Poezja z antymaterii

Michał Szymański

Niby to wiersze wszystkie, ale coś tam jeszcze w szufladach zostało. Niby „zebrane”, lecz złowrogi przymiotnik w tytule się nie pojawia. Świetlicki robi krok naprzód i dwa do tyłu, kluczy, zwodzi krytyków i czytelników

Jeszcze 3 minuty czytania


Bourbon z lodem kosztował wtedy 6,60; Stock 4,40; taksówka z centrum Krakowa na obrzeża10 złotych. Bohater „Marcin Świetlicki” wypił te trunki, wsiadł do taksówki, a potem koszty i nazwy uwiecznił: „Piszę to jako kronikarz września 97. / Miło będzie – na przykład – w lipcu 11, / przypomnieć sobie ceny i tryb życia [...]”. III Rzeczpospolitą nawiedziła wtedy powódź stulecia. Prezydent Aleksander Kwaśniewski wprowadzał Polskę do NATO. Na łamach prasy codziennej – od lewa do prawa – dyskutowano Nową Konstytucję. W literackich periodykach powoli wygasały uczone debaty o „przełomie lub ciągłości po 1989 roku”, „zaniku centrali”, o „barbarzyńcach”, którzy mieli tworzyć albo swoistą formację, albo rozlazłe pokolenie epigonów, zaciągających długi u poetów sprzed dekady. W księgarniach pojawiły się za to pierwsze krytycznoliterackie opracowania, podejmujące problematykę pisarstwa i postawy „nowych dzikich”: „Niebawem spadnie błoto”, „Ślady przełomu”, „Apetyt na Przemianę”, „Dochodzenie do siebie”.

Czytając pożółkłe dyskusje z lat 90., można odnieść wrażenie bezsensownej szarpaniny lub – co gorsza – kukiełkowego teatrzyku. Młodym zależało, więc z zapałem bronili tezy o przełomie w literaturze. Starsi niejedno już widzieli, niejedno przeżyli i w możliwość jakiejkolwiek realnej przemiany powątpiewali. Nic dziwnego, że jedni i drudzy ochoczo powoływali się na wiersz „Dla Jana Polkowskiego” (pierwodruk 1990), zgodnie odczytywany jako manifest pokolenia ówczesnych trzydziestolatków. Dzięki temu wyostrzały się kontury: jesteśmy my i oni. Po szlachetnej poezji lat 80. „pozostał smród”. „Poezja niewolników żywi się ideą, / idee to wodniste substytuty krwi”. Dla Świetlickiego ten wiersz stał się szufladkującym przekleństwem, przed którym uciekał później przez lata.

Za kilka miesięcy krakowski poeta skończy pięćdziesiąt lat. 1 czerwca ukazały się jego „Wiersze” – opasły, przeszło sześciuset stronicowy tom w twardej, jaskrawej, jakby niedbale farbą upaćkanej okładce. Patrzymy na szybę, którą malarz zamalowuje od drugiej strony na czerwono („remont z powodu śmierci”?). W środku 535 wierszy – 9 ułożonych chronologicznie tomików (od „Zimnych krajów” po „Niskie pobudki”) plus kilkadziesiąt utworów niepublikowanych i niemal drugie tyle rozproszonych. Wydawnictwa tego typu sprzyjają podsumowaniom. Świetlicki doskonale zdaje sobie z tego sprawę, dlatego w autorskim „Wstępie” uprawia swoistą ekwilibrystykę, robi krok naprzód i dwa do tyłu, kluczy, zwodzi krytyków i czytelników. Niby to wiersze wszystkie, ale coś tam jeszcze w szufladach zostało. Niby „zebrane”, lecz złowrogi przymiotnik w tytule się nie pojawia – wydać wiersze zebrane to tyle, co wydać na siebie „wyrok śmierci”, wbić pierwszy gwóźdź do trumny. Nieuświadomiony czytelnik po lekturze „Wstępu niechybnie dojdzie do wniosku, że trzyma w rękach książkę pisarza niezbyt cenionego, szkalowanego, który na dokładkę do jej wydania został przymuszony.

Marcin Świetlicki / fot. Maciej MatysiakKim jest dzisiaj Świetlicki, prawie dwie dekady po książkowym debiucie? Treść pomieszczonych w różnych miejscach biogramów może przyprawić o zawrót głowy: „najpopularniejszy wśród młodzieży poeta polski”, „gwiazdor polskiej kontrkultury”, „akcentuje postawę nieprzystosowania i aspołeczności”, „zapoczątkował nurt melodeklamacji do rockowego podkładu”. Sam Świetlicki nie ułatwia zadania. Krakowianin od przeszło 30 lat promocje wierszy urządza we Wrocławiu, w dodatku w ramach Festiwalu Czesława Miłosza, z którym – jak wiadomo – miał na pieńku (patrz wiersz „Rozmawianie”). Jednocześnie wyśmiewa obchody jubileuszu, ostrzegając zawczasu, żeby nikomu nie przyszło do głowy wzbogacić się na jego setnej rocznicy. Programowo zdystansowany do polityki i towarzyskich gier, raczy czytelników wierszami zahaczającymi o publicystykę. Wchodzi w spór ze środowiskiem Krytyki Politycznej – chce „obśmiać lewaka, wkurwić mentalnego pedała”. Ostatnio pisze głównie kryminały.

Problem, który mamy ze Świetlickim, wynika – jak sądzę – z prostego przesunięcia. Wykreowany wizerunek przewrotnego mruka w ciemnych okularach i czarnej podkoszulce, zblazowanego specjalisty od ponurych żartów i bon motów, przysłonił Świetlickiego – poetę. Zbiór „Wierszy” stwarza szansę przywrócenia proporcji. Na wnioski przyjdzie jeszcze czas, póki co możemy pozwolić sobie na garść niezobowiązujących refleksji.

Już pobieżna lektura tomików jednego po drugim uzmysławia, że literaturoznawcze recepcje z lat 90. zwykle nie trafiały w sedno. Na siłę podkreślano obrazoburczość tonu, wulgarność, prowokacyjne przekraczanie konwencji. Świetlicki czytany dzisiaj nie szokuje. Na pierwszy plan wysuwa się jakiś głęboko ukryty ład. Autor „Schizmy” zaczyna jawić się jako poeta błysku, zmysłowego ukłucia, który w budowanych ze strzępów wrażeń wierszach poszukuje zawsze jednej, wbijającej frazy:

Tutaj, w złym miejscu, lepiej widać zmierzchy,
źdźbła trawy, tęcze. Wulkan olśniewa najlepiej
tych, których dotknie palcem lawy
(„Słupsk 84”)

Tropienie linii rozwoju jest w przypadku Świetlickiego zajęciem co najmniej ryzykownym. „Wbijająca fraza” bywa olśnieniem języka, potem wkrada się Absolut (i jego rewers – Brak), tajemnicze przejścia, pęknięcia, szczeliny, wreszcie kapitulacja – „złamany język”. W poetyckiej wyobraźni drogę tę wyznaczają bodajże miejsca w domu – piwnice, okna i strychy. O żadnej ewolucji nie może być jednak mowy. Raczej o współistnieniu, przeplataniu motywów.

Marcin Świetlicki, „Wiersze”.
Wydawnictwo EMG, Kraków, 628 stron,
w księgarniach od czerwca 2011
Nieco inaczej sprawy się mają z bohaterem (czy też bohaterami) wierszy. Z pozoru to wciąż ten sam mężczyzna – neurotyk, samotnik, zdradzony i porzucony, „cały zbudowany z blizn” i ciemnej materii, niezdolny do komunikacji, zwinięty w kabłąk, w płód. Trudno też mówić o nacierającym przeczuciu śmierci, bo dojmującą świadomość grobu miał już bohater „Zimnych krajów”. Zmiana dokonuje się w sferze ruchu. Niegdyś nieustannie kluczył, pętał się, pałętał, wjeżdżał do miasta lub z niego wyjeżdżał. W tomiku „Nieczynny”, w „Niskich pobudkach”, nieruchomieje, znika, a złowroga i obca rzeczywistość przewala się za oknem.

Krytycy zgodnie orzekli, że ostatnie książki poety nie wniosły nic nowego. Przeczytane na nowo w bliskim sąsiedztwie starszych wierszy stają się ciekawsze. Późny Świetlicki coraz konsekwentniej oczyszcza poezję ze zbędnych ozdobników, pisze na krótkim oddechu, wybiera jedno celne słowo zamiast strumienia obrazów. Wystarczy zajrzeć do utworów niepublikowanych. Młody Świetlicki miał skłonność do wielosłowia, zapętlał frazy, rytmicznie powtarzał formuły, naśladując w ten sposób język mówiony(„– to wyjść natychmiast – wyjść natychmiast”, „patrzę w zimowe niebo patrzę w niebo nowe”, „szukają się szukają w rozlewiskach ulic”, „nie mówiłem ci o nim nic ci nie mówiłem”, „jest mało, bardzo mało takich miejsc”, „księżyc zaczyna / zaczyna się namyślać”). Szczyt zwięzłości poeta osiągnął całkiem niedawno.

Utwory niepublikowane to także przegląd literackich fascynacji, później zacieranych i niemal niedostrzegalnych (na pewno Wojaczek, Białoszewski, Stachura, być może Baczyński, Gajcy, Bursa). Te wiersze są naturalnie nierówne. Ale znajdziemy kilka znakomitych fragmentów – śladów dróg, które poeta porzucił. Tak pisał dziewiętnastolatek:

6
gdy wracasz ze mną od ogniska
dziecinne półogromne pojawia się niebo

Ameryka Australia i Europa z chmur
Azja nad Azją nad Azjami księżyc
i kosmonauci patrzą na nas z nieba
mają niebieskie oczy ukryli się dobrze

grozimy kosmonautom udało się im
urwać matce wariatce wiecznie czekającej
(„Sześć wierszy”)

„Bo z czego robi się poezję? Z antymaterii. Poezję robi się przeciw. Przeciw instytucji, jakkolwiek by się nie nazywała. Przeciw każdej władzy. Przeciw niesprawiedliwości. Przeciw głupocie. Przeciw złym ludziom”. Takie poważne deklaracje zaplątały się w skądinąd żartobliwym „Wstępie”. Ale jeżeli chcielibyśmy poszukać w przeszło trzydziestoletniej twórczości Świetlickiego niezmiennej poetyckiej metody czy postawy, od tych zdań należałoby zacząć. Przeciwnik ma wiele twarzy. Idea to jedno z wcieleń opresyjnych struktur, kto wie, czy nie groźniejsze niż wojsko, państwo, naród, bo ingerujące w sferę najbardziej osobistą – w wiersz. Produkcją i promocją idei zajmują się między innymi instytucje. Dlatego sądzę, że spór Świetlicki – Krytyka Polityczna zbyt pochopnie strywializowano i sprowadzono do towarzyskich nietaktów. Miał szansę stać się kolejną odsłoną dyskusji, która toczy się w kulturze polskiej od dawna, a kończy niestety zwykle tak samo – mordobiciem. Dyskusji o tym, czy literatura powinna diagnozować rzeczywistość, służyć ideologii i doraźnym celom społeczno-politycznym. Czy też – jak chciałby Świetlicki – istnieć „po nic”, poza historią i polityką, jako nieskrępowana ekspresja jednostki, akt oporu, sposób na życie.

Zbiór „Wierszy” zamyka najnowszy utwór Świetlickiego – „Idealnie kwadratowe skwery”, nawiązujący tytułem do nieszczęsnego manifestu sprzed 23 lat. To kolejna próba odpokutowania za „przeklęty” wiersz „Dla Jana Polkowskiego”, w którym Świetlicki z pasją publicysty skopał jedną ideę w imieniu drugiej:

Nie w Polsce. Poza Polską.
Centrum otacza kordon.
Nie zasłużyłem. Chodzę
z suką nad wodę.

Wolność, jak twierdzą prawomyślni,
dla takich jak ja to jedynie
szeroki wybór alkoholi.
ma się rozumieć. Dobrze.

Bardziej mi w głowie stypa niźli pogrzeb.

Na marginesie – nie jest już wcale tak dobrze: „Bourbon w najlepszym przypadku 15. / Stock zaś w najlepszym przypadku to 8”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.