Byłam w Mławie. W kręgach bliskich mi osób odwiedza się to miasto, by sfotografować imponującą bryłę PSS „Handlowiec”. To „ulubiony budynek Rema Koolhaasa w Mławie”, jak żartują sobie miłośnicy architektury dwudziestowiecznej. Handlowiec jest istotnie imponujący, choć chwilowo jeszcze nieco w stanie zawieszenia, gotów na symboliczny lifting, jak zapowiadają ustawione dookoła tablice. Jest coś fascynującego w tym, że tak efektowny obiekt stanął w mieście zupełnie niepozornym, o którym trudno może cokolwiek powiedzieć, jeśli pochodzi się skądinąd. Tym bardziej że położenie mu niezbyt sprzyja. Choć spośród mniejszych miast należy do tych najlepiej skomunikowanych, to ma pecha leżeć między Warszawą a Gdańskiem. A do tego po drodze Działdowo kusi starówką, jakby ją narysował Jan Marcin Szancer, Iława ma jeziora, a nawet Ciechanów słynny targ staroci. Jeśli nie trafi na pasjonata modernizmu, to z czym do ludzi, Mławo?
Kiedyś miała, nawet do rymu, złą sławę. Jako zapalona czytelniczka prasy z dawnych lat pamiętam złośliwości pod adresem jednej z prezenterek telewizyjnych, że „stara się reprezentować zwyczajne Polki, ale dlaczego akurat z Mławy”. To, że padło na tę akurat miejscowość jako symbol wszystkiego, co z perspektywy wielkomiejskiej pożałowania godne, to spadek po PRL, a dokładniej po czasach wielkich migracji, powstania instytucji chłoporobotnika i masowego awansu społecznego, który wiązał się z przenosinami ze wsi do miasta.
Pod koniec lat 60. Krzysztof Teodor Toeplitz napisał słynny felieton „Mława atakuje”, zaczynający się szczerze od słów „nigdy nie byłem w Mławie”. Miasto uosabiało najazd Powiatu, którego obawiali się obywatele uładzeni, to „gwałtowne wychluśnięcie na teren życia wielkich miast żywiołu małomiasteczkowego i podmiejskiego i jego niszczycielski pochód poprzez kiełkujące zalążki nowoczesnej cywilizacji”, który skutkuje rozpowszechnieniem się postaw olewczych, niedbałych i byle jakich. Hasło „Mława”, obecne w obiegu potocznym i przytaczane przez Toeplitza, stanowiło poręczny skrót dla wszystkich, podstawnych czy nie, uprzedzeń. To niezmiernie ciekawy okres, utrwalony w fotografii, literaturze i kinie, choćby w „Daleko od szosy” czy w notatnikach fotograficznych Władysława Hasiora. W publicystyce cechował się jednak niesympatycznym dystansem i obawami przed wyobrażonym barbarzyńcą w gumofilcach, który miał przywozić zaraźliwą indolencję i brak ogłady na pokładzie kolejki wąskotorowej (to już nie Toeplitz, a Janusz Rolicki, który rozpisywał się, że to właśnie kolej dojazdowa jest naturalnym środowiskiem bytowania tzw. elementu).
Czuję, być może jako człowiek małomiejski, odruchową sympatię wobec miejscowości, które spotyka niesprawiedliwy szkalunek, i ich mieszkańców, obdarowanych taką niesympatyczną gębą. Zdarzało mi się wielokroć bronić Sosnowca, choć pochodzę z drugiej strony Brynicy i mi nie wypada. Niejeden raz uświadamiałam ignorantom, że to w Radomiu znajduje się pomnik serka waniliowego, a w Krakowie albo Poznaniu nie. Po wizytach w Kutnie nie tylko kilkadziesiąt razy udowadniałam, że wcale nie pękły mi oczy (ten cytat zawsze padał), ale też demonstrowałam z dumą zdjęcie napotkanego charta afgańskiego w kaloszkach. „I co, łyso wam – myślałam sobie w duchu. – Widzicie, że wszędzie jest ciekawie i każda miejscowość ma jakieś atrakcje, żałujcie, że nie byliście”. Naturalnym było dla mnie więc, że muszę odwiedzić też Mławę i poznać jej dobre strony.
Oczywiście przyciągał mnie magnetyzm Handlowca, wyczuwalny już ze sporej oddali, ale też fakt, że Mława leży na Zawkrzu (którego stolicą była nie ona, lecz mały i pozbawiony praw miejskich Szreńsk). To region mało znany, bo sąsiednie okolice podkradają większość uwagi. Wyróżniają go niełatwe do wymówienia nazwy miejscowości, które składają się tu z licznych spółgłosek, jakby stworzonych do tekstów piosenek zespołu Kury: Sierpc, Niedzbórz albo Grzebsk.
Sama Mława, miasto tajemniczego pogranicza ziem polskich i pruskich, liczy sobie wiele stuleci tradycji handlowych, a spojrzenie na kalendarium historii miasta dowodzi też, że prześladował je pech: co kilka lat regularne pożary i epidemie. Ciekawiła mnie jako miejscowość nieznanych mi peryferiów: miasto nadal mazowieckie, ale w czasach zaborów najpierw pod władzą pruską, dopiero później carską; do tego wielokulturowe i wieloetniczne, z obecnością kultur mazurskiej i kurpiowskiej, znaczącą społecznością żydowską, a dzisiaj – romską. Potężna wczesnodwudziestowieczna hala targowa jak w Warszawie, a dookoła jednorodzinne domki z dobudówkami, do tego wszędzie daleko, choć powierzchnia miasta nie wydaje się taka duża. Po prostu trochę się rozsypało przestrzennie.
Większość miast wywołuje u mnie jakieś zaskakujące déjà vu – przez podobieństwo planu, jakiegoś charakterystycznego obiektu, skali. Mława zupełnie nie kojarzyła mi się z innymi miejscowościami. No, może trochę z tymi, w których dworzec leży daleko od centrum, na modłę wojskową.
Pierwszy raz przyjechałam tu w głębokim lockdownie, gdy można było rozkoszować się całym wagonem tylko dla siebie. Przenosiłam się wówczas pomału z Gdańska do Warszawy i po drodze wysiadłam, by z plecakiem podreptać w stronę Handlowca. W piosence Maryla Rodowicz siedziała w Mławie przy kawie. Podczas mojego pobytu nie było to możliwe i trzeba było polegać na pomocy niezawodnego i wszechobecnego płaza, oferującego napoje i przekąski na wynos. Było cicho i zimno, choć uderzało coś jeszcze: to, jak niebywale czystym i uporządkowanym miastem okazała się Mława. Jakby na złość zgryźliwcom z lat 60., objawiła mi się jako stolica schludności i domycia. Wszystko było tu ładnie poukładane, a nowe inwestycje osiedlowe czekały na masowy odwrót zmęczonych Warszawą, którzy docenią tutejszą kameralność i wartkie połączenia kolejowe.
Domki jednorodzinne, którymi usiana jest cała trasa z dworca głównego do centrum, gęsto ozdobiono wyrobami. To właśnie w Mławie trafiłam na jednego z najbardziej zawziętych wyrobiarzy, który z opon wyciął pracowicie całą menażerię. Gdy wróciłam tu po dłuższej przerwie, przed jednym z domków kicał wielki biały królik. Zdecydowanie to miasto bardziej domkowe niż blokowe (jedna z nowych „kostek” z ogrodem zyskała sobie ostatnio spory respekt wśród krytyków architektury), a do tego spółdzielcze – zdecydowanie rządzi tutaj lokalne Społem „Spójnia”, co można zauważyć po niemałej ilości porządnego starego liternictwa. Znaczy: samorządność i długie trwanie, oto Mławy dewiza.
Tym razem, wybierając się do Mławy, miałam konkretny cel podróży: Muzeum Ziemi Zawkrzeńskiej. Wiedziałam o jego dumie, artefakcie wyjątkowym w tej części Polski: wczesnośredniowiecznej rzeźbie niezidentyfikowanego słowiańskiego boga, znalezionej w miejscowości Małocin. To jednocześnie jedyny obiekt ocalały z pierwotnej, przedwojennej kolekcji muzeum, którą wywieźli z miasta okupanci niemieccy i której nie udało się później odnaleźć – z wyjątkiem właśnie naszego sympatycznego Prasłowianina, ukrytego przez mieszkańców w kościele.
Bóstwo to przypomina z miny nieco mojego kota Kremówkę lub rybę znaną jako blobfish, więc mam nadzieję, że patronowało jakiejś dziedzinie odpowiadającej jego dobrodusznemu obliczu, jak na przykład bogini Dosyta w „Tytusie, Romku i A’Tomku” („mięsa i wędlin daj nam do syta”). Może jak na tak wyjątkowe znalezisko miasto Mława niewystarczająco je nagłaśnia, ale pewnie wtedy spotkałby je los podobny do niedźwiadka z góry Ślęży, na którym siadają posłowie i blackmetalowcy w śmiesznych kostiumach, zamiast dać tysiącletniemu staruszkowi spokój.
Klasyczna sala archeologiczna z wykopaliskami z okolicy (te zawsze lubię szczególnie w regionalnych muzeach) płynnie przechodzi w część poświęconą bitwie pod Mławą w 1939 roku, z planami fortyfikacji, przebiegiem bitwy i – to coś wyjątkowego – fotografiami znalezionymi przy poległych żołnierzach. Towarzyszą im biografie i osobiste historie, zapewne warte osobnego wyeksponowania, zwłaszcza poruszający zbiorek korespondencji między pewną młodą parą, panią Renią a panem Janem. Zdjęciom (jak mówiono wtedy, podobiznom) towarzyszą komentarze pełne zakłopotania i nieśmiałości, dalekie od konwencjonalnej formy obowiązującej wówczas w listach: „Jak widzisz siedzę w krzaku jałowca. Ponieważ mocno kłuje, minę mam niezbyt szczęśliwą”, „Nie zwracaj uwagi na moją minę, bo jest okropna”. Niestety, nie mieli możliwości już spotkać się ponownie. I dlatego chciałabym powiększyć ten bardzo wzruszający, cywilny wycinek zbyt wcześnie zakończonej, smutnej historii wojennej powiększalnikiem, wyeksponować go i zapisać.
Większość ekspozycji to jednak rekonstrukcje dziewiętnastowiecznego saloniku ze zbiorem dzieł Wojciecha Piechowskiego, malarza i gospodarza z nieodległego Nosarzewa Borowego. Piechowski specjalizował się w nieco młodopolskim stylu – malował sceny wiejskie, obyczajowe czy sceny z literatury, a w 1911 roku zginął w nieszczęśliwym wypadku drogowym z udziałem bryczki. To niejedyna artystyczna duma okolic Mławy, stąd bowiem pochodziła niesłychanie popularna w XIX wieku kompozytorka Tekla Bądarzewska, autorka międzynarodowego przeboju na pianino, „Modlitwa dziewicy”, znanego chyba najbardziej z wersji Marka i Vacka. Współcześni zbywali ją nieco lekceważeniem, jako rzekomo autorkę melodii dla sentymentalnych panien, kogoś w stylu XIX-wiecznej Sanah, dzisiaj jednak przywraca się jej szacunek.
Samo Muzeum sprawia wrażenie zatrzymania w pół drogi, trochę jak inne instytucje tej skali i daty: z pewnością poddano je odświeżeniu, nie nosi się tu kapci, całość jest zaprezentowana schludnie, a do tego można porozmawiać z pracownikami – ale jednocześnie pozostaje za małe, żeby zainstalować tu multimedialne interaktywne szmery-bajery, które obecnie przyciągają publiczność, cieszą dzieciaki i choć zbliżają muzea do centrów rozrywkowych, to na pewno sprzyjają ich popularyzacji. Muzeum Ziemi Zawkrzeńskiej jest w porównaniu z nowoczesnymi instytucjami poczciwe i kameralne.
Zastanawiałam się, jak często w Muzeum Ziemi Zawkrzeńskiej bywają sami Zawkrzanie, i odpowiedź udzieliła się, jak to czasami bywa, sama. Moja wizyta zbiegła się bowiem z początkiem wakacji, a na dodatek z niebywałym upałem. Oprócz mnie na wystawę przyszły modne uczennice, z całym typowo nastoletnim sztafażem, można było zakładać, że prawdopodobnie lubią TikToka, Bedoesa i anime. Sądziłam, że to przyjemny chłodek panujący w muzeum skłonił je do wizyty. Nie jest to przecież szczególnie ekscytujące dla uczniów szkoły średniej miejsce, ale do galerii handlowej Stacja Mława trzeba byłoby przejść jeszcze całkiem niemały dystans w gotującym mózg słońcu. Dziewczyny okazały się jednak faktycznie zainteresowane wystawą, a zwłaszcza obrazami Piechowskiego; z uwagą przyglądały się szczegółom jego „Puszczyka” z efektownym ptaszyskiem wlatującym przez okno (mógłby znaleźć się w MSN na najnowszej wystawie Aleksandry Waliszewskiej jako korespondujące dzieło).
Pomyślałam sobie, że to są najlepsze, najbardziej błogosławione zbiegi okoliczności – gdy wchodzisz gdzieś, być może z ciekawości, być może dlatego, że wcześniej nie miałaś okazji, a może dlatego, że jest tam chłodniej, a wracasz z nową fascynacją w głowie. To wybitnie małomiejskie doświadczenie, którego można zaznać tylko w niedużej instytucji, o skali nieprzygniatającej, gdzie do ulubionego obrazu można wracać kolejny i kolejny raz.