OLGA DRENDA: Jesteśmy w Warszawie, miejscu, w którym rozgrywa się też akcja „Zaduszek”, twojego ostatniego komiksu. Jak zmienił się twój odbiór Polski w ciągu kolejnych wizyt?
RUTU MODAN: Pokochałam Warszawę od pierwszego wejrzenia. Moi dziadkowie z obu stron stąd pochodzą, tu dorastali, tu urodził się mój ojciec. Wyjechali do Izraela w 1940 roku. To, co stało się z resztą rodziny, która tu pozostała, było zbyt traumatyczne, więc nie wspominali nigdy o przeszłości ani o Polsce. Mój ojciec w chwili wyjazdu miał osiem lat. Chciał być stuprocentowym Izraelczykiem, nie Polakiem. Kiedy dorastałam, jedyne, co słyszałam na temat Polski i Warszawy, dotyczyło wojny, dlatego przed wyjazdem nie wiedziałam, czego się spodziewać. Celowo nie sprawdzałam nawet zdjęć w Google Images – to dzisiaj nietypowe jechać gdzieś bez obrazu tego miejsca w głowie. Przyjechałam tu po raz pierwszy w 2009 i może to zabrzmi dziwnie, ale Warszawa skojarzyła mi się z Tel Awiwem.
RUTU MODAN
Rutu Modan (ur. 1966), izraelska ilustratorka i autorka komiksów. Współzałożycielka grupy komiksowej Actus Tragicus, redaktorka izraelskiej edycji magazynu MAD. Jej pierwsza powieść graficzna, „Rany wylotowe”, została nagrodzona Eisner Award (2008) i trafiła na listę dziesięciu najlepszych wydawnictw komiksowych roku „Time'a”. Jest autorką książek dla dzieci, reportaży komiksowych („The War Rabbit” z Igalem Sarną) i krótkich nowelek komiksowych. W latach 2007 – 2008 współpracowała z „The New York Times”, gdzie prowadziła bloga rysunkowego „Mixed Emotions” oraz publikowała kryminalną powieść graficzną w odcinkach („The Murder of the Terminal Patient”).
Jej prace charakteryzują się przejrzystą kreską i współczesną tematyką. Akcja najnowszego pełnometrażowego komiksu Modan, „Zaduszki” (2013), rozgrywa się w Warszawie.
Pod jakim względem?
Chodzi o coś nieoczywistego, coś, co czuje się w powietrzu, wśród ludzi – trochę radości, trochę serdeczności, a czasem czegoś zupełnie odwrotnego. W Tel Awiwie wielu imigrantów pochodzi z Polski, więc niektóre zachowania przypominały mi to, co znam z rodzinnych stron. Na kulturę składa się tyle detali, których istnienia nie jesteśmy nawet świadomi, ale mimo to budują naszą rzeczywistość.
W Warszawie interesowało mnie też, jak łączy się stare z nowym i z tym, czego już nie ma. To było bardzo mocne doświadczenie.
„Zaduszki” to częściowo autobiograficzna opowieść – w jakim stopniu?
Trudno powiedzieć. Jest oparta na prawdziwych zdarzeniach, choć nie do końca – moja babcia nie miała polskiego narzeczonego ani nie wróciła do Warszawy po swoją nieruchomość. Ale ona i dziadek musieli opuścić swój rodzinny kraj i nigdy tu nie wrócili. To, co interesowało mnie najbardziej, to powrót do kraju, który był kiedyś ojczyzną, ale już nią nie jest. Sięgałam do historii rodzinnych, rozmawiałam z ludźmi.
Połączenie pojedynczej biografii i pamięci zbiorowej.
Tak. Moja rodzina jest bardzo skryta. Niektóre tajemnice wyszły na jaw po śmierci mojej babci – powszechną reakcją było wtedy „ale po co w ogóle to ukrywać?”. Choć nie znam dobrze polskiej kultury, to mam wrażenie, że skrytość, niechęć do dzielenia się swoimi przeżyciami, zwłaszcza trudnymi, to również polska cecha.
Twoje komiksy często opowiadają o rodzinach.
Zawsze! Jestem bardzo przywiązana do swojej rodziny, nie tylko tej, którą założyłam sama, ale do sióstr, cioć i wujków. To najważniejsza część mojej tożsamości. Ale rodzina to grupa ludzi, którzy muszą jakoś się dogadywać, choć nie są razem dobrowolnie. Można wybrać sobie męża…
… ale nie rodziców.
Ani dzieci, czy dalszych krewnych. Jeśli chcemy pozostać z nimi na dobrej stopie, musimy się jakoś porozumiewać. Dorastamy z nimi, kochamy i nienawidzimy, a przy tym wszystkim staramy się zachować swoją odrębność. Opowiadając o rodzinach, staram się mówić o całych społeczeństwach w mikroskali. W końcu to, że rodzimy się i dorastamy w jakimś społeczeństwie, również nie jest naszą osobistą decyzją.
Plansza z „Zaduszek” / Kultura Gniewu 2013
W tych historiach o rodzinach zawsze pojawia się jakiś wątek buntu – Mika z „Zaduszek” nie zgadza się ze swoją babcią, w „Mixed Emotions” [komiksowy blog publikowany na stronie „New York Timesa” – przyp. OD] opowiadasz o twoim synu, który chce nosić sukienkę, i mężu, któremu jest to nie w smak.
Nie mogę powiedzieć, że takiego wątku nie ma, ale nie chodzi mi tyle o konflikt pokoleń, co o problem bycia silną indywidualnością i pragnienie życia po swojemu, jednocześnie pozostając w ramach grupy. Wszyscy buntujemy się przeciwko rodzicom, a gdy dorastamy, stwierdzamy, że na pewno będziemy lepiej rozumieć własne dzieci – ale nie możemy przewidzieć, w jaki sposób one się zbuntują i przeciwko czemu, więc nie ma takiej gwarancji.
Twoi rodzice nie mieli nic wspólnego z rysowaniem komiksów ani ze sztuką w ogóle.
Tak, moi rodzice byli w szoku, gdy postanowiłam zdawać na Akademię Sztuk Pięknych. Co prawda rysowałam całe swoje życie i byli całkiem dumni z moich prac, ale nie spodziewali się, że wybiorę taką drogę zawodową. Dla nich jedynym właściwym kierunkiem była medycyna. No... może jeszcze prawo. Gdy stwierdziłam, że będę rysować zawodowo, było to dla nich tak egzotycznym wyborem, jak na przykład praca w kwiaciarni. Dla mnie to był oczywisty wybór – poszłam na projektowanie.
rys. dzięki uprzejmości autorki
Co twoim zdaniem może przekazać komiks, czego brakuje w literaturze albo kinie?
Komiks leży gdzieś pomiędzy filmem i literaturą – to opowiadanie historii przy pomocy ilustracji. Różnice to być może detale, ale dla mnie to one mają największe znaczenie. W porównaniu z reżyserem filmowym mam więcej kontroli nad opowieścią. Piszę scenariusz, wymyślam postacie, odpowiadam za kroje liter. Wszystko jest w mojej gestii i wszystko mogę wykonać samodzielnie w domu. Ale jednocześnie mam mniejszą władzę nad innymi kwestiami, na przykład czasem. W filmie widz otrzymuje określoną ilość informacji na sekundę. To, jak popłynie opowieść, jest w rękach reżysera. Mój czytelnik sam buduje swój rytm lektury. Nigdy nie wiem, jak długo zatrzyma się przy danym kadrze, czy będzie czytać od początku do końca, czy cofać się co jakiś czas. Jako autorka komiksu, jednocześnie mam kontrolę nad opowieścią i ją tracę.
Kiedy pracujesz nad komiksem, co powstaje w pierwszej kolejności – scenariusz, postacie, szkice?
Zazwyczaj najpierw mam pomysł na scenariusz. Kiedy jest już gotowy, robię storyboardy, a na końcu rysuję właściwy komiks. Wtedy pracuję jak w fabryce – produkuję kadry godzinami, ale żeby dotrzeć do tego punktu, muszę włożyć dużo wysiłku w scenariusz.
Wiem, że przy tworzeniu storyboardów jesteś trochę reżyserką, bo pracujesz z żywymi aktorami. To odwrotnie niż w filmie, gdzie „ożywają” rysunki.
To akurat dotyczy tylko mojego ostatniego komiksu.
Czy to powszechna praktyka?
Nie sądzę. Możliwe nawet, że wpadłam na ten pomysł pierwsza. Dla zaoszczędzenia czasu pracowałam z modelami – najważniejsze w historii są dla mnie postacie, więc zależało mi na tym, żeby dobrze oddać mowę ciała. Przy okazji pewnego mniejszego projektu, dwa lata temu, miałam okazję pracować z aktorką. Odkryłam wtedy, że ktoś, kto twórczo interpretuje moje wskazówki, wciela się w postać i napędza ją swoją wyobraźnią, daje o wiele większe możliwości. Wszystko stało się bardziej złożone, a do tego jeszcze zabawniejsze. Zatrudniłam więc ekipę aktorów, podzieliłam scenariusz „Zaduszek” na sceny, zrobiłam zdjęcia postaci do wszystkich kadrów. Połączyłam je później na rysunku ze zdjęciami lokalizacji zrobionymi w Polsce.
Plansza z „Zaduszek” / Kultura Gniewu 2013
Kiedy zaczynałaś rysować, scena komiksowa w Izraelu praktycznie nie istniała. Właściwie byłaś jej współzałożycielką. Ta pionierska praca ciekawi mnie szczególnie z jednego powodu – od czasu do czasu słyszy się głosy, jakoby scena komiksowa nie była gościnnym miejscem dla kobiet-rysowniczek. Co o tym sądzisz?
Myślę, że debiutowanie w miejscu bez sceny komiksowej miało wiele dobrych stron – nie miałam pojęcia, że mogą istnieć jakieś kodeksy czy zasady. Nie zastanawiałam się, czy dziewczynie może być trudniej, po prostu rysowałam, bo mnie to interesowało. Ludzie, razem z którymi zaczynałam, nie wyobrażali sobie, że dokonują przełomu. Nie mieliśmy wydawcy, więc założyliśmy własne wydawnictwo. Księgarnie nie były nami zainteresowane, więc zorganizowaliśmy mały konwent, żeby ułatwić dystrybucję naszych komiksów. Dopiero kiedy wyjechałam za granicę, uświadomiłam sobie, że mogą istnieć jakieś trudności. Spotykałam się czasem z ludźmi zaskoczonymi na widok rysowniczki. W latach 90. to faktycznie nie było często spotykane zjawisko, ale moją reakcją było zazwyczaj: „w czym problem?”.
W ostatnich latach widzę spore zmiany. W Europie i w USA coraz więcej kobiet wydaje komiksy. Myślę, że niedługo mogą mieć nawet przewagę liczbową. Niestety, w niedochodowych zawodach kobiet zawsze jest więcej [śmiech].
Jakie są największe możliwości – i największe ograniczenia, jakie daje komiks?
Z artystycznego punktu widzenia mam kompletną swobodę, bo właściwie potrzebuję jedynie ołówka i papieru. Pracuję teraz na komputerze, ale kiedy się zepsuje, nie ma tragedii. Poza tym, mogę małym kosztem zrealizować wszystko, co przyjdzie mi do głowy. Na przykład stadion pełen ludzi. I koni. I lwów. Potem mogę wysłać ich wszystkich w kosmos i z powrotem. Wyobrażasz sobie, ile by to kosztowało w kinie? Niezależni filmowcy nie mają takiej możliwości jak twórcy komiksów. Jeśli chodzi o ograniczenia – cóż, komiks wciąż nie zawsze jest traktowany jako poważne medium. Jest lepiej niż dwadzieścia lat temu, ale wciąż muszę się publicznie tłumaczyć z tego, że nie rysuję książek dla dzieci, albo że moje rysunki niekoniecznie są satyryczne. W Izraelu wielu czytelników mówiło mi, że „Zaduszki” to pierwszy komiks, z którym mieli do czynienia. Mówili, że nie są pewni, jak się z nim obchodzić, bo nie znają tej formy. Ale tu nie ma nic do rozumienia, jest historia, są ilustracje, wystarczy czytać.
A sądziłam, że po „Persepolis” i „Walcu z Baszirem” komiks i animacja mają lepszą prasę, zwłaszcza jeśli chodzi o wydawnictwa dotyczące historii najnowszej… skoro o tym mowa, to wiem, że próbowałaś swoich sił w reportażu komiksowym.
Akurat reportaż jako taki nigdy mnie szczególnie nie interesował, bo wierzę, że czasem fikcyjne opowieści mogą być bliższe faktycznych wydarzeń – myślę, że rzadko kiedy ktoś pozwala sobie na absolutną prawdomówność, bo zawsze ma coś do stracenia, a każdy przytomny człowiek myśli o bezpieczeństwie własnym i swoich bliskich. Ale fabuła pozwala na dyskretne ujawnianie faktów, nawet kontrowersyjnych, dotyczących innych ludzi: po prostu wcielają się w nie inni bohaterowie. Fikcja pozwala mi też radzić sobie z polityką w bardziej zniuansowany sposób. Dziennikarstwo umożliwia wyrażanie opinii – ale odbiorcy są zainteresowani nie tyle opiniami innych, co uzasadnianiem własnych, dlatego zawsze ustawiają się w pozycji pro lub kontra do tego, co mówisz albo piszesz. Ja nie mam potrzeby dzielenia się swoimi opiniami – to nie znaczy, że ich nie posiadam, ale nie chcę zabierać ludziom czasu.
Plansza z „Zaduszek” / Kultura Gniewu 2013
Ale wracając do reportażu komiksowego – to było w roku 2009, gdy trwała wojna w Strefie Gazy. Mieszkałam wówczas w Anglii, przyjechałam na wakacje do Izraela, a tam zaskoczyła mnie wojna. Ja i moi przyjaciele byliśmy przeciwko, ale w skali całego kraju nasz głos był bardzo skromny. Francuski wydawca zapytał mnie, czy nie byłabym zainteresowana narysowaniem historii do antologii reportażu komiksowego. Uznałam, że byłoby to bardzo nierozsądne, gdybym nie skorzystała z okazji, żeby powiedzieć, co sądzę o tej wojnie. Poznałam w tym czasie znanego izraelskiego reportera Igala Sarnę, co było bardzo proste, gdyż w Tel Awiwie ludzie po prostu podchodzą do siebie i mówią – „lubię to, co piszesz, może chcesz pracować nad czymś razem?”. To dziennikarz starej daty, dzisiaj już rzadko spotykany typ. Nie bał się absolutnie niczego, w przeciwieństwie do mnie. Pojechaliśmy na południe, tak blisko Gazy, jak tylko udało nam się dotrzeć. Rozmawialiśmy z tamtejszymi dziećmi, które z powodu bombardowań nie chodziły do szkoły, tylko czekały w schronach na powrót rodziców z pracy. Chłopiec, który został bohaterem naszego komiksu, miał czternaście lat i marzył o tym, żeby zobaczyć na żywo Manchester United. Zdobył jakieś pieniądze, kupił za nie parę królików i chciał je rozmnażać. Kiedy zaczęły spadać bomby, jeden z królików uciekł, więc chłopiec stracił swoje marzenie. To tylko jedna z historii, wiele dzieci i dorosłych wycierpiało o wiele więcej, ale naszym celem było opowiedzenie o tej wojnie w perspektywie mikro.
Skoro mówimy o faktach i fikcji – jedna z najbardziej poruszających scen w „Zaduszkach” to ta, w której Mika spotyka grupę rekonstrukcyjną, odtwarzającą sceny z II wojny światowej. Takie rekonstrukcje historyczne są bardzo popularne w Polsce, ale z tego, co mi wiadomo, goście z innych krajów często czują się zaskoczeni skalą tych przedsięwzięć, nie wiedzą, jak reagować…
To akurat nie zdarzyło się mnie osobiście, widziałam relację z takiej rekonstrukcji w polskiej telewizji. Umieściłam tę scenę w „Zaduszkach”, bo cała opowieść dotyczy tego, jakie relacje budujemy z przeszłością historyczną, jak pamiętamy, ale i jak zapominamy. Ta rekonstrukcja to akurat przykład ekstremalny, choć zdaję sobie sprawę, że twórcy takich przedsięwzięć mają dobre intencje. Mogę wyobrazić sobie podobne przykłady z Izraela. Łatwiej było nam radzić sobie z historią 10, 20 lat po II wojnie światowej, kiedy wciąż żyło wielu ludzi pamiętających nazizm, prześladowania. Teraz polityka historyczna staje w miejscu, nie wiemy, co robić.
I czasem zmienia się w fikcyjne narracje.
Albo kicz polityczny. Izraelska młodzież jeździ na wycieczki do Polski, są wożeni od jednego obozu koncentracyjnego do drugiego. Nie widzą nic poza tym. Zapamiętują jedynie, że Polska to wielki cmentarz. W ten sposób młodzież ma poczuć się bardziej patriotycznie. To samo dotyczy służby wojskowej. Jedyny przekaz to „walka za Izrael to właściwa droga”.
Byłam w Warszawie i w Łodzi. Czułam się bezpiecznie, byłam zaskoczona, w jak przyjaznym kraju jestem. Zastanawiałam się, czy sposób, w jaki pamiętamy, jest właściwy. Mika w „Zaduszkach” należy do pokolenia, które nie jest zainteresowane przeszłością i chce żyć po swojemu. Ale kiedy aktor-esesman celuje do niej, natychmiast wie, co robić – podnosi ręce i wchodzi do ciężarówki. Tak, jakby spodziewała się tego całe swoje życie.
Czyli nawet jeśli nie chcemy uczestniczyć w pamięci zbiorowej…
… ona i tak nas dotyczy.
Na koniec chciałabym jeszcze zapytać o to, ile zazwyczaj zajmuje ci praca nad pojedynczym komiksem.
Długo. Trudno powiedzieć, ile dokładnie, bo nigdy nie wiem, ile zajmie mi praca nad scenariuszem. Samo rysowanie zajmuje mi rok, ale z opowieściami bywa różnie, od sześciu miesięcy, czasem do dwóch lat. Tyle właśnie pracowałam nad „Zaduszkami”.
rys. dzięki uprzejmości autorki