Betoniarka wstydu
NVM ILLUSTRATION, Spiritual guide, CC BY-NC-ND 2.0

27 minut czytania

/ Obyczaje

Betoniarka wstydu

Dominika Tworek

Wpadam w trans. Nie myślę już o niczym. Tylko jem, brudząc się przy tym jak niemowlak. Cieszę się podwójnie, bo wiem, że za tę rozkosz nie zapłacę najgorszej kary. Nie przytyję

Jeszcze 7 minut czytania

Nazywam się Karolina, mam dwadzieścia pięć lat i względnie fajne życie. Z chłopakiem, garstką przyjaciół, dwupokojowym mieszkaniem w centrum miasta i odpowiedzialną pracą. Dzień zaczynam od zjedzenia dwóch tostów z serem i ketchupem. 

Podczas porannej toalety gapię się w lustro. Oceniam bezwymiarowy, nieidentyfikowalny kształt, z którym muszę żyć – moje cielsko. Najpierw brzuch, w trzech pozycjach: wciągnięty, napięty i wypchnięty. Werdykt wydaję po dostatecznej liczbie wygięć, kucnięć oraz pomiarów dłonią. Jest źle. Zbliża się okres. Czuję, że cała puchnę. W głowie dodaję dziesięć kilo do pięćdziesięciu pięciu, które pokazuje waga. Muszę coś z tym zrobić. Zaglądam do szafki z lekami. Środków moczopędnych brak. Najlepiej załatwić dziś receptę, ale to później, po pracy. Zakładam top spłaszczający piersi. Dawno nie sprawdzałam cen operacji plastycznych, a nuż potaniały. Otwieram szafę, z czarnego stosu wygrzebuję T-shirt, który idealnie zlewa się z tatuażami pokrywającymi moją skórę i blizny na ramionach. Narzucam bojówki, szary sweter i wkładam wygodne sportowe buty. O 6.30 wychodzę na dwunastogodzinny dyżur.

Z przyklejonym uśmiechem przekraczam próg miejskiego szpitala. Witam się z kolegami i koleżankami, rzucając sytuacyjny żarcik, z którego wszyscy się śmieją, a potem bezzwłocznie wpadam w wir pracy. Jestem aktywna, zaangażowana i skrupulatna. Ze względu na nadludzką odporność lekarze przydzielają mi najtrudniejsze przypadki. Obdarzają mnie zaufaniem, a ja wiem, że jestem w tym dobra. Bycie ratowniczką medyczną to jedyna rzecz w życiu, która daje mi satysfakcję.

SOR wypełniony jest samotnymi staruszkami. Zbyt schorowanymi, by się mogły sobą zająć. Takich pacjentów leczymy empatią. Bo na leki, które przepiszemy, zapewne i tak nie uciułają. Starość jest nieubłaganie okrutna – myślę. Choć nie ma na to czasu. Na salę reanimacyjną trafia 20-latek. Serce przestało mu bić nagle, w pracy. Nie ma żadnej historii medycznej, chorób przewlekłych. Cóż, nikt nie jest niezniszczalny. Mieszamy się w dziesiątkach kabli od aparatury monitorującej, respiratora, pomp podających leki. Zakładamy cewnik do pęcherza moczowego, odsysamy wydzielinę z jamy ustnej, robimy okład na klatkę piersiową z oparzeniami po defibrylacji elektrycznej. Widocznie zespół, który reanimował chłopaka, źle zabezpieczył sprzęt, zapomniał użyć przeznaczonego do tego żelu. Pracujemy szybko i mechanicznie, nawet przez chwilę nie czując obrzydzenia fetorem wydalin i wydzielin cudzego ciała. Mimo że na zewnątrz panuje chaos, moje myśli są klarowne. Działam sprawnie.  

O 12 mamy przerwę, która przypomina mi, że nie jestem RoboCopem, a człowiekiem z potrzebami fizjologicznymi. Odwiedzam więc toaletę i Żabkę. Na lunch kupuję wodę i koktajl owocowy. Oczywiście bez cukru. Czasami zgarnę serek wiejski, który zjadam bardzo cichutko, dzieląc na maciupeńkie porcje. Ogarnia mnie nieodparte wrażenie, że wszyscy wokół na mnie patrzą, wyraźnie słyszą, jak przeżuwam i przełykam białą papkę. Publiczne jedzenie wiąże się z tak dużym stresem, że często po prostu z niego rezygnuję. 

W połowie dyżuru snuję już plany na wieczór. Odtwarzam ofertę „tygodnia włoskiego w Biedronce”. Tiramisu, biszkopty, lazania. Do marketu pędzę z gotowym planem. A nawet planem B i C. Bo jeśli nie będzie tiramisu, wezmę sernik, a miejsce makaronu zajmie mrożona pizza. Tworzę zamienniki wszystkiego, na co akurat mam ochotę.  

W sklepie dorzucam jeszcze duże pudełko lodów. Czekolada karmelowa, a może jednak orzechowa? Biorę obie. A, i – obowiązkowo – chipsy. Numer jeden guilty pleasure. W koszyku lądują dwie paczki. Jeszcze tylko duża butelka mleka czekoladowego i będę ukontentowana. Przy kasie impulsywnie dodaję paczkę żelków i cukierków. Płacę i przyśpieszam kroku. Prawie biegnę. Zakupy to przecież dopiero preludium mojej błogości. 

Całe szczęście, że mieszkam blisko. Rzucam na stolik reklamówki z jedzeniem i pospiesznie włączam Netflixa. Najpierw słone – lazania. Biegnę do kuchni. Ze stosu brudnych naczyń wygrzebuję widelec, na którym wyraźnie widać pozostałości zaschniętego już jedzenia. Trudno, nie w głowie mi teraz sterylność. Makaron zjadam łapczywie, bez podgrzania, prosto z opakowania. Moje ręce przypominają ramiona koparki, które mechanicznie pakują do ust kolejne produkty. Wszystko dzieje się bardzo szybko, chaotycznie. Wpadam w trans. Nie myślę już o niczym. Tylko jem, brudząc się przy tym jak niemowlak. Cieszę się podwójnie, bo wiem, że za tę rozkosz nie zapłacę najgorszej kary. Nie przytyję.  

Kiedy boleśnie odczuwam, że żołądek zaraz wybuchnie, dopełniam go kilkoma litrami płynów i przenoszę się do łazienki. Czas na najważniejszy rytuał. Na pralce ląduje butelka wody. Podnoszę pokrywę toalety. Wyciągam zawieszkę. Rozbieram się do majtek. Rzucam spojrzenie na mój ogromny brzuch. Na dłoń zakładam foliowy woreczek, który podrażnia krtań, wspomagając prowokowanie wymiotów. Pochylam się nad kiblem i wkładam do gardła trzy palce. Jestem dumna ze swojej techniki, w końcu osiągnęłam pułap profesjonalizmu. Dziś przyznaję sobie złoty medal. Rzygi zaliczam do bardzo jakościowych. Jest ich dużo i mają sporo elementów stałych. Tak, wiem, że to popieprzone. 

Myję dłonie, ubieram się i wracam do salonu. Dojadam to, czego wcześniej nie zmieściłam. Już bez ekscytacji. Towarzyszy mi drobne zadowolenie, że udaje mi się zahamować kołowrót myśli. Powtarzam akt wymiotowania. Kręci mi się w głowie. Opadam na posadzkę. Czuję fizyczny ból, ale też ulgę. W końcu właśnie wyrzuciłam z siebie siedem litrów jedzenia. Lubię to uczucie. Leżę na podłodze, absorbując kojący chłód kafelków. 

Po kilkunastu, może kilkudziesięciu minutach odzyskuję siły. Mechanicznie myję się i sprzątam łazienkę. Zerkam w lustro. Na twarzy ciężko dopatrzeć się jakiegokolwiek grymasu. Znajduję w niej jedynie obojętność, która zdaje się wypływać gdzieś z głębin, przenikając przez wszystkie warstwy skóry i tkanek. Dopiero widok usyfionego pokoju, w którym przed chwilą odbywała się uczta, budzi moje obrzydzenie. Jak można tak żyć? Jak można do czegoś takiego dopuszczać? To jest okropne. Resztkami sił sprzątam pomieszczenie. Wygląda, jakby nic się nie stało. Bezwiednie opadam na kanapę, choć w środku jestem betoniarką, w której wiruje wstyd, poczucie winy i nienawiść. Obiecuję sobie, że to był ostatni raz. Choć sama w to nie wierzę. Zapalam papierosa. Wiem, że dziś nie zajmę się niczym produktywnym. Jestem wycieńczona. Kładę się spać. Tak od roku wygląda każdy mój dzień. 

***

Jeśli tylko mam wolne, powtarzam ten proceder kilkukrotnie, a pomiędzy napadami urządzam sobie drzemki. Bardzo bym chciała, ale nie potrafię przestać. Czuję, jakbym była chora na jakąś autoimmunologiczną chorobę. Jak w hashimoto schorzenie atakuje i niszczy komórki tarczycy, tak mi każe myśleć i zachowywać się destrukcyjnie. Tkwię w postępującej anhedonii. Bulimia odebrała mi radość z życia. Nie potrafię krzyczeć, śmiać się, płakać. Za to podczas napadów przeżywam całą gamę emocji. Także tych pozytywnych. 

Najbardziej boję się, że ktoś odkryje moją chorobę i zostanę uznana za niezdolną do wykonywania zawodu. A nawet jeśli nie, to współpracownicy skażą mnie na społeczny ostracyzm lub, co gorsza, będą obchodzić się ze mną jak z jajkiem. W sklepach popadam w paranoję. Czuję, że wszyscy mnie obserwują i oceniają. O ile pogodziłam się z tym, że kasjerzy już mnie przejrzeli, panikuję na samą myśl, że mogłabym spotkać kogoś z mojej pracy. Na wszelki wypadek przygotowałam kilka wersji odpowiedzi. Bo jestem pewna, że zostanę dokładnie wypytana o zawartość mojego koszyka. Boję się jednak, że gotowe regułki mimowolnie utkną na poziomie guli w gardle. Ukradkiem sunę więc między alejkami, próbując pozostać niezauważoną. A gdy dostrzegę kogoś znajomego, chowam się i skrycie obserwuję go, aż opuści budynek. 

Co jakiś czas kontroluję stan swojego zdrowia. Morfologia, gastroskopia, poziom elektrolitów, EKG. Wyniki są perfekcyjne. Każdy z nich to przyzwolenie. Może krwiste wymioty czy stolec dałyby mi kopa, żeby przestać, ale cóż – jestem jebanym terminatorem. Wiem, że za jakiś czas zrobię sobie nieodwracalną krzywdę, ale mi to nie przeszkadza. W gorszych momentach myślę, że kiedyś zwymiotuję ten jeden raz za dużo i po prostu umrę.  

Denerwują mnie opuchnięte wskutek bulimii ślinianki. Promieniujący od ucha obrzęk okolic żuchwy zniekształca mi twarz, deformuje rysy. Ślinianki stały się moją obsesją. Sprawdzam ich stan kilkanaście razy dziennie, a gdy umawiam się ze znajomymi, obiecuję sobie, że zrobię dwutygodniową przerwę od wymiotowania, żeby przywrócić je do normy. Jeszcze nigdy mi się to nie udało. 

Wahania wagi na zawsze zmieniły kształt moich piersi. Z małych i jędrnych w ogromną obłą masę, pełną rozstępów. Dlatego podczas seksu nigdy nie ściągam stanika. Dawno temu postanowiłam, że gdy tylko uzbieram odpowiednią ilość gotówki, zdecyduję się na operację zmniejszenia piersi lub – jeszcze lepiej – mastektomię, która uwolni mnie od tego ciężaru. 

***

Moje koleżanki rodzą dzieci, a koledzy biorą kredyty i kupują mieszkania. Ja jestem życiowym przegrywem. Mdłym człowiekiem, bez talentów i zainteresowań. Te, które miałam, dawno zaprzepaściłam. Czasem staram się żyć normalnie. Po pracy wychodzę na rolki, ekstremalna jazda sprawia mi przyjemność. Ale w drodze powrotnej zawsze wstępuję do sklepu i dzień kończę jak zwykle.  

Czuję się jak samotne drzewko na środku pustyni. Nie umiem być dobrą córką, przyjaciółką, partnerką. Rodziców odwiedzam rzadko. Oczywiście, ani pisnę o problemach. Nie chcę ich martwić. Każda wizyta w domu to dla mnie dramat. Mama zawsze szykuje dużo jedzenia i pilnuje, żebym zjadła wszystko do ostatniego okruszka. A lata bulimii sprawiły, że bardzo ciężko trawię tak obfite posiłki. Mimo starań nie potrafię przezwyciężyć potrzeby zwymiotowania. 

Przy chłopaku intensywnie się pilnuję. Przecież nie może mnie przyłapać. Cierpię katusze, gdy podczas wspólnych spotkań dopadnie mnie bulimiczny impuls. Jestem napięta, rozkojarzona i zdenerwowana. Myśli o tym, do którego spożywczaka wstąpię po drodze, drażnią, jak uniemożliwiający zaśnięcie komar. 

Widujemy się rzadko, raz, góra dwa razy w tygodniu. Związaliśmy się po trzech latach przyjaźni. O ile można nazwać przyjacielem osobę, która nie wie o większości twojego życia. Niemniej wspólnie pracowaliśmy, babrając się w błocie stresu i trudnych doświadczeń. Znosił mnie wycieńczoną po 48-godzinnych dyżurach, bez snu i prysznica. I maksymalnie wkurzoną. Osiem miesięcy temu wylądowaliśmy razem w łóżku. Po całonocnej rozmowie stwierdziliśmy, że spróbujemy być razem. Ja od długiego czasu miałam przeświadczenie, że tworzylibyśmy udany związek.  

Jednak po tym, jak usłyszałam, że nie ma w zwyczaju zostawiać dziewczyn, z którymi się prześpi, uwiera mnie obsesyjna myśl, że nasz związek to jedynie przejaw honorowego zachowania z jego strony. Ale boję się o to zapytać. My właściwie nie rozmawiamy o uczuciach. Żadne z nas nie przyznało się do tego, że się w sobie zakochało. A ja nie wiem, czy to miłość, czy przywiązanie. 

Czuję się straszną oszustką. Kiedy pyta, jak spędziłam dzień, odpowiadam: „Jak zwykle, nic się nie działo”, i żartuję z mojej „nieproduktywności”. On nie drąży. Histerycznie boję się odrzucenia. Przewiduję, że gdy pozna prawdę, poczuje się obrzydzony, zniechęcony i zostawi mnie nie tylko jako partner, ale też przyjaciel. Nie zniosłabym takiej krzywdy. 

*** 

Jest czwarta rano, a ja w przypływie desperacji po czwartym napadzie wysyłam SMS-a do mojego przyjaciela: „Ja pierdolę, znowu, kurwa, to samo. Już serio mam dość. Pierdolę, zwalniam się i wypierdalam do Meksyku. Zostanę przemytnikiem przez granicę, zarobię kulkę w łeb i będę mieć święty, kurwa, spokój”. Myśli samobójcze podsycane humorem nie są odbierane aż tak poważnie. 

Obawiam się, że po raz kolejny dostanę odpowiedź, żebym wzięła się w garść i przestała wymiotować. A ja poczuję się jeszcze gorzej. Natychmiast dopisuję kolejną wiadomość: „Jak coś, to nie chcę porady, nie musisz mi nawet odpisywać, po prostu czuję potrzebę wygadania się”. 

Telefon milczy. Pewnie dlatego, że normalni ludzie o tej porze śpią, zamiast zalegać na kafelkach w łazience. Następnego dnia dodaję: „Sorry, miałam ciężką noc. Musiałam do kogoś napisać. Już jest okej”. Chociaż wcale nie jest.  

To właśnie z Maćkiem spędzałam na studiach najwięcej wolnego czasu i to jemu pierwszemu powiedziałam o swojej chorobie. Wiedziałam, że jest odporny psychicznie i nie ucieknie na wieść o problemach. Ulżyło mi, gdy zrzuciłam balast. Od tamtej pory wiem, że w trudnych chwilach mogę się mu wyżalić. Choć on nigdy nie pyta, co u mnie. 

Inaczej jest z Anią, przyjaciółką ze studiów. Nie mniej neurotyczną ode mnie. To moja bratnia dusza. Cóż, najwidoczniej nawet takie osoby jak ja zasługują na to, by mieć bliskich.  

Do bulimii przyznałam się po trzech latach znajomości i dwóch butelkach wina. Miałam wyrzuty sumienia, że obarczam ją swoimi problemami, bo ona ma przecież swoje własne. Z kolei na jej twarzy rysowała się ulga. Jakby w końcu zdobyła potwierdzenie czegoś, co przez dłuższy czas pozostawało w sferze domysłów i przysparzało zmartwień. 

Ania od czasu do czasu pyta, jak tam u mnie z bulimią. Bez względu na moją odpowiedź rozmowa kończy się klasycznie – zaleceniem udania się do lekarza i na terapię. I nie mam o to pretensji. Co innego mogą poradzić przyjaciele, aby przypadkiem nie zaszkodzić? Sama wiem, że tak właśnie powinnam postąpić. 

W kwietniu zeszłego roku poszłam do psychiatry. Wiosną zawsze było gorzej. Pogrążała mnie świadomość, że wszystko rozkwita, budzi się do życia, a ja tkwię otępiała w martwym punkcie. Pragnęłam, by tym razem było inaczej. Dostałam leki. Te same co zawsze, w standardowej dawce. Skąd założenie, że mi pomogą, skoro lekarze faszerują mnie nimi od pięciu lat, a poprawy nie widać? Jeden z nich stwierdził nawet, że skoro maksymalna dawka nie działa, to zaryzykujemy i podamy o jedną czwartą większą. Dostałam drgawek, a i tak nie pomogło. 

Tym razem psychiatra skierował mnie również na terapię. Ale rozmowa szła jak po grudzie. Żadnego zaopiekowania, zainteresowania, connection, a miesięczne leczenie kosztowałoby mnie ponad 2 tysiące, czyli większą część mojej wypłaty. Zrezygnowałam. Za to wykupiłam leki, które miały jeden skutek – zmniejszały apetyt. Miałam więc dokładnie tyle samo napadów co wcześniej, a pomiędzy nimi nic nie jadłam, bo nie odczuwałam głodu. Po trzech miesiącach odstawiłam tabletki. 

***

Przerzygałam całe swoje studia. Kilku czy nawet kilkunastokrotne wymioty w ciągu dnia uzupełniałam ekstatycznymi wieczorami, kiedy wychodziłam na miasto, zaopatrując się w aptece w bazujące na opiatach leki: kodeina, tramadol, fentanyl. Narkotyki dawały mi ulgę, chwilę przerwy od męczącego świata, fajrant od destrukcyjnego mózgu. I dodatkowe punkty w konkursie autoagresji. Podobnie z alkoholem. Liczyło się tylko to, by jak najbardziej się upić. Nie zważałam na możliwe niebezpieczeństwa czyhające na młodą, samotną, pijaną w sztok dziewczynę w dużym mieście. Wspaniałe narzędzie do zbrodni na samej sobie.

Moja bulimia zaczęła się w klasie maturalnej. Podczas gdy rówieśnicy tworzyli plany na przyszłość, ja czułam się zupełnie nieprzygotowana do decyzji o samodzielnym, dorosłym życiu. Co może robić głupia, brzydka, nieutalentowana osoba? Przekonanie, że jestem bezużyteczna i bezwartościowa, powodowało ból, który uśmierzałam paczkami ciastek i słoikami masła orzechowego. Miałam wyrzuty sumienia, że się obżeram i tyję. Szukałam sposobów, żeby  „zakazanym” jedzeniem stale łechtać układ nagrody, jednocześnie unikając negatywnych konsekwencji łakomstwa. Początkowo wykorzystywana metoda chew and spit się nie sprawdziła. Postawiłam więc na trudniejszą i bardziej skomplikowaną. 

Wszystko odbywało się w tajemnicy przed światem. Mieszkałam w jednoosobowym pokoju w internacie, z dala od rodziny. Rzygałam do kosza na odpady, uprzednio wykładając go kilkoma warstwami foliowych worków, a „śmieci” wynosiłam ukryte w kolejnej warstwie reklamówek. Z doby na dobę coraz bardziej się sobą brzydziłam. Moje dni stopniowo ograniczały się do siedzenia na różowej macie do jogi, wypraw do sklepu po jedzenie, napadów i wymiotowania. Przestałam chodzić do szkoły. Nie miałam nawet siły, by wstawać z łóżka. Cięłam się. Tak mocno, że część ran potrzebowała szycia. Opatrywałam je sama, mając cichą nadzieję, że się zainfekują. Byłam przekonana, że zasługuję na krzywdę, więc ją sobie robiłam. Jednak w przebłyskach racjonalności migało poczucie, że nie chcę tak żyć. Gdy więc skończyłam 18 lat, wybrałam się do psychiatry. 

Krótka i miałka wizyta zakończyła się przepisaniem antydepresantów, które w sumie niewiele zmieniły. Przestałam się myć, przebierać, zmieniać podpaski w trakcie miesiączki, a później nawet chodzić na czas do toalety. Brak chęci do życia przygniatał mnie do podłogi, na której spędzałam większość dni. W marcu połknęłam zapas tabletek i wypiłam butelkę wódki. 

W przypływie strachu napisałam do bliskiego mi kolegi, który oględnie wiedział, że mam problemy. Tak trafiłam do szpitala psychiatrycznego. Rozpoznanie: umiarkowany epizod depresji, zaburzenia adaptacyjne oraz bulimia. Wypisali mnie szybko. Mój stan wcale nie uległ poprawie, ale NFZ opłacał tylko miesiąc pobytu. Po kolejnych trzech tygodniach wróciłam do szpitala, na inny oddział. Tym razem było już lepiej. Po wyjściu udało mi się wygrzebać z dołka. Zdałam maturę i obrałam życiowy kierunek. 

Zapragnęłam pracować w szpitalu, pomagać ludziom. A z wszystkich zawodów medycznych najbardziej imponowali mi ratownicy. Wcale nie dlatego, że byli wyjątkowo mili czy empatyczni. Wydawało mi się, że posiadają cechy, jakie sama chciałam mieć: samodzielność, zaradność, odporność i siłę. Atrybuty męskości. 

W psychiatrykach byłam jeszcze cztery razy i zawsze znajdowałam sposób, by wymiotować. Nikt nie wiedział, jak postępować z bulimiczkami. Na anorektyczki mieli pomysł: wystarczyło pilnować zjadanych posiłków, a potem godzinnego „odpoczynku” w łóżku. Mnie dawano zupełnie wolną rękę.

Podczas jednej z miesięcznych hospitalizacji lekarze starali się o przeniesienie mnie na półroczną terapię zaburzeń osobowości i nerwic. Zgodziłam się, mając głębokie przeświadczenie, że dłużej tak nie wytrzymam. Pierwszy raz w życiu pokładałam szczerą nadzieję w profesjonalnej pomocy.

Rozmowa kwalifikacyjna trwała dziesięć minut i polegała na lakonicznej ocenie treści mojej dokumentacji medycznej. W gabinecie czułam się jak duch. Nikt mnie o nic nie zapytał. Za to wybrzmiał bardzo dosadny komunikat, że nie mam pojęcia, czym są prawdziwe problemy, a moje złe samopoczucie to wymysł zbuntowanej nastolatki. Na oddział mnie nie przyjęto. Bo po co, w końcu nic mi nie było. 

Słowa te powracały do mnie później w najgorszych momentach. Robiłam sobie wyrzuty, że zachorowałam, mimo że nie przeżyłam w życiu traum, nie pochodzę z dysfunkcyjnej rodziny, nie spotkało mnie nic strasznego. Ta wizyta zburzyła wszystko, co wypracowałam w trakcie wcześniejszych terapii. Po kilku miesiącach zdecydowałam się na podobne leczenie w innym mieście, na całodobowym oddziale otwartym. Zajęcia terapeutyczne i spotkania z lekarzami odbywały się tam od rana do popołudnia. Resztę dnia spędzaliśmy dowolnie. Ja koncentrowałam się na wyjściach do sklepu, opychaniu się i wymiotowaniu. Przez dwa miesiące nikt się nie zorientował. 

Żadna terapia nie sprawiła, że się przełamałam. Nigdy nie ustaliłam nawet konkretnych celów leczenia. Może to terapeuci nie potrafili mnie prowadzić. A może ja nie byłam w stanie dojrzale do tego podejść. Wiem, że bardzo chciałam ugasić moją bezsilność, choć byłam jak strażak bez gaśnicy. 

*** 

Odchudzanie zaczęło się w gimnazjum. Ćwiczyłam lekkoatletykę, a trener zwracał uwagę na to, jak wyglądają, ile ważą oraz co jedzą dziewczyny. Fiksowałyśmy się więc na punkcie diet, których nie udawało nam się utrzymywać. Mnie najbardziej irytował wystający brzuch, grube uda i policzki. Zaczęłam negatywnie oceniać także swój charakter. Zarzucałam sobie, że nie potrafię być towarzyska, nie radzę sobie z rozpoznawaniem sarkazmu i nie mam gotowej riposty na zaczepki starszych osób z klubu sportowego. W swoich oczach byłam bezwartościowa, głupia, pusta. Pragnęłam ukarać się za to, jaka jestem.  

Pomógł cyrkiel, którym porysowałam sobie brzuch. A potem żyletki. Wybuch adrenaliny i dopaminy za każdym razem powodował odjazd. Krew przynosiła ulgę. Materializowała psychiczny ból. Swoje postępujące uzależnienie ukrywałam, żeby to wspaniałe uczucie pozostało tylko i wyłącznie moją własnością. Wprowadziłam też duże restrykcje kaloryczne. Sporo schudłam, a pół roku później przestałam miesiączkować. Bardzo mnie to cieszyło, bo zniknął niewygodny dla mnie problem. Działałam według schematu: im więcej schudnę, mocniej się potnę, bardziej się zgnoję – tym lepiej się poczuję. Niestety, rodzina zorientowała się, że coś jest nie w porządku, i zabrała mnie do psychiatry. Lekarka zaleciła antydepresanty, psychoterapię, kontrolę wagi. Leczenie stwarzało pozory, a ja byłam mistrzynią oszustw. 

Wyrzucałam jedzenie, po kryjomu ćwiczyłam i cięłam się tylko w miejscach, które pokrywała bielizna, a kiedy okazało się, że podczas comiesięcznego ważenia nie muszę ściągać rajstop, raniłam także swoje nogi. Mama przejrzała mnie po roku, gdy szykowałam się na bal gimnazjalny. Sukienka niefortunnie się zawinęła i odkryła świeże okaleczenia na udach. Kolejne 2,5 miesiąca spędziłam na dziecięcym oddziale psychiatrycznym. Zaczęłam współpracować z lekarzami. Terapia działała. Odzyskałam miesiączkę i zdrową wagę, wróciłam do trenowania sportu. Wyjątkowo dobrze radziłam sobie nawet w kontakcie z rówieśnikami. Wybrałam liceum w nowym mieście i zamieszkałam w internacie. Szansa, że w jednym pokoju znajdą się dwie osoby ze skrzywioną percepcją swojego ciała, jest zapewne bardzo mała. Ale ja mam pecha w życiu. 

Kurczowo trzymałam się wtedy diety. Jadłam bardzo zdrowe posiłki, tylko w określonych godzinach. Nadgorliwość dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Ostatnie, czego potrzebowałam, to by po dziesięciu metrach kwadratowych, na których spędzałam swój prywatny czas, szwendała się bulimiczka!

Wiedziałam, że wiele anorektyczek prędzej czy później przechodzi w bulimię, a to oznacza totalną utratę kontroli. Ja się tej choroby strasznie brzydziłam. Ale też bałam. Kontrola była dla mnie najważniejszą rzeczą na świecie. Moja współlokatorka doskonale się ukrywała, ale ja wiedziałam. Na śniadanie piła kawę, a w ciągu dnia bardzo mało jadła, wlewając w siebie hektolitry „naturalnego spalacza tłuszczu” – czerwonej herbaty. Popołudnia, kiedy przyjemność czytania ulubionej książki odbierał mi dobiegający z przeciwnego krańca pokoju szelest paczek chipsów czy ciastek, zdarzały się coraz częściej, a jej słodkie obżarstwo zawsze kończyło się długim pobytem w toalecie. Nienawidziłyśmy się. Ona zapewne zazdrościła mi szczupłej sylwetki. Ja żywiłam do niej pogardę. Czułam się lepsza, że nie muszę tego robić. 

***

Moja kobiecość zawsze budziła we mnie negatywne emocje. Dokładnie pamiętam moment, kiedy zdałam sobie sprawę, że mam ciało – ciało kobiety. Ciocia, która nie widziała mnie wtedy szmat czasu, publicznie zwróciła uwagę, że się zaokrągliłam, a ja poczułam nieodpartą chęć natychmiastowej zamiany w gaz i ulotnienia się z gęstniejącej wokoło mieszaniny zakłopotania, krępacji i wstydu. Miałam wtedy dwanaście lat. Rok później, kiedy podczas dużej szkolnej imprezy dostałam pierwszej miesiączki, uczucie to wróciło ze zdwojoną siłą. Podobnie jak za pierwszym razem, obok była mama. Uczyła w mojej szkole wychowania fizycznego. Wręczyła mi wtedy podpaskę, niewiele tłumacząc. Temat się urwał i nigdy do niego nie wróciłyśmy. W domu nigdy nie rozmawiało się o dojrzewaniu czy seksualności. Każdy kolejny raz z menstruacją powodował ogromny wstyd. Robiłam wszystko, aby uciszyć szelest odrywanych od bielizny zużytych podpasek. Byleby nikt niczego nie usłyszał. 

Nie chciałam być dziewczynką. Mój największy autorytet – mama – nie wykazywał typowo babskich cech. Umięśnione ciało, krótkie włosy. A ja marzyłam o tym, by być tak silna jak trzy lata starszy brat Wojtek i wygrywać z nim dziecięce przepychanki. Był jeszcze tato, ale tylko przez dwa tygodnie w roku – w wakacje, które zawsze spędzaliśmy nad polskim morzem. Uwielbiałam ten czas. Ojciec był bardziej szalonym rodzicem. Robiliśmy salta i nurkowaliśmy. Niestety, na co dzień tata wychodził do pracy jeszcze przed naszą pobudką, a wracał późnym wieczorem, bez sił na zabawę. Bardzo odczuwałam jego nieobecność, ale nigdy nie zapytałam, dlaczego nie ma go w domu. Nie wyraziłam swojej tęsknoty. Z perspektywy czasu myślę, że byłam mistrzynią w tłumieniu emocji i spełnianiu oczekiwań.

Te drugie były jasno sformułowane przez mamę: mam być grzeczna i uprzejma. Realizowałam je wręcz obsesyjnie, codziennie wypełniając szkolny korytarz formułką „dzień dobry”, rzucaną nawet kilkukrotnie w stronę jednego nauczyciela. Tak bardzo bałam się, że jak tylko zapomnę użyć grzecznościowego zwrotu, mama dowie się, że jestem niegrzeczna i nieuprzejma. 

Bardzo ważne były też oceny. Do domu przynosiłam więc same szóstki i piątki. Pamiętam, że raz zdarzyło mi się dostać jedynkę, bo zapomniałam podręcznika. Miałam prawie dwanaście lat, a wybiegłam z klasy, stanęłam na środku korytarza i zaczęłam zanosić się spazmatycznym płaczem. Ze strachu przed reakcją mamy. Całe moje dzieciństwo robiłam wszystko, by kontrolować każdą sytuację. 

W szkole byłam odludkiem podpierającym ściany. Nie przeszkadzało mi to. Towarzystwo rówieśników uznałam za zbędne. Liczyła się tylko osiedlowa grupa starszych chłopaków i dziewczyn – „chłopczyc”. Jako młodsza siostra Wojtka stałam się obiektem kawałów, a nierzadko nawet tyranii. Jednym z takich żartów była akcja porwania kolegi. Grupa doskonale to zorganizowała. Plastikowe atrapy broni, kominiarki. Byłam przerażona, gdy „porywacz” pokazał się przez okno pustostanu, a do głowy mojego kolegi przystawił „broń”. Reszta zabroniła mi pobiec do rodziców i poprosić o pomoc. Gdy okazało się, że cała ta sytuacja jest żartem, byłam okropnie zła. Także na siebie, bo skoro nawet moi przyjaciele są w stanie tak się wobec mnie zachowywać, to ze mną musi być coś nie tak. 

O piętrzących się przykrych incydentach opowiadałam mamie, która wymuszała na bracie nieszczere przeprosiny. Ale ja urazę chowałam tylko chwilkę, w końcu szalenie potrzebowałam akceptacji. Czułam, że muszę się do nich dopasować, być z nimi na równi. Mimo strachu wspinałam się na najwyższe drzewa, ciągle pilnując się, by nie wykonać ruchu, który byłby obiektem kpin. Bo ich śmiech był jak nóż godzący w kartonowe pudełko, złożone z mojego i tak już nędznego poczucia własnej wartości. 

W dzieciństwie nikt nie mówił mi przecież, że jestem piękna, mądra, wartościowa. Zawsze starałam się być lepszą wersją siebie.


Jest to prawdziwa historia Karoliny. Sama, już prawie dekadę temu, mierzyłam się z podobnym doświadczeniem, dlatego zdecydowałam się na narrację pierwszoosobową. Ponieważ moja bohaterka lubiła mówić o sobie sucho i lakonicznie, praca nad reportażem w ogromnej mierze polegała na rozbrajaniu jej emocji. Z kolei do mnie powróciły strzępki własnych wspomnień. Postanowiłam więc wejść w jej skórę i poczuć to, co jest tak uniwersalne dla każdej chorej. Realizacja tego pomysłu okazała się katarktyczna dla nas obu – mnie udało się oczyścić z osadzonych gdzieś na dnie resztek negatywnych przekonań na swój temat, a dla Karoliny była impulsem do rozpoczęcia życiowych zmian.