Słabe teksty
iStock, Bakal

18 minut czytania

/ Media

Słabe teksty

Aleksandra Boćkowska

Złe traktowanie autorek i autorów wpływa na jakość tekstów. W czasach, gdy władza zawłaszcza, co się da, a w social mediach grasują trolle, na dziennikarkach i dziennikarzach spoczywa większa niż kiedykolwiek odpowiedzialność

Jeszcze 5 minut czytania

Czym różni się słaby tekst od niedobrej zupy? Jeśli zamówisz zupę i okaże się niedobra, możesz jej nie zjeść, ale musisz za nią zapłacić. Gdy uznasz, że dostałaś słaby tekst, masz wiele innych możliwości: zbesztać autorkę lub autora, zbyć milczeniem, nie zapłacić. Tekst z zupą łączy kwestia smaku. Jedni lubią to, inni tamto. Pewnie, są zupy, w których ktoś przesadził z przyprawami albo nie zmiksował warzyw, i są teksty, w których wiadomości podane są bez namysłu, weryfikacji albo w ogóle ich brakuje. Ale tak naprawdę każdy może okazać się słaby.

Jestem entuzjastką prasy. Subskrybuję tygodniki i dziennik, kupuję papierowe wydania niszowych magazynów, mam ulubione rubryki, autorki i autorów, których cenię. Kiedy półtora roku temu redakcja „Dwutygodnika” zaproponowała mi cykl rozmów z twórczyniami i twórcami czasopism, byłam zachwycona. Bo to przecież fascynujące – zobaczyć kulisy powstawania tych wszystkich gazet.

Jestem entuzjastką najgorszego sortu. Taką, która w liceum zamarzyła, że zostanie dziennikarką, i robiła szkolną gazetkę. Zaraz po maturze poszłam – tak po prostu, z ulicy – do młodej wówczas „Gazety Wyborczej” i przez kilka miesięcy coś tam pisywałam do „Stołecznej”. Przygoda skończyła się wraz z rozpoczęciem roku akademickiego, bo ktoś powiedział, że nie nadaję się na dziennikarkę. Nie posłuchałam, brnęłam dalej – byłam studentką z aspiracjami do publikowania, byłam stażystką i etatową dziennikarką w poważnych gazetach. Pracowałam w pismach niepoważnych, byłam redaktorką rozliczającą się z pracodawcą na zasadach firma–firma. Wreszcie, dziesięć lat temu, poszłam na swoje – piszę teksty, redaguję cudze, jestem też autorką książek reporterskich.

Jakby nie liczyć, od trzydziestu lat uczestniczę w procesie wydawniczym gazet i czasopism. Na starcie nałykałam się tego wszystkiego, czym karmili ówcześni rodzice, szefowie i szeroko pojęte lata 90.: „ciesz się, że masz pracę”, „siedź cicho, szef ma zawsze rację”, „bądź twarda, a nie miękka”, „dziennikarzem się nie bywa, jest się nim 24 godziny na dobę”. Za sukces uznawałam czołówkę w gazecie albo publikację na prestiżowych stronach.

Odkąd po tekście Szymona Jadczaka o mobbingu w kierowanym przez Tomasza Lisa „Newsweeku” w social mediach ukazały się informacje o kulisach pracy dziennikarskiej, jestem zdruzgotana. Uzmysłowiłam sobie na przykład, że w wywiadach dla „Dwutygodnika” nigdy nie spytałam moich rozmówców i rozmówczyń, w jaki sposób dbają o dobro zespołu i współpracowników. Wszystkich za to pytałam, o co się kłócą, a niektórych, czy płacą autorkom i autorom. „Czy”, a nie „ile”. Uzmysłowiłam sobie też wiele innych rzeczy, które trochę tłumaczą to zaniedbanie. Mówiąc najkrócej – nic z tego, o czym przeczytałam, nie było dla mnie nowe, wielu z opisywanych w dyskusjach form przemocy doświadczyłam. Niektóre z tych doświadczeń po latach zidentyfikowałam jako mobbing, inne jeszcze parę tygodni temu miałam za może przykry, ale konieczny uboczny skutek bycia dziennikarką. Ale nie przychodzę, żeby się skarżyć. Przynajmniej nie od razu. Najpierw chciałabym pogadać o tekstach.

Teksty nie piszą się same

Teksty są istotą prasy. Ważne są zdjęcia, ważny jest layout, najważniejsi – to niestety nie jest przekąs – pewnie są reklamodawcy i donatorzy, ale wciąż jeszcze odbiorczynie i odbiorców czasopism nazywa się czytelnikami. Teksty są przedmiotem procesów sądowych, bywają zarzewiem gorących sporów, w Polsce już nie obalają rządów, ale burzą spokój rządzących, bez wątpienia dokumentują codzienność. Badacze przeszłości mogą potwierdzić, że niejedno wyczytali z prasy.

Teksty są rezultatem ciężkiej – trudnej do rozpisania na konkretne czynności i policzone godziny – pracy. Im milsze w czytaniu, tym cięższej. Nawet krótka informacja jest często wynikiem tego, że dziennikarz przez lata zdobywał kontakty i pierwszy dostał cynk, że któregoś dnia otworzy się port albo zamknie tor kolejowy. Długie teksty – niezależnie od gatunku: materiały śledcze, eseje, reportaże, wywiady – to zazwyczaj mozół. Rozmowy z ludźmi, którzy zanim powiedzą to, co jest w tekście istotne, przez trzy godziny mówią zupełnie co innego. Czytanie dokumentów, książek, innych tekstów. Weryfikowanie tego, co powiedzieli rozmówcy. Układanie zgromadzonego materiału, czyli ostra selekcja, a potem kombinowanie, jak złożyć resztę, by opowiedzieć ciekawą, ale też prawdziwą historię. A to wszystko i tak jest nadbudową. Bo jest jeszcze, kompletnie nieprzeliczalna na nic, baza, czyli wiedza i doświadczenie autorki lub autora, erudycja, talent. W świecie idealnym pierwszą wersję tekstu czyta redaktorka lub redaktor, którzy wychwytują mielizny, zadają pytania tam, gdzie coś jest niejasne, proponują poprawki językowe. W świecie rzeczywistym bywa różnie. Tak czy inaczej teksty nie piszą się same.

Zygmunt Miłoszewski powiedział kiedyś, że o ile pisarz może poradzić sobie bez wydawcy, o tyle wydawca bez pisarza nie bardzo. Nie pamiętam, żeby ktoś powiedział coś podobnego o autorkach tekstów i redakcjach czasopism, ale może czas najwyższy powiedzieć, bo jak widać z dyskusji, które rozgorzały po sprawie Lisa, i co mogę też potwierdzić doświadczeniem: autorki i autorzy tekstów są dla większości redakcji kimś w rodzaju upierdliwych petentów.

Byłam sekciarką

Miałam trochę szczęścia, że w końcówce lat 90. załapałam się na bycie etatową dziennikarką „Gazety Stołecznej”. Nie wszystko było tam świetne, ale świetna była wówczas kondycja „Gazety”. Archiwalne wydania z tamtych lat to opasłe tomiszcza. W bibliotecznym koszu (takim jak w supermarketach) mieści się jedynie miesiąc – tak grube były codzienne wydania, tak dużo było ogłoszeniowych dodatków. W „Gazecie Stołecznej” pracowało wówczas chyba z 70 osób. Gnaliśmy za newsami, ale redaktorki znajdowały czas, żeby usiąść nad tekstem i wskazać, co jest dobre, a co złe, o co trzeba docisnąć, a co napisać jaśniej. Kiedy pisywałam do dużej „Gazety”, jak w redakcyjnym żargonie nazywał się grzbiet ogólnopolski, nad moimi tekstami pochylały się legendy dziennikarstwa.

Byłam sekciarką „Gazety”, ale zarabiałam grosze. Że nie mam perspektyw na znaczącą poprawę, uświadomiła mi toczona nad moją głową rozmowa szefów o tym, jaki samochód za sto czy ileś tysięcy planują kupić w przyszłym tygodniu. Oni od niedawna mieli warte wówczas krocie akcje Agory, ja nie miałam na nie szans – ani wystarczającego stażu, ani osiągnięć. Byłam młoda i niezbyt mądra, ale zrozumiałam, że w tym rozdaniu podwyżek nie będzie. Przy okazji na zawsze oduczyłam się bycia sekciarką.

Akurat wtedy powstawał „Newsweek”. Miał być inny niż ukazujące się w Polsce tygodniki i rzeczywiście był. Chodziło o to, żeby pisać zupełnie inaczej niż dotychczas, podano nam nawet przepis na konstrukcję tekstów. A jednak okazało się, że wszystkie były słabe. Wszystkie, dosłownie wszystkie, poprawialiśmy do skutku. W nocy z piątku na sobotę zazwyczaj siedziało się do świtu, w późnych godzinach wieczornych dzwoniło do rozmówców po autoryzację albo dodatkowe informacje.

Kiedy znienacka, w którąś sobotę, rozpadła się koalicja rządowa SLD-PSL, wezwano do redakcji cały dział krajowy. Był gotowy tekst o tym, jak ówczesna opozycja szykuje się do rządzenia. Właściwie wystarczyło zmienić lead, dopisać we wstępie parę zdań o aktualnej sytuacji, a byłyby i news, i prognoza na przyszłość. Jednak nie, powstał jakiś nowy tekst, nie pamiętam, jaka była w nim moja rola. Pamiętam tylko, że o trzeciej nad ranem z soboty na niedzielę próbowałam (bezskutecznie) ustalić, jakim samochodem premier Leszek Miller przyjechał na partyjne spotkanie. I że kiedy wychodziłam w niedzielę o siódmej rano, autor tekstu o opozycji spał na zsuniętych biurowych krzesłach.

Dwadzieścia lat temu niewiele mówiło się o depresji, pomoc psychologiczna uchodziła za ekscentryczny kaprys rodem z filmów Woody’ego Allena. Nikt mi w „Newsweeku” nie mówił niemiłych rzeczy, możliwe – ale nie dam za to głowy – że w którymś momencie naczelny przestał mówić „cześć”. Jednak byłam nieszczęśliwa, wypalona na wiór, kompletnie pozbawiona wiary we własną wartość. Bo poprawiałam każdy, dosłownie każdy tekst.

Nieżyjąca już zastępczyni naczelnego, która właściwie nie wychodziła z redakcji, bo pracowała z nami nad tekstami, wyjaśniła mi po latach, że kiedy wprowadza się nowy format, z początku konieczna jest przesada.

Wrażliwość i gruba skóra

Teksty – nie wszystkie, ale wiele, w tym zupełnie nieistotne dla historii świata, a nawet prasy – są dla autorek i autorów ważne. Pewnie, dziennikarze to nie pisarze, raczej rzemieślnicy niż twórcy. Ale spytajcie kaletnika albo szewca, jeśli gdzieś ich jeszcze znajdziecie, co wkładają w robotę. Powiedzą, zaręczam, że więcej serca niż kleju. Z dziennikarzami i dziennikarkami jest podobnie. Nie będę upierać się, że każdy tekst o nowym porcie, spektaklu w teatrze, politycznych przepychankach, a nawet reportaż czy esej wyłazi głęboko z trzewi. Ale każdy jest sprzężony z autorem, bo z każdym człowiekiem organicznie sprzężony jest język, którego używa. Z człowiekiem, a nie autorem, dziennikarzem, recenzentem. Dlatego dla emocji autorek i autorów komunikat „twój tekst jest słaby” może być równorzędny z oceną wyglądu czy publicznym komentowaniem sytuacji osobistej.

Ktoś powie, że w dziennikarstwie trzeba mieć grubą skórę i nie przejmować się uwagami. Słyszałam to w latach 90. i wolałabym już nie słyszeć. Owszem, trzeba mieć grubą skórę, ale z innych powodów. Dziennikarki i dziennikarze nierzadko piszą o trudnych sprawach. Nie tylko ci, którzy opisują nieszczęścia, również ci, którzy robią wywiady z aktorkami i piosenkarkami do lakierowanych magazynów, ci, którzy dla lokalnych serwisów relacjonują otwarcia nowych miejsc, nawet ci, których zajmuje polityka, wysoka kultura i sport. Bo zdarza się, że idą na krótką rozmowę, a ktoś bardzo znany nagle otwiera się i opowiada o traumach. Albo robiąc sezonowy „michałek” o, powiedzmy, najlepszych jagodziankach w mieście, łapią kontakt ze sprzedawczynią, która mówi, jak żyje. Warto pamiętać, że głośne teksty o przemocy w pracy powstawały w ostatnich latach w działach kultury, a historią depresji dzieliły się znane sportsmenki.

Po to, żeby słuchać osób skrzywdzonych, trzeba mieć grubą skórę, żeby je usłyszeć – wrażliwość. Być może ubocznym skutkiem wrażliwości jest przywiązanie autorek i autorów do własnego tekstu. I należy to szanować. Jeśli tekst wymaga poprawy, trzeba tłumaczyć dlaczego, a nie podważać człowieczeństwo.

Nie protestowałam, płakałam w kiblu

Z „Newsweeka” wydobywałam się z przekonaniem, że to tyle, nie znajdę więcej pracy, nic nie umiem. Ktoś polecił mnie naczelnej miesięcznika „Pani”. Atmosfera w tej redakcji sprawiła, że uwierzyłam, że nie tylko nic nie umiem, ale w dodatku jestem złym człowiekiem.

To była praca, o której można dziś przeczytać w komentarzach do komentarzy o aferze Lisa: „Miały babki etat i dwa teksty do napisania w miesiącu, o co chodzi”. Sama tak wtedy myślałam i przez ponad dwa lata pozwalałam na publiczne komentowanie moich spraw osobistych oraz wyglądu i nie protestowałam, kiedy spotykało to koleżanki. Nie protestowałam przeciw zwyczajowi umawiania wywiadów na popołudnia, bo spotykanie się z rozmówcami w ciągu dnia było traktowane jak wagary. Nie protestowałam, gdy naczelna wezwała cały zespół do gabinetu, by każdy powiedział, jakie ma zastrzeżenia do jednej z obecnych tam koleżanek. Nie protestowałam przeciw przychodzeniu do pracy w soboty, żeby być w redakcji, gdy redaktorka naczelna pisze wstępniak. Ani kiedy do ostatnich chwil przed wyjazdem ważyły się losy moich urlopów. W ogóle nie protestowałam, co najwyżej płakałam w kiblu albo budziłam się w nocy. Postawiłam się dopiero, gdy byłam już po słowie z następnym pracodawcą – odmówiłam pójścia po bułki dla naczelnej.

W następnej pracy było lepiej, tym bardziej że po drodze skończyła się era etatów, więc założyłam jednoosobową działalność gospodarczą. Starczyło mi sił, by traktować to poważnie i poza pracą w redakcji świadczyć inne usługi.

Folwarczny system

Teksty są istotą prasy i wciąż odgrywają rolę w życiu społecznym. Dziennikarze relacjonują wojnę w Ukrainie, odsłaniają przemoc w ośrodkach opiekuńczych, skandale w Kościele i w rządzie. Dziennikarze piszą recenzje książek i spektakli i miewają one moc uświęcającą albo niszczycielską. To przecież tekst Szymona Jadczaka o mobbingu w „Newsweeku” opublikowany w Wirtualnej Polsce sprowokował do wspomnień autorki i autorów, które doświadczały przemocy w mediach.

Jednak odkąd około 2008 roku zaczął się w mediach permanentny kryzys, redakcje zaczęły outsoursować właśnie pracę dziennikarzy. Osoby w zarządach uwierzyły, że dzięki temu oszczędzą, a osoby piszące nie protestowały, nie tylko dlatego, że nikt ich nie pytał o zdanie, ale i z tego powodu, że w sumie jest to kuszące. Wolność, nie trzeba przesiadywać w toksycznych środowiskach, uzależniać weekendów i wakacji od cudzych kaprysów, można pisać o tym, co kręci, a nie o straży miejskiej. A jednak korzyści są pozorne – redakcje nie mogą oczekiwać lojalności, a autorki i autorzy nie mogą oczekiwać niczego. Nawet zapłaty za zleconą usługę, kiedy redaktorka lub redaktor, swoją drogą też nierzadko outsoursowani, uznają, że tekst jest słaby. Zmieniły się stosunki pracy, ale folwarczny system trwa.

Jestem redaktorką, więc byłabym hipokrytką, twierdząc, że słabe teksty nie istnieją. Owszem, niektóre teksty są słabe, ale nie dlatego, że słabe są osoby piszące. Autorki i autorzy zgłaszają tematy albo dostają zlecenie na opisanie czegoś, ale oczekiwania muszą odgadnąć sami. Każda redakcja ma swoją specyfikę, styl, wyobrażonych lub przebadanych czytelników, sposoby radzenia sobie z algorytmami Google’a. Kto siedzi w redakcji, ten wie.

Piotr Miączyński napisał w „Gazecie Wyborczej”: „Wiele razy od swoich szefów (i szefowych też) słyszałem krytyczne uwagi co do mojej pracy. Wychodziłem tutaj jednak z prostego założenia: ktoś płaci i wymaga. Trzeba poprawić po raz dziesiąty? To się poprawia po raz dziesiąty. Każdemu zdarza się zrobić coś źle. I to, że pracodawcy efekt tej pracy się nie podoba, to nie jest mobbing. To po prostu towar wykonany niezgodnie z zamówieniem”.

Otóż tekst nie jest po prostu towarem, nie tylko ze względu na wrażliwość wykonawców, ale również z powodu, nazwijmy to, niefrasobliwości zamawiających. Kto pisze z zewnątrz, ten wie.

Było o zupie, to teraz coś z branży remontowej. Załóżmy grubszy remont – malowanie, cyklinowanie, wyciszanie. Można umówić się dżentelmeńsko, ale bezpieczniej jest podpisać umowę, w której jedna strona deklaruje, co zrobi, a druga, kiedy zapłaci. Kwotę, o ile się orientuję, wyznaczają remontujący.

W usługach dziennikarskich jest inaczej. Dostać wyczerpujący brief z wyjaśnieniem co, jak, dlaczego, dla kogo, na kiedy, za ile – to się prawie nie zdarza. Nie twierdzę, że nikt tego nie praktykuje, ale osobiście spotykam się z tym sporadycznie. Co i na kiedy – owszem, reszta wymaga od autorek i autorów determinacji w dopytywaniu się, pisania maili bez odpowiedzi, słowem – upierdliwości.

Jestem autorką, więc wiem, ilu maili wymaga zdobycie odpowiedzi na sześć, wydawałoby się, prostych pytań. Szczególnie szóste: „Za ile?”, wprawia zleceniodawców w krępujące milczenie. W usługach dziennikarskich kwotę i termin zapłaty wyznaczają zlecający, zakres prac jest sprawą domyślną, umowa przychodzi po wykonaniu zlecenia. Trudno powiedzieć dlaczego. Po prostu tak się przyjęło. Skutek jest taki, że zleceniodawca może uznać, że tekst był słaby i nigdy nie odpisać na maila. Albo taki, że z tekstem jest wszystko w porządku, ukazał się i klikał, ale autorka lub autor z przelewu dowiadują się, że był wart 60 zł.

Patologie w rozmaitych zakątkach

Niezależne media nie mają łatwo. Są ignorowane przez najbogatszych reklamodawców, pomijane w podziale ministerialnych grantów, finansowane nierzadko dzięki internetowym zrzutkom, szukają uwagi odbiorców za pośrednictwem internetowych gigantów. A jednak to właśnie one nie tylko patrzą władzy na ręce, ale też wychwytują patologie w rozmaitych zakątkach życia społecznego. One też wiele mówią o etyce, bo nie jest im wszystko jedno.

Dyskusja po zwolnieniu Tomasza Lisa była bardzo gorąca, wiele osób poruszająco opisało swoje doświadczenia z różnych redakcji. Ale minęły dwa czy trzy tygodnie i – jak zazwyczaj dzieje się z internetowym wzmożeniem – temat wygasł. Dla niezależnych mediów to wygodna, ale fatalna wiadomość. Wygodna, bo nikt nie zapytał, jak traktują współpracowników, czy złe traktowanie usługodawców to mobbing czy niedopatrzenie i jak ono wpływa na jakość tekstów, które publikują. Fatalna – z tych samych powodów.

Podpowiem: złe traktowanie autorek i autorów wpływa na jakość tekstów. W czasach, gdy władza zawłaszcza, co się da, a w social mediach grasują trolle, na dziennikarkach i dziennikarzach spoczywa większa niż kiedykolwiek odpowiedzialność. To oni, a nie zarządy spółek i fundacji, zdobywają i weryfikują informacje, opisują nadużycia, objaśniają świat. Jeśli muszą domagać się podstawowych informacji na temat swojej pracy, wypalają się. Jeśli dostają za tekst kilkadziesiąt (w prasie regionalnej) czy nawet kilkaset (w Warszawie) złotych, prędzej czy później robi im się wszystko jedno. Ciekawością, entuzjazmem i talentem nie opłacą rachunków.

Jestem umiarkowanie naiwna, więc zakładam, że nie ma już powrotu do bezpieczeństwa socjalnego, ale postulat elementarnego szacunku wydaje się realny. Gdyby ktoś pytał mnie o zdanie, pojęcie „słaby tekst” zastąpiłabym zestawem czytelnych kryteriów, choćby i specyficznych dla różnych redakcji, finansową samowolkę – przejrzystymi zasadami, a nieodpisywanie na maile – odpisywaniem.