Ewa Lipska,  „Droga pani Schubert...”

Ewa Lipska,
„Droga pani Schubert...”

Michał Szymański

Coś tu iskrzy, coś się zespala. Coś katapultuje w inną przestrzeń, w zmontowany na nowo czas. Bez słodkiego epilogu tomik Ewy Lipskiej byłby bliski doskonałości

Jeszcze 2 minuty czytania

Funkcja i rola poezji to kwestia tak stara, tak gruntownie przerobiona i zamordowana w szkolnych ławach, że właściwie stawiać jej nie wypada, ani poetom, ani – tym bardziej – krytykom. Z tym większym zdumieniem wczytuję się w prozę poetycką zamykającą tomik „Droga pani Schubert…”, w której Ewa Lipska, wprawdzie dobrze ukryta za niewątpliwie męskim podmiotem lirycznym, wyznaje z powagą: „dobrze, że jest jeszcze taki kraj, który jest wszędzie i nazywa się Poezja”. Więc Poezja, w której się żyje, którą się oddycha, bezwarunkowo potrzebna, wyniesiona na ołtarze, pisana koniecznie wielką literą. I tylko przedrukowana obok grafika Sebastiana Kudasa przesącza w tę idyllę nieco sceptycyzmu: ptaszek trzyma w dziobie balonik, chłopiec ściska sznurek przywiązany do nogi ptaszka, za chwilę porwie ich powietrze.

Ewa Lipska nie wymyśliła pani Schubert na potrzeby najnowszej książki. Bohaterka o wywołującym liczne skojarzenia nazwisku zjawiła się po raz pierwszy w drugiej części tomiku „Ludzie dla początkujących” (1997), zatytułowanej: „Pan Schmetterling i nieuchronność dysonansu”. Zrodził ją Wiedeń, wiedeńskie place, ulice, kawiarnie. Bo pani Schubert od początku była uwikłana w miejsca (Baumgarten, Steinhof, Heldenplatz, Café Central), miała swój własny szczątkowy życiorys („córka komendanta policji”), ledwie zarysowaną austriacką fizis, a nad jej bardzo mieszczańską przeciętnością unosił się złowieszczy duch Thomasa Bernharda. Te i inne cechy skłaniały krytyków do porównań z Panem Cogito, nie zawsze uzasadnionych.

Ewa Lipska, „Droga pani Schubert...”.
Wydawnictwo Literackie, Kraków, 60 stron,
w księgarniach od kwietnia 2012
Lipska wracała do pani Schubert w kolejnych tomikach, niezmiennie w formie prozy poetyckiej, którą stopniowo oczyszczała z wielosłowia, poszukując frazy zarazem oszczędnej i potoczystej, różnej od wystudiowanego chłodu wierszy. Wreszcie poświęciła bohaterce osobną książkę, zbiór poetyckich listów („niby-listami” nazwał je Marian Stala) pisanych przez tajemniczego mężczyznę, który apostrofy „Droga pani Schubert” trzyma się kurczowo niczym linoskoczek drążka.

Z nieładnie brzmiących metodologicznych wytrychów, takich jak „figura podmiotu”, „nadawca i odbiorca”, „konwencja epistolarna”, wybieram określenie „relacja spersonalizowana”. Lipska nie wciąga czytelnika w wyrafinowaną grę, nie tworzy łamigłówek, nie skazuje na interpretacyjne męki. To, co w tych „niby listach” zapisane, ma wartość o tyle, o ile zbliża do sfery międzyludzkiej, czułej relacji ja-ty, ustanawianej wbrew nieskończoności kosmosu i skończoności historii, wbrew pustemu niebu, słabej pamięci i nieuchwytnemu „ja”, przeciw alienującej technice, postępującej głupocie i meandrom „roztargnionego” czasu.
Jaka wartościowa poezja nie stawia sobie podobnych zadań? Tomik Ewy Lipskiej jest wyjątkowy, bo, po pierwsze, sprowadza całą problematykę na ziemię, w codzienność doświadczeń, po drugie, mnoży trudności, sonduje kolejne bariery i po trzecie, nie oferuje stuprocentowych rozwiązań. Z nieludzkim światem mierzy się tutaj zdeklarowany sceptyk, racjonalista wątpiący w poznawcze możliwości rozumu, agnostyk i samotnik, który odrzuca intelektualne systemy, wygłusza sentymenty. Jednak poszukuje  jakiegoś punktu oparcia.

Ten, który pisze do pani Schubert – a będę go odtąd nazywał „on” – nie zadomowił się w świecie i nie zadomowił się w sobie. Żyje w ruchu, „nagle i bez uzasadnienia” opuszcza kolejne miasta. W kasynie obserwuje rozkręconą ruletkę, której oko „nie jest okiem opatrzności”, a kulka toczy się po czerwonych polach „naszych zadłużonych spacerów”. Własne odbicie w lustrze przypomina mu twarz Grety Garbo, ta znów przekształca się w wizerunek Sokratesa, by zastygnąć w portrecie lokalnej gwiazdy. Nocami śni o nieudanej spowiedzi z rozchichotaną kobietą w roli spowiednika („jak pani wie, jestem człowiekiem niewierzącym”), oraz przeżywa koszmar wojny, całym ciałem, „od stóp do głów”. Mijany codziennie na ulicy sklepikarz, piewca avocado, opowiada mu o przejażdżkach Diabelskim Młynem, dzięki którym „uczy się bać”. A zaczepiony przypadkiem sąsiad odebrał właśnie prochy matki z portu, gdzie bezskutecznie oglądał zachód słońca – „czerwona kula toczyła się w miejscu”.

Darowane pani Schubert cząstki podpatrzeń i przeżyć tworzą rzeczywistość niekompatybilną, bez ciężaru, bez sensu. Jej rozchwianą kondycję on kilkakrotnie wysławia: „żyjemy na tym samym świecie, który kiedyś był prymusem kosmosu”, „ludzkość, nieznośna literówka kosmosu”, i wysławiając uczłowiecza, umieszcza w ludzkim „ty”.

Ratunkiem byłaby miłość? Więź najmocniejsza, lekarstwo na rozpad? Lipska nie boi się słowa, przed którym niektórzy poeci uciekają w smakowitą metaforę. Ale używa „miłości” ostrożnie, z iście nowofalową nieufnością. W „Droga pani Schubert…” nie ułatwia swoim bohaterom zadania. Miłość między nimi już się wydarzyła, już się dokonała i, rzec można, wypaliła. Należy do szczelnie zamkniętej przeszłości, nad którą przewalają się nowe czasy. Pozostały wspomnienia, splątane „kable dat”. Pozostał język. W przeszłej miłości niemal niepotrzebny („biegliśmy przez plażę, a deszcz zmywał nam resztki mowy z ust”, „biegliśmy w miejscu, jakby nas trafił piorun”), teraz stanowiący jedyną substancję porozumienia; giętki, wyćwiczony w paradoksach:

Droga pani Schubert, piszę do pani z Amsterdamu,
gdzie dostałem stypendium na napisanie
testamentu. Naszą miłość zapisałem Przeszłości,
którą, jak zawsze, odkładamy na Przyszłość.
Wyrwałem ją ze snu. Wschodziły jaskółki.
Niebo było zbędne.
(„Testament”)

Albo tak:

Droga pani Schubert, noszę już na sobie Jutro.
Płaszcz Przyszłości, który mi pani uszyła w naszej
wczesnej młodości. Czy pamięta pani jeszcze puls
guzików, na które zapinaliśmy się?
(„Teraz”)

Są to jednocześnie momenty najlepsze. Coś tu iskrzy, coś się zespala. Coś katapultuje w inną przestrzeń, w zmontowany na nowo czas. Po takich poetyckich błyskach końcowy akt wiary, ten sztuczny przeskok w patetyczną wizję republiki Poezji, staje czytelnikowi kością w gardle. Bez słodkiego epilogu tomik Ewy Lipskiej byłby bliski doskonałości.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.