki pseudonim zaczerpnął z rodzinnej podlaskiej wsi – Wagi. Drugi wyjątkowość domowej polszczyzny uczynił materią i znakiem rozpoznawczym prozy, a ostatnio opublikował „Słownik dawnej gwary Siedlikowa”. Różni ich natomiast stopień bycia w języku, sposób – nieładnie mówiąc – posługiwania się nim. Żywiołem Mariana Pilota jest gadanina, niezobowiązujące biesiadne paplanie, które pisarz piętrzy, rozciąga, doprowadza do eksplozji. W tym stylu można się zagubić. Po drodze ginie gdzieś składnia i gramatyka, giną zewnętrze odniesienia. Zostają same słowa, zderzane i rozpruwane, grzmiące i szemrzące, ograniczane tylko wędzidłem ironii. Przy tym jest Marian Pilot przede wszystkim opowiadaczem, który opowiadanych historii nigdy nie traci z oczu.
Inaczej poeta – tu każde słowo jest na wagę złota. O rzeczach ostatecznych mówi się z powagą i biblijną prostotą. Trudno pisać o tej poezji, jeszcze trudniej – interpretować. To właściwie nie są wiersze, lecz słupy i drogowskazy, mające pomóc czytelnikowi. Waga nie chce być w literaturze współczesnej, którą ma za nic, widzi w niej trupa. Nie chce się podobać, gardzi efekciarstwem. Metafor tu jak na lekarstwo. Zamiast nich sprzeczności, niewysłowione sploty egzystencji: „Nic wszystkim. / Wszystko niczym”, „Życie mrze, żyje śmierć życiem na zawsze”. Potencjalnych olśnień podczas lektury jeszcze mniej. Jedno jedyne, gdy pamięć o niepiśmiennym ojcu łączy się z cierpieniem Boga-człowieka: „Ojcze mój, dobry Boże / Twe imię – krzyż podpisu”.
Czytając „Obola” skrupulatnie, strona po stronie, wyobrażam sobie, że pierwszy to i ostatni tomik w dorobku Wagi, bo takie wiersze pisze się tylko raz. Widzę wygnańca z Małej Itaki, gdzie niebo było zespolone z ziemią, Bóg był w zapachu kadzidła i dziecinnym obrazku na ścianie, a śmierć łagodnie przychodziła z pól. Teraz wygnaniec powtarza i przekręca modlitewne formułki, tkwi w wykoncypowanych paradoksach („Ja Twoją [glinę] wzniosłem do góry, / Tyś moją upuścił na dół”), na własną rękę próbuje dokonać sądu nad samym sobą. Odwiedza cmentarze – staje nad grobami przyjaciół, czyta poezję – wchodzi w polemikę z Szymborską, cytuje Szekspira, Herberta, Bieńkowskiego. I wszędzie dopada go pustka, także pustka Zaświatów, koniecznych i niemożliwych.
Pytanie o bycie lub niebycie siły wyższej, o jej kształt i działanie, pozostanie – jak zwykle – bez odpowiedzi. Ale nie jest to brak dramatyczny. Z poziomu pytań nierozstrzygalnych przechodzi się tutaj do spraw przyziemnych. Nagle „po raz pierwszy” dostrzeżeni zostają dozorca, kobieta myjąca okno, rozszczebiotane dzieci, „bezimienni bohaterowie zwykłości” uchwyceni w pojedynczej chwili. W ten sposób, okrężną drogą, dotrze poeta do bólu, który we „Fraszce” spaja Zaświat ze światem.
W rzeczywistym bólu, łączącym wszystkie istnienia, Adam Waga bliski jest Gombrowiczowi. Uwiedziony i olśniony prozaik, na którego teraz kolej, nie podejmie bezpośrednio tych filozoficznych wątków. Co by było, gdyby „Fraszkę” wprowadzić w życie? Zobaczmy, jak poezja działa w praktyce.
„Postanowienia końcowe” to zapis pewnego szaleństwa. Opowiadający czyta wiersz Wagi i wpada w obsesję – zaszpuntowani w przedsionku tamtego świata zmarli czekają na jego pomoc, bez której błąkać się będą u brzegów Styksu. Charon jawi mu się obślinionym łachmytą, obszarpanym bezdomnym, wyciągającym olbrzymią dłoń po zapłatę. Myśląc o Marii – była wojującą ateistką, więc jej pośmiertne losy niepewne – wysupłuje ze skarbonki łotewskiego miedziaka o nominale dwóch santimów i układa pieniążek na płycie nagrobnej. Po przedziwnych perturbacjach moneta wraca do kieszeni właściciela. Tu zaczyna się część najlepsza.
Scena w obskurnym brudnowskim pubie Chrupek jest matematycznym odwzorowaniem „Fraszki”, ucieleśnieniem doskonałym. Narrator, sącząc beczkowego Żywca, przysłuchuje się rozmowie stałych klientów. Jeden z nich, Jasio Głupi Jasio, zwierza się, niczym bohater Dostojewskiego, ze swojej „zbydlęconej” egzystencji. Życie upłynęło mu bez przyjemności, w bólu i trudzie, widoki na przyszłość marne, czas ze sobą skończyć. A już wygląda jak obolały denat – „dziko łysy”, w przetartej kurtce. Podpatrujący z ukosa narrator czuje ucisk pieniążka w kieszeni. Wywołany do pomocy próbuje zrazu ratować samobójcę, jednak, w miarę rosnącego podniecenia, rezygnuje i podaje Jasiowi do połknięcia miedziaka „na drogę”.
Może dlatego ten dialog jest tak frapujący? Skrystalizowany głos poety, wprawdzie rozchwiany, lecz ostateczny i pojęciowy, nabiera pod piórem prozaika rumieńców. Zostaje osadzony w dookolnym dzianiu się, rozjechany, wyzuty z powagi. Uniwersalna prawda o bólu i śmierci przeistacza się w groteskową maskaradę – obolały pijaczek z obolem w żołądku zmierza na spotkanie z Charonem. Pilot zabawia się z wierszem, sprawdza jak poezja pracuje w prozie, ale wchodzi także w poważną polemikę. Bohater noweli świadomie zainscenizował wiersz, dał się omamić:
– A ty, przyjacielu, piszesz tu poemat na grosz i samobójcę. Rozkoszny pięknoduch…
– To fraszka – powiedziałem i drżącymi rękami podniosłem kufel do ust. – Poniekąd plagiat.
Czy uszlachetniając ból metafizyką nie usprawiedliwiamy własnej bezczynności, nie skazujemy Jasiów na samotne umieranie? Jest coś demonicznego i sadystycznego w tym knajpianym odegraniu poezji. Także w poezji samej. Ręce bohatera drżą nie przypadkiem.