Psy, osły, niedźwiedzie
„IO”, reż. J. Skolimowski

13 minut czytania

/ Film

Psy, osły, niedźwiedzie

Jakub Socha

Nie po to się jedzie na Nowe Horyzonty, żeby oglądać filmy, które ogląda się przez cały rok: sprawnie opowiedziane, trzymające się zasad. To wyprawa po odrobinę dzikości, szaleństwa, sztuki

Jeszcze 3 minuty czytania

Nie minęła doba festiwalu Nowe Horyzonty, a zobaczyłem już dwa filmy, w których psy dostają po łbach od ludzi, nie minął tydzień, a zobaczyłem psa ubranego w piżamę, ale o tym może innym razem. W „Cichej ziemi” Agi Woszczyńskiej mały kudłacz pałęta się po włoskiej wyspie i raz na jakiś czas zagląda do Adama i Anny, którzy wynajęli willę na wakacje. Ci dwoje wyglądają, jakby uciekli z planu jakiegoś poważnego europejskiego filmu artystycznego. Włoski przylizane, ubrania jasne, wyprasowane, ruchy robotów, w oczach nicość – z daleka widać, że to wydrążeni ludzie, reprezentanci czasów utowarowienia, bardzo późnej nowoczesności. Do kolacji przebierają się zawsze w coś odświętnego. Prowadzą rozmowy o niczym. Na obcych patrzą z pogardą. Nie mają duszy. Przez cały seans czekałem, aż komuś z nich przytrafi się jednak coś ludzkiego, na przykład jemu w trakcie kolacji wejdzie kawałek pietruszki między zęby, a ona ubrudzi sobie mankiet sosem z karczochów. Nie doczekałem się. Zamiast tego reżyserka zesłała bohaterom pięknego Araba, żeby naprawił im basen. Po wprowadzeniu tej figury już nie dało się zejść z raz obranej ścieżki, którą w przeszłości szły tabuny reżyserów, tak jak Woszczyńska pragnących nakręcić portret Starej Europy: tej odgrodzonej od reszty świata szklarni, gdzie biali, bladzi ludzie czekają na śmierć.

Czy jest to obraz całkowicie wyssany z palca? Nie, nie jest. Woszczyńska robi w swoim debiucie ciekawe przesunięcie, ucieka do przodu – w rzeczywistość, w której każda mała włoska wyspa będzie pilnowana przez uzbrojonych po zęby wojskowych, pilnujących najważniejszej w Europie gałęzi gospodarki – turystyki. Ale determinizm dziejowy jest tu tak daleko posunięty, że zwyczajnie wiąże wyobraźnię. „Cicha ziemia”, ciepło przyjęta na zagranicznych festiwalach, jest filmem dobrze zagranym i wyreżyserowanym, ale jakby zrobionym według instrukcji. Podobne wrażenie można było odnieść, oglądając chociażby filmy „Holy Spider”, „Boys from Heaven” czy „Gorące dni”. Choć ich akcja rozgrywa się w różnych zakątkach świata, choć ich fabuły osnute są wokół zupełnie innych wydarzeń, każdy z tych filmów jedzie na tym samym silniku – thrillerze politycznym. W „Holy Spider” ten silnik działa najlepiej, działa tak dobrze, że reżyser w pewnym momencie zaczął w nim gmerać. Z nudy? Przekory? Kto wie. Jednak ten rodzaj przekory dobrze rozumiem.

Nie po to się jedzie na Nowe Horyzonty, żeby oglądać filmy, które ogląda się przez cały rok: sprawnie opowiedziane, trzymające się zasad. To wyprawa po odrobinę dzikości, szaleństwa, sztuki. Po takie obrazy jak „Tama”, nakręcona przez libańskiego artystę wizualnego Aliego Cherriego. Tu też mamy psa, błąka się on w otoczeniu osady robotników sezonowych z Darfuru, którzy w cieniu budowy wielkiej zapory wodnej w Sudanie Północnym i wiążącej się z nią dewastacji środowiska wypalają cegły. Pracują w swoim rytmie, za grosze, w ciszy, jednemu z nich jednak to nie wystarcza – gdy tylko może, pożycza motor od kumpla i rusza na pustynię, gdzie pracuje nad monumentalną amorficzną rzeźbą z gliny. Z tej samej gliny, z której wypalane są cegły. Poddaje ją obróbce wodą z Nilu, tą samą wodą, którą próbuje ujarzmić tama. Rzeźba, która przypomina Jabbę z „Gwiezdnych wojen”, ożywa, zaczyna przywoływać swojego stwórcę, radio donosi o buntach społecznych, budowa tamy niszczy lokalne osady, zapora burzy rzekę, ta kłębi się we wzburzone góry. „Świat się wali, a ja walę konia” – przypomniała mi się nazwa rzeźby Kaspra Lecnina, którą zobaczyłem w Zachęcie na kilka dni przed wyjazdem do Wrocławia. Bohater Cherriego dryfuje po rzece na plecach, delikatnie odpychając się nogami.

Cherri łączy elementy dość luźno, zostawia sporo pustego miejsca między kolejnymi segmentami, fabuła ma tu znaczenie dość pretekstowe. Na spotkaniu po projekcji reżyser opowiadał o inspiracjach: sufizmie i literaturze przedislamskiej, w której jedną z kluczowych figur jest figura samotnika udającego się na pustynię w poszukiwaniu oświecenia. Nawet bez znajomości tych kontekstów trudno się oderwać od tego filmu. Może dlatego, że – jak słusznie zauważył ktoś w festiwalowym katalogu – na podstawowym poziomie „Tama” jest filmem o „potędze żywiołów, zarówno kapitalizmu, jak i natury, między którymi znalazł się człowiek”. Ośmielony kinem Cherriego, czym prędzej udałem się, by obejrzeć inny wynalazek – „Oni niosą śmierć” Heleny Girón i Samuela M. Delgado, film, którego akcja rozgrywa się w 1492 roku i który, jak zapowiadał opis, miał opowiadać o trzech uciekinierach ze statku Krzysztofa Kolumba. Rzeczywiście, na początku była wielka ucieczka, ale chwilę później jedna kobieta rzucała się ze skały, a druga zajmowała się transportem ciała samobójczyni na osiołku. Radykalny przeskok z wątku do wątku wysadził mnie z siodła i pozostałą część seansu oglądałem w poczuciu bezbrzeżnej bezradności.

„Pod ziemią” i „Tama”

Trzeba umiejętnie nawigować przez morze filmów we Wrocławiu, szukać co jakiś czas łagodniejszych zatoczek, łapać oddech, a potem rzucać się na fale. Dobrze jest też wypatrywać bojek i znaków. Obok psów takimi znakami były w tym roku osiołki. Naliczyłem ich na Nowych Horyzontach trzy. Przede wszystkim osioł gra pierwsze skrzypce w „IO”, najnowszym filmie Jerzego Skolimowskiego. Po pokazach w Cannes mówiło się dużo, że to hołd dla „Na los szczęścia Baltazarze”, arcydzieła Roberta Bressona. Ja zobaczyłem tu raczej wpływy Sarkisa Paradżaniana, nawiązania do jego „Cieni zapomnianych przodków”. U Skolimowskiego kamera wyprawia podobne harce. Na spotkaniu po projekcji Mateusz Dymek, autor zdjęć do „IO”, opowiadał, że Skolimowski nieustannie namawiał do szukania oryginalnych rozwiązań i eksperymentów. I to właśnie one są największą wartością filmu, tworzą coś na kształt ekstatycznej nadwyżki. Sama historia odysei osiołka jest tyleż urocza, co błaha. Osiołek zostaje uwolniony z cyrku, błąka się po lesie, zostaje totemem kiboli, pracownikiem stadniny koni, powiernikiem włoskiego arystokraty, daje z kopa właścicielowi fermy lisów. Ten kop i uroniona przez osiołka łza sprawiły, że uczestnicy festiwalu przez wiele minut kłócili się o status ontologiczny zwierzaka: czy ten zwierzak jest jak człowiek? Czy może raczej Skolimowski jest tym osiołkiem? Jeśli już, to chyba raczej to drugie. Film jednak wyłamuje się z tej perspektywy, kamera przygląda się nie tylko osiołkowi, ale i małym przygodom ludzi – równie prostym jak komiksy rozrysowane na kilka obrazków, raz z dramatyczną, raz z zabawną, a jeszcze kiedy indziej z równocześnie dramatyczną i zabawną pointą (te ostatnie są najlepsze).

Skolimowski z premedytacją porusza się po marginesach świata, na których sytuuje się zarówno okazała śródziemnomorska willa, jak i prowincjonalny cyrk, gdzie występuje człowiek-heksaedr. Ale jego wyobraźnia rozsadza te rodzajowe historyjki, w kadry raz za razem wjeżdża czerwień, jakby chluśnięto w nie wiadrem krwi. Nietrudno zgadnąć, czyja to krew i z jakiej rzeźni. W „11 minutach”, poprzednim filmie Skolimowskiego, odbywało się szukanie znaków i oczekiwanie na apokalipsę. Tu jest podobnie. Na podstawowym poziomie w „IO” nie ma żadnego pocieszenia – panteistyczną z ducha miłość do świata, natury i zwierząt przysłania przeczucie, że już zaraz przyjdzie potop. Idzie on górą, szybuje nad skrwawionym lasem, człapie dołem, bark w bark ze skradającym się w trawie robotem. 

Trzeci osiołek pojawił się w „Pod ziemią” Włocha Michalangelo Frammartina. Jest to film prawie niemy, pozbawiony napisów. Całość rozgrywa się w latach 50. Obserwujemy grupę speleologów, która eksploruje nieodkryty system jaskiń głębinowych w Kalabrii. Równolegle patrzymy na starego pasterza, który w towarzystwie osiołka dogląda pasących się na górskich łąkach krów. Te historie w żaden sposób się ze sobą nie przecinają, ale rezonują ze sobą. Frammartino rozpoczyna nakręcony po dziesięcioletniej przerwie trzeci film archiwalnym reportażem, w którym dziennikarz wraz z kamerzystą jadą zewnętrzną windą na sam szczyt nowo wybudowanego drapacza chmur. Wektory są jasno wyznaczone, ale Włocha nie interesują proste równania i oceny rzeczywistości, raczej jej wielowymiarowość. Industrializacja pcha człowieka ku górze, sztuczne raje znajdują się na szczytach ze szkła i betonu, ludzie w kalabryjskim miasteczku oglądają ten materiał na małym, ustawionym przed barem telewizorze. Gdzieś obok grupa marzycieli zapuszcza się w głąb ziemi, szukają ściany, która zamyka system jaskiń. Na jeszcze innym planie życie starego pasterza zwyczajnie gaśnie. Kiedy oglądałem delikatny, niespodziewany finał, nagle dopadała mnie myśl, że oto obejrzałem zagubiony odcinek serialu „Było sobie życie”, w którym mozolna podróż przez tunele, szczeliny, w błocie, ciemności, pod tysiącami ton skał nad głową jest tak naprawdę podróżą do wnętrza człowieka, który życie spędzał na gapieniu się w dal, doglądaniu zwierząt i wydawaniu dźwięków, tak bliskich tym, które wydobywa z siebie osiołek Skolimowskiego. Brzmią one właśnie trochę jak: „io”.

Wiadomo, że przy tylu filmach jak we Wrocławiu każdy układa sobie własny festiwal, na moim, oprócz zwierząt, było też zaskakująco dużo filmów o dzieciach. „Blisko” Lukasa Dhonta było jednym z najczęściej dyskutowanych filmów na Nowych Horyzontach, na pewno też najdłużej na nim płakano. Jedna z autorek „Dwutygodnika”, która siedziała tuż obok mnie, wylała w trakcie seansu ze dwa litry łez, mi się niestety nie udało. Dhont, kolejne cudowne dziecko europejskiego kina, które niedawno skończyło 30 lat, w swoim drugim filmie pokazuje, że wspaniale potrafi prowadzić młodych aktorów. I wie, jak grać na emocjach widzów. W tej dramatycznej historii o końcu pewnej przyjaźni między dwoma chłopcami jednak najbardziej chyba przeszkadzał mi instagramowy sztafaż: mecz hokejowy, biegi przez pola kwiatów, zapasy w pierzynie, koncert na obój. Obrazki z pocztówki, które sprawiają, że tę historię ogląda się jak przez szybę.

Inaczej jest w „Alcarrás” Carli Simón. To dopiero drugi film Simón, podobnie jak „Blisko” w przypadku Dhonta. Ona też pracuje z dziecięcą obsadą, ale jak słusznie zauważyło kilka osób we Wrocławiu – gdy Dhont pokazuje, jak świetnie potrafi reżyserować dzieciaki, Hiszpanka pozwala im po prostu bawić się przed kamerą, przez co jej kino wydaje się spontaniczne i nieupozowane. Czarna chmura zawisa tu nad domem wielopokoleniowej rodziny sadowników z katalońskiej wsi – ale „Alcarrás” nie jest tylko o tej chmurze, końcu tradycyjnego modelu życia, pędzącym kapitalizmie. Jest także o spędzaniu ze sobą czasu – scena wspólnego obiadu rodzinnego, którego główną atrakcją są ślimaki przyrządzone przez głowę rodziny, upartego osła, to obrazek, który najmocniej utkwił mi w głowie podczas tegorocznego festiwalu. W kategorii filmów dziecięcych muszę jeszcze wspomnieć świetny „Plac zabaw”, niespełna 70-minutowy debiut Laury Wendel, rozegrany właściwie na samych zbliżeniach dramat rodzeństwa wrzuconego w brutalny wir szkoły podstawowej.

„Alcarrás” i „Prześwietlenie”



Tegoroczna edycja odbywała się pod hasłem „kino przesilenia”. Oczywiście to pojemna kategoria, przesileniem może być właściwie wszystko – zagłada środowiska, okres dzieciństwa albo wojna, sportretowana chociażby w ukraińskim, wstrząsającym „Klondike” Maryny Er Gorbach. Poczucie, że wszystko zaraz rypnie, rozleci się w drzazgi, chyba nikomu nie jest obce. Tak samo jak poczucie flauty, która sprawia, że nasza łódka stoi w miejscu. Świetnie uchwycił to Cristian Mungiu w „Prześwietleniu”. Oglądało się ten rumuński film o miasteczku w Transylwanii, jakby to była opowieść o Polsce. Mała mieścina w górach, wszyscy wyjechali za granicę do roboty, ci, co zostali, nie chcą pracować za najniższą krajową, najniższa krajowa dla przybyszów ze Sri Lanki to z kolei konkretny pieniądz. Swoi obcych jednak nie chcą, krzyczą, że obcy mają inne zarazki i że nie mogą pracować w lokalnej piekarni. W trakcie debaty, która ma rozwiązać kryzys w miasteczku – przeniesionej z kościoła, gdzie jest zimno i nie ma nagłośnienia, do domu kultury – padają te wszystkie nieśmiertelne argumenty, które unoszą się w przestrzeni. Liberałowie, duchowni, populiści, nacjonaliści, ci, którzy tęsknią za przeszłością, i ci, którzy nie boją się przyszłości. Lokalny koloryt dopełnia Francuz, który za pieniądze unijne liczy zaginione gatunki w transylwańskich lasach. W środku tego środkowoeuropejskiego kotła, gdzie mówi się, że to Rumunia była przedmurzem i dała odpór zarówno faszyzmowi, jak i komunizmowi (skądś to znamy), stoi kolejny osioł, trochę podobny do ojca z filmu Simón. Niedawno wrócił z zagranicy do domu po tym, jak grzmotnął z byka niemieckiego pracodawcę za to, że ten nazwał go Cyganem. Teraz próbuje nadrobić stracony czas – nauczyć syna, jak być prawdziwym mężczyzną, rozniecić na nowo romans z wiolonczelistką, która wieczorami pije wino, pali świece z Ikei i gra muzykę ze „Spragnionych miłości”. Na żadnym froncie nie idzie mu tak, jak by chciał, nikt aż tak bardzo na niego nie czeka, możliwe, że jego czas już się skończył. W napadzie szału bierze dwururkę i rusza w las strzelać do wyimaginowanych niedźwiedzi.