Małgorzata Szejnert, „My, właściciele Teksasu”

Małgorzata Szejnert, „My, właściciele Teksasu”

Olga Drenda

Wielu bohaterów reportaży Szejnert historia, zwłaszcza wojenna, dotknęła bezpośrednio, te wydarzenia jednak wplatają się w tkankę zwykłego, aktualnego życia, pojawiają się mimochodem

Jeszcze 1 minuta czytania

Informacje zawarte na okładce są mylące: obiecują opowieści o niezwykłościach, wyczynach, ambicjach („American dream po polsku”). Otóż nie. To zapis rzeczy z punktu widzenia wielkiej historii kompletnie nieważnych, ale jednocześnie takich, które tworzą lwią część historii ludzkości. Zdali sobie sprawę z tego historycy francuscy ze szkoły Jacques'a Le Goffa, przesuwając ciężar swoich zainteresowań z bitew i koronacji na to, czego w dziejach było znaczniej więcej: spożyte posiłki, pomniejsze spory sądowe czy rodzinne alianse. W brawurowy sposób zanurzył się także w dzień powszedni Roch Sulima w swojej wspaniałej „Antropologii codzienności”, wydobył niezauważane tło na pierwszy plan. Najbardziej pasjonujące fragmenty ze zbioru reportaży Małgorzaty Szejnert to te, dzięki którym dajemy się wciągnąć rutynie, aż zauważymy, że przez szwy zaczyna wyciekać obraz realiów konkretnego czasu i miejsca. „My, właściciele Teksasu” to wybór reportaży Szejnert z lat 1969-79, publikowanych wówczas na łamach „Polityki” i „Literatury”.

Czas powstania i tematyka książki zachęcają do odczytania jej według klucza aluzyjnego, jako zaszyfrowanej krytyki absurdów, niedociągnięć i socjotechniki minionego ustroju. Tak czytać ten zbiór z pewnością warto – zaskakująca otwartość i bezpośredniość rozmówców każe ufać w przejrzystość relacji – jednak lektura sprawia co najmniej taką samą satysfakcję, kiedy pozwolimy sobie odłożyć ten klucz na bok. Istotna staje się wówczas uwaga oddana miastu powiatowemu czy komuś na niezbyt ważnym stanowisku, zaangażowanie w sprawy na pierwszy rzut oka nieciekawe. „Codziennie” to podróż przez przeciętny plan dnia kilkorga pracowników fabryki w Ursusie („zajmuję się sprawami powtarzalnymi, bez dramaturgii i fabuły” – pisze autorka; plany dnia przynoszą wiedzę, której zawsze brak: jak inni ludzie, do licha, radzą sobie z życiem na co dzień, bo może my postępujemy niezgodnie z instrukcją?). W „Na samie i na tradycji” poznajemy bliżej personel Supersamu i próby zapanowania nad logistycznym chaosem. Język reportaży Szejnert szanuje godność bohatera. Jest szczęśliwie pozbawiony popularnej dzisiaj lekceważącej stylizacji na mowę potoczną (z czasownikiem uparcie kładzionym na końcu zdania), nastrojony tak na osobistą manierę, jak i na gładkie konstrukcje oficjalnej mowy-trawy. Z takiego bacznego słuchania wyłaniają się wspaniale indywidualne życiorysy i filozofie, zapisy osobistych zmagań z oporem materii: niedostatki, braki, przepisy, wytyczne, coraz to nowe kłody pod nogami, z którymi każdy – krakowski konserwator zabytków, hodowca kwiatów spod Łodzi, pary czekające na adopcję dziecka – radzi sobie jak potrafi.  

Małgorzata Szejnert, „My, właściciele Teksasu.
Reportaże z PRL-u”
. Znak, Kraków, 384 strony,
w księgarniach od lutego 2013
Wielu bohaterów reportaży historia, zwłaszcza wojenna, dotknęła bezpośrednio, te wydarzenia jednak wplatają się w tkankę zwykłego, aktualnego życia, pojawiają się mimochodem (mąż niewidomej pani Mili „jest inwalidą, jeszcze z partyzantki”; w Supersamie „po hitlerowskim obozie dyrektor nie ma już takiego smaku i węchu, jak kiedyś”). Historia w skali mikro, na poziomie małych społeczności i indywidualnych losów wydaje się szczególnie absorbować autorkę – wśród bohaterów jej reportaży znajdziemy kronikarzy i pasjonatów historii lokalnej, ludzi zasłużonych dla swoich regionów, miasteczek, szkół. Im dalej w lekturę, tym mocniejsze wrażenie, że codzienność jest najważniejsza. Są tacy, którzy powiedzą, że zadaniem literatury czy kina jest dostarczanie scenariuszy do eskapizmu. Zwyczajność nie ma dobrej marki, pospolitym się gardzi, od codziennego ucieka; zdradzają nas utarte wyrażenia: codzienność jest szara i służy do tego, żeby się od niej odrywać, przeciętność jest czymś, nad co się wzlatuje. Zwykłe i powszechne jest albo traktowane z niechęcią i wrogością, albo z góry, jako domena jakichś egzotycznych „innych” (co najlepiej podsumował przed laty Jarvis Cocker z zespołu Pulp w piosence o zamożnej pani, która dla zachcianki „chciałaby pożyć jak zwykli ludzie”). Nuda bywa luksusem nowoczesności, ale przede wszystkim sprawy nudne, powszednie wypełniają przygniatającą część istnienia. „Rzeczy ekstremalne mogą się zdarzyć, ale to jest moment, a nie temat”, mówił czujny obserwator zwyczajności Kazimierz Karabasz. Większość z nas nie będzie aktywnie uczestniczyć w przełomowych wydarzeniach, nie doczeka się nawet wzmianki w Wikipedii. W czasie, gdy na tę wzmiankę czekamy, dzieje się wiele spraw o mniejszej skali, które łatwo zignorować – i tym samym przegapić historię. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.