MIŁOSZ:
Siedem dni

Michał Szymański

Festiwal poetycki sam w sobie jest przedsięwzięciem karkołomnym. Powodzenie takiego przedsięwzięcia zależy w dużej mierze od tego, na ile jego wewnętrzny rytm, rytm programu i przestrzeni, zdoła uwieść publiczność. Idealny festiwalowicz zasypia z szumem wierszy w głowie

Jeszcze 3 minuty czytania

1.


Siedem dni trwał krakowski 2. Festiwal Czesława Miłosza „Rodzinna Europa”. Deszcz spadł dopiero w niedzielę, poza tym niebo było wysokie, bezchmurne. Festiwal – pomyślany jako kulminacja obchodów Roku Miłosza – ruszył w poniedziałek 9 maja arcyciekawą dyskusją wokół biografii noblisty pióra Andrzeja Franaszka, wygasł w niedzielę wieczorem koncertem Agi Zaryan w Filharmonii Krakowskiej. Na pierwszej edycji festiwalu nie byłem – słuchałem relacji, czytałem sprawozdania. Dlatego do Krakowa jechałem niepewny, a moje obawy wzmacniała dziwna okoliczność: pociąg pośpieszny relacji Białystok – Kraków nazywał się „Czesław Miłosz”. Okazało się, że to specjalna akcja PKP. Podobno na końcu obskurnego składu telepał się nawet „wagon poezji”.

Na szczęście organizatorzy, pod przywództwem Jerzego Illga, skomponowali festiwal według klucza „palących wątpliwości” – ustawili tematy, dobrali prelegentów i udramatyzowali program w ten sposób, by jak najzręczniej uniknąć jednoznacznych projekcji, którym atmosfera wielkiego jubileuszu zawsze sprzyja. Lista zaproszonych gości imponowała (ponad dwustu pisarzy, krytyków, intelektualistów z Polski i ze świata). Sprawnie wykorzystano nowe media, a i białe koszulki z fragmentami cyklu „Świat. Poema naiwne”, namiętnie kupowane i namiętnie noszone, specjalnie nie raziły. Poza tym miało być kameralnie, rodzinnie, z tradycyjnym słowem, spotkaniem i spokojną wymianą myśli.

2.

2. Festiwal Czesława Miłosza „Rodzinna Europa”,
9 – 15 maja 2011, Kraków
Festiwal poetycki sam w sobie jest przedsięwzięciem karkołomnym. Powodzenie takiego przedsięwzięcia zależy w dużej mierze od tego, na ile jego wewnętrzny rytm, rytm programu i przestrzeni, zdoła uwieść publiczność. Idealny festiwalowicz zasypia z szumem wierszy w głowie, jada obiad dzień w dzień o tej samej porze, przez tydzień nie znajduje czasu ani na Wawel, ani na Kościół Mariacki.

Na mojej podręcznej, nieco sfatygowanej mapie Krakowa zaznaczałem ołówkiem festiwalowe miejsca Miłosza. Powstała przestrzeń spójna, koncentryczna, uporządkowana, rozpoczynająca się gdzieś w okolicy Rynku Głównego, zygzakiem rozwijająca się na zachód (Plac Szczepański, Collegium Novum, Bracka, PWST, Filharmonia, Auditorium Maximum), następnie przeskakująca na południe delikatnym łukiem, wyznaczonym przez cztery krakowskie świątynie. W nich obywały się kolejno cztery wieczory poetyckie, z których największą publiczność zgromadził rzecz jasna ten z Julią Hartwig i Wisławą Szymborską. Posłuchać na żywo noblistki to nawet w Krakowie rzadka okazja. W powietrzu unosił się zapach kadzidła po niedawno skończonej mszy, a Wisława Szymborska czytała anatomiczny wiersz o dłoni, skonstruowanej w sam raz, by napisać „Mein Kampf albo Chatkę Puchatka”. Ołeh Łyszeha („ukraiński Thoreau”), słuchając, podskubywał siwą brodę. Swego czasu łapał pstrągi w strumieniu, lepił z gliny i prał śpiwory bezdomnym.

Centrum festiwalowej przestrzeni stanowił Plac Szczepański. Tam wzniesiono mogący pomieścić 400 osób Pawilon Miłosz – iluminowane od wewnątrz igloo z trzema odnogami (tunelami) i udającym widnokrąg ekranem w środku, z którego płynęły obrazy bliskich poecie miejsc: kowieński las, nagrobki „u Świętego Brodu”, ulice Wilna, widzenia znad zatoki. Pawilon to instalacja interaktywna. Każdy mógł wybrać miejsce i związane z nim odgłosy – szumy, świsty, szelesty.

Czy przez siedem dni Kraków „oddychał Miłoszem”, jak napisała jedna z tutejszych gazet? Niezupełnie. Jeżeli już, był to oddech rwany, suchotniczy, miejscami zanikający. Natomiast wytworzyła się pewna wspólnota. Kilka razy dziennie na głównej Miłoszowej arterii – ulicy Jagiellońskiej, łączącej Collegium Novum z Placem Szczepańskim – spotykałem i pozdrawiałem w duchu podobnych sobie: wzrok zamglony, krok niepewny, tobołek na ramieniu rozkołysany.

3.

A teraz – festiwalowicza dzień powszedni. Od poniedziałku do piątku w auli neogotyckiego gmachu Collegium Novum trwała międzynarodowa sesja naukowa opatrzona dość ekscentrycznym tytułem „Miłosz i Miłosz”. Rozpoczynała się bladym świtem, bo już o dziewiątej, i biegła swym naukowym rytmem (odczyt, dyskusja, przerwa) do późnego popołudnia. Była to niespotykana okazja konfrontacji z najważniejszymi trendami w miłoszologii –na jednej sali spotykali się najbardziej wpływowi badacze i przez 45 konferencyjnych godzin tkali portret Miłosza. Metody i perspektywy prezentowano najróżniejsze – analiza konkretnego motywu obok syntetycznego ujęcia, zaraz potem wgląd w wycinek historii, skok w korespondencję, zderzenie z odmienną tradycją, złapanie na gorącym uczynku, próba hermeneutyki i komparatystyki, refleksja tłumacza i recepcja filmoznawcy, Miłosz nauczyciel i Miłosz teolog, Miłosz ukąszony Darwinem i Miłosz walczący z romantyczną wspólnotą, Miłosz pod lupą cenzury i Miłosz przyrodnik z lupą w ręku.

Temperatura na sali była zmienna, czasami zionęło nudą, czasami wrzało i iskrzyło. Zwłaszcza podczas referatu „Cierń konspiracji” Stanisława Beresia, który, siwy i potężny, nie tylko dwukrotnie przekroczył przysługujące 20 minut i przytłoczył słuchaczy dziesiątkami statystyk, tabel i wykresów, ale dotknął też bolesnego problemu niewyjaśnionego do dziś stosunku Miłosza do poetów pokolenia wojennego. Teza, że Miłosz wrzucał do jednego worka i potępiał  w s z y s t k i c h  Kolumbów, wywołała opór Aleksandra Fiuta. Bereś, schodząc z katedry, zdołał wyrecytować jeszcze: „w palcach pamiątkę trzyma po faszyście poległym w powstaniu”.

Sesja pokazała, że – wbrew tytułowi – znacznemu wyczerpaniu uległa metoda czytania Miłosza Miłoszem, a jej miejsce zajął istny zgiełk metodologii. Teraz poeta czeka na swojego Bachtina.

Godziny popołudniowe wiązały się z dylematem: co wybrać? Za oknami upał i drzewa, wciąż trwała sesja, a w Pawilonie Miłosz ruszały dyskusje. Tu atmosfera była lżejsza, konwencja gawędziarska, rozmówcy na białych kanapach uśmiechnięci, wyluzowani, sypiący anegdotami. Tematykę niemal wszystkich spotkań determinowały nowości wydawnicze: monumentalna biografia Franaszka (Znak) – już w księgarniach, tom korespondencji Miłosza z Jeleńskim (Zeszyty Literackie) – takoż, korespondencja z Iwaszkiewiczem (ponownie ZL) – wkrótce.

W międzyczasie w różnych punktach miasta spotkania autorskie: z Edwardem Hirschem, Adonisem, Bei Dao, Zadie Smith. Z Aśokiem Wadźpeji, hinduskim poetą, który powoli wyrastał na gwiazdę festiwalu. Z Johnem Grayem w Gazeta Cafe – pasjonująca była polemika tego politycznego pragmatyka z siedzącym wśród publiczności Timothym Gartonem-Ashem. Wieczorami wyśpiewywano i odtańczano Miłosza na koncertach, a Kino Pod Baranami wyemitowało chyba wszystkie związane z noblistą filmy. Od „Dolinny Issy” po dokument „Czarodziejska góra”. Nie jest ich znów tak wiele. Wszakże kino, wedle słów Tadeusza Lubelskiego, „było zawiedzioną miłością poety”.

Najsłabiej wypadła linia festiwalu bezpośrednio związana z hasłem „Rodzinnej Europy”. Jeśli dobrze odczytałem intencje, poszczególne panele miały stworzyć okazję do dyskusji o tożsamości współczesnego Europejczyka, o nacjonalizmach, różnych modelach międzykulturowego dialogu, o kategoriach wygnania i rodzinności. Tymczasem nazwany zdaniem z Tiutczewa panel „Zrozumieć Rosję” był raczej przykładem tego, jak o Rosji rozmawiać się nie powinno. Grzegorz Przebinda nie zadał właściwie żadnego pytania. Rozmówcy – Natalia Gorbaniewska, Clare Cavanagh, Andrzej Nowak – zgodnie brnęli w truizm i banał. Sytuację ratował Adam Pomorski, sugerując, że sam sposób ujęcia tematu jest anachroniczny, że nie powinniśmy zajmować się wciąż mityczną nieprzenikalnością, lecz raczej zakodowanymi w polskiej kulturze modelami myślenia i mówienia o Rosji.

Tłumacz rosyjskiej poezji był chyba najbliższy intencji Miłosza, którego zajmowała właśnie niesymetryczna wzajemność, polsko-rosyjska gra lustrzanych odbić. Na sobotnim spotkaniu „Miejsce urodzenia” było jeszcze gorzej. Włoski pisarz i polonofil Francesco M. Cataluccio, mimo rozpaczliwej gestykulacji Jerzego Illga, nie przedstawił nawet gości. A w dwudziestominutowym wstępie ujawnił oblicze naiwnego idealisty, który „chce budować wspólną Europę”, wychwala kulturotwórczą rolę emigrantów i jednocześnie nie dostrzega problemów, bez rozwiązania których deklaracje tego typu pozostają czczą gadaniną.

4.

„Z opornej materii / Co da się ocalić? / Nic, najwyżej piękno”. Na koniec kilka migawek, najbardziej intensywnych wspomnień.

Czesława Miłosza wspominają przyjaciele. Jesteśmy w Paryżu, w niewielkiej bułgarskiej restauracji. Miłosz opowiada Michnikowi, że tu przychodził w latach 50., myśląc o samobójstwie; Warszawa, czerwiec 1981 roku. Miłosz spogląda z balkonu na Plac Komuny Paryskiej: „Mnie to niepokoi, tu jest klimat jak przed Powstaniem Warszawskim. Uważaj”; Krakowskie mieszkanie Jerzego Illga. Redaktor Znaku słyszy za sobą głos noblisty: „szczęście jest dostępne”. Odwraca się i widzi Miłosza unoszącego kieliszek zmrożonej wódki, łapczywie wpatrzonego w śledzie w śmietanie; Adam Zagajewski odbiera telefon: „Panie Adamie, niech mi pan powie, czy ja kiedyś w życiu napisałem dobry wiersz?”.

I wieczór poetycki: Księga olśnień. Spotkanie zainspirowane „Wypisami z ksiąg użytecznych”, czyli próbka poezji, która nie sprowadza się do gry słowem, ale ma być w jakimś sensie przydatna– chronić przed rozpaczą i nicością. Swoje „użyteczne” wiersze czytają Ryszard Krynicki, Jane Hirschfield i Edward Hirsch – poeta wyczulony na konsystencję chwili, Amerykanin zanurzający się w historię Europy XX wieku, tropiciel zatartych śladów Zagłady, który na spotkaniu autorskim powie o sobie: „żydowski poeta jak Celan kwestionujący swoją żydowską wrażliwość”.

Wieczór w kościele św. Piotra i Pawła zdominował jednak Adonis – innowator poezji arabskiej. Olśnienie intonacji, ruchu ciała, głosu. Poezja zapętlających się sekwencji, ostrych, nasyconych zapachem i barwą obrazów. Arabski metryczny zaśpiew jak modlitwa, którą podawały sobie ściany, sklepienie, kolumny.

Drugi wieczór poetycki: Miasto bez imienia. W kościele św. Katarzyny Aleksandryjskiej dotkliwa nieobecność Dereka Walcotta. Karaibski noblista po raz kolejny nie dotarł do Krakowa. Wewnątrz garstka publiczności i poeci-wygnańcy, dla których wydziedziczenie, przesuwanie granic, kruchość tożsamości i poczucie braku stały się głównym impulsem. Wygnanie, jawiące się często jako pozbawiona realności figura, materializuje się w dwóch twarzach i dwóch głosach – Natalii Gorbaniewskiej (poetkę po licznych represjach zmuszono w 1975 roku do wyjazdu z Rosji) i Bei Dao (chińskiemu poecie tylko raz pozwolono na przyjazd do Pekinu, nie poznał rodzinnej ulicy). Jest jeszcze Tomasz Różycki, który czyta naprawdę świetnie. Wychodząc, podpisujemy petycję o uwolnienie białoruskich poetów. Nie ma nic gorszego, niż „miłe intelektualistom przywdziewanie togi szlachetności” – ironizował kiedyś Herbert.

5.

2. Festiwal Czesława Miłosza nie zbudował piedestału pod przyszły pomnik wieszcza, ale i nie zaatakował poety z determinacją, do jakiej kilka miesięcy temu namawiał na łamach prasy Marcin Sendecki. Czarno-biały portret Miłosza z festiwalowego plakatu rozpadł się na nie pasujące do siebie kawałki, ujawnił strukturę nierozwiązywalnej łamigłówki. Udało się uniknąć pokusy łatwego spożycia i równie łatwej dyskredytacji. Poeta od kilku lat przebywa w literackim czyśćcu i nie jest pewne, jakim kluczem będzie czytany w przyszłości. „Jak będą mnie u- i roz-bierali / Jakich dowiedzą się bio-detali” („Po osiemdziesiątce”). Politycznym krzykaczom przeciwstawione zostały: niepewność, wątpliwość, sprzeczność. I to było dobre.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.