Bloki przypiekane słońcem
fot. rickyshitpants / Flickr CC

Bloki przypiekane słońcem

Michał Szymański

Romantyczne wędrówki po ukraińskiej ziemi  pomagają poczuć się lepiej w niewygodnej skórze obywateli powszechnie pogardzanego kraju, przekonuje Ziemowit Szczerek, i układa Polskę na kozetce, aby lepiej przyjrzeć się jej brzydkim snom

Jeszcze 2 minuty czytania

Ta proza wchodzi tak łatwo, jak kultowy wśród polskich plecakowców ukraiński balsam Wigor – który w rzeczywistości jest środkiem na potencję – rozrobiony kwasem chlebowym z przerdzewiałej cysterny. Swoboda, prostota, lekkość, rytm zdań pędzących na łeb, na szyję, wulgaryzmy przyjemne jak pieszczota. Dawno temu, w dzieciństwie, zdarzały się podobne przygody, gdy książka czytana pod kołdrą wsysała w tunel i dopiero świtanie za oknem przywracało czas i przestrzeń. W ten sposób czyta się książkę „Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian” Ziemowita Szczerka. Bez wytchnienia. Chichocząc. Z pominięciem mozolnej pracy oczu. Niestety, mniej więcej w połowie coś szwankuje, autor zaczyna się powtarzać, dowcip, dotychczas znakomity, nieco mu blednie i opis pijackich włóczęg wzdłuż i wszerz Ukrainy kończy się zadyszką. Gdyby pisarskiego wigoru starczyło na więcej, mielibyśmy dzieło bezpretensjonalnie genialne, zwłaszcza że ta zwiewna konstrukcja przemyca dość jadowitą problematykę.

Jest rok 2002, upał, polsko-ukraińskie przejście graniczne. Bohater, zapytany o cel podróży przez pogranicznika „w czapie jak dekiel od studzienki ściekowej”, odpowiada, że jedzie „kości przodków wycałować”, chociaż przodków na Ukrainie nie ma. „Pierwszy raz widziałem tę poradziecką przestrzeń. Świat, który do tej pory mogłem sobie jedynie wyobrażać, nabierał kształtu, i to jakiego. Niektórzy faceci chodzili po nim w domowych kapciach w kratę”. Szczerek jest czujny i sentymentalny. Dosadnie brutalny i wrażliwy. Śmiertelnie poważny i piekielnie dowcipny. Równocześnie. Wiele faz, trybów, rejestrów pracuje w nim obok siebie. W jednym z rozdziałów mowa na przykład o czasach pisania na zlecenie portalu internetowego niechlubnych gonzo reportaży z Ukrainy, które to teksty, pełne dzikiego okrucieństwa, skutecznie utrwalały narodowe stereotypy. Wyznanie przeszłych win nie oznacza jednak rezygnacji z konwencji subiektywnego reportażu wygrywającego bez skrupułów wschodni egzotyzm i międzykulturowe różnice. Taki jest Szczerek: wewnętrznie niespójny, niepokorny, zaprzeczający samemu sobie. Ponad wszystko zainteresowany obyczajowym konkretem i zdegradowaną materią. Niby zajmuje go polityka, kwestia separatyzmu, problem dwóch Ukrain, zagadnienie kulturowego dziedzictwa Słowian, ale nie pod ich dyktando rozwija się opowieść, lecz w rytmie bezcelowej włóczęgi marszrutkami, pociągami, taksówkami, w porządku chlania urozmaicanego raz ziołem, raz kwasem. Bo Ukraina – zdaniem Udaja i Kusaja, ekscentrycznych współtowarzyszy dwóch wypraw – to wyjątkowo tripowa rzeczywistość. Nic, tylko łyknąć, przypalić, wsiąść do czarnej wołgi i gapić się na pozbawioną formy i „obiektywnego piękna” posowiecką przestrzeń, na szare bloki przypiekane słońcem i byle jak posklejane chałupy, na bazary wielkie jak miasta i miasta niepodobne do niczego, na błoto, rdzę, gruz, beton i ludzi żyjących w świecie, w którym coś się skończyło, a nic nie chce zacząć.

Ziemowit Szczerek, „Przyjdzie Mordor i nas zje,
czyli tajna historia Słowian”
. Ha!art, Kraków,
222 strony, w księgarniach od kwietnia 2013
Ukraina Ziemowita Szczerka to przede wszystkim oswojona Galicja, Zakarpacie, miasta nad Morzem Czarnym, gdzie klimat Włoch i Orientu miesza się ze „słowiańską rozjebką”, oraz wschód, czyli tytułowy Mordor, który przeraża i fascynuje. Trudno jednak bezkarnie patrzeć, gdy wokół na masową skalę patrzą i doświadczają inni. Fantazmaty kształtujące polskie postawy to główna bolączka autora, który nie jest wprawdzie wyrafinowanym stylistą – jego pisarstwo miejscami przypomina zabawę w przeplatanie kilkunastu bon motów – ale potrafi bezkompromisowo rozbrajać podpatrzone zachowania, gesty. Dostaje się wszystkim, po równo. Czy będą to studentki polonistyki czytające płaczliwym głosem „Sklepy cynamonowe” w Drohobyczu, „Sonety krymskie” w Bakczysaraju; patriotyczni turyści na lwowskim szlaku polskości, cynicznie rżnięci na kasę przez miejscowych („czujci si jak u siebi w domu, bo to i wasze miasto, ta joj”); fotografowie z misją uchwycenia lokalnej magii i sportretowania mężnego ludu; czy wreszcie poszukiwacze hardkoru ogarnięci wizją chlania wódki z „prawdziwym ruskim”, najlepiej szklankami, najlepiej przy dźwięku harmoszki lub bałałajki.

Łatwo uwierzyć, że jest się innym niż inni, lepszym, że na ich tle jest się wyjątkiem od reguły. Ośmieszenie innych nieuchronnie prowadzi do pytania o własne pobudki, o to, co ja tu robię, z plecakiem na plecach i balsamem Wigor w dłoni, gotowy wyć ze szczęścia na widok niechlujnie pobielonych krawężników. „Po co tu przyjeżdżacie” – pyta narratora spotkana w pociągu Ukrainka, „po co wam ten teatrzyk, co wy odgrywacie sami przed sobą?” – dziwi się młoda Niemka, Heike, „przyjeżdżałeś tu jak do zoo?” – ironizuje wychowany w Przemyślu Taras Kabat, zachodnioukraiński separatysta, któremu w dzieciństwie skutecznie wybito z głowy polskość – „co w tym interesującego? W rozpieprzeniu? W biedzie?”. Odpowiedź z trudem przechodzi przez gardło, a gdy już przejdzie, jest jak demistyfikacyjne cięcie w głąb podświadomości. Romantyczne wędrówki po ukraińskiej ziemi pomagają poczuć się lepiej w niewygodnej skórze obywateli powszechnie pogardzanego kraju, przekonuje Szczerek, i układa Polskę na kozetce, aby lepiej przyjrzeć się jej brzydkim snom, w których Ukraina uosabia w stężeniu własny wyparty „rozpierdol”. Jeżeli jest w tej arbitralnej diagnozie ziarno prawdy, to nie tylko Szczerek ma problem, mamy go wszyscy.

Wracając z autostopowej wycieczki po Europie, utknęliśmy kiedyś na dużym parkingu pod Monachium, takim z grill-barem i stacją benzynową. Przypominam sobie ten dzień, bo jego opis mógłby spokojnie trafić do książki Szczerka. Wywiązały się jakieś problemy z kluczami do płatnej łazienki, których – mimo całkowitej wypłacalności – nie chciano nam użyczyć. Szczerze mówiąc, nie wyglądaliśmy najlepiej. Wtedy pojawiła się ona, chuda, ciemnowłosa Ukrainka ze wschodu, od lat na emigracji, pracująca aktualnie jako sprzątaczka. Mrugnęła porozumiewawczo i otworzyła drzwi dużym kluczem. Wielką frajdę sprawiało nam słowiańskie rolowanie zasadniczych Niemców. Musimy sobie pomagać – powtarzaliśmy – zwłaszcza tutaj, na Zachodzie. Próbowałem opowiedzieć łamaną niemczyzną o mojej rodzinie mieszkającej pod Donieckiem. Nie znaliśmy rosyjskiego. Ona nie mówiła po polsku.    

Być może trzeba najpierw poczuć wstyd, żeby otworzyła się nowa karta. Sceną wstydu na przejściu granicznym kończy się ta książka:

Kierowca marszrutki nosił kaszkiet w kratę. Był miły i gadatliwy. Przegadaliśmy całą drogę do Szegini. Uścisnął mi mocno dłoń. Było mi wstyd. Naprawdę, czułem wstyd. Czułem, że nie zasługuję na ten uścisk dłoni.
Przy przejściu granicznym pokazałem legitymację prasową ukraińskiemu pogranicznikowi, żeby mnie przepuścił przed kawalkadą mrówek. Przez Ukraińców przeszedłem szybko. W polskim przejściu wszedłem do bramki „dla obywateli UE”. Patrzyłem, jak pogranicznicy w bramce obok, w bramce dla gorszych, dla unternarodów, upokarzają jakiegoś starszego Ukraińca. Był siwy i wysoki. Miał elegancko przystrzyżoną bródkę. Mówił, że jest pisarzem i że ma w Krakowie spotkanie autorskie. Mówił to zresztą nienaganną polszczyzną. Polscy pogranicznicy, dwudziestokilkuletnie szczyle, mówili do niego per ty i pytali, dlaczego nie jedzie promować swojej książki do Kijowa.
Zaciskałem pięści i było mi wstyd.
Tak bardzo, kurwa, wstyd.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.