Faceci

6 minut czytania

/ Film

Faceci

Jakub Socha

„Men” jest filmem intensywnym. Opartym na repetycjach. To rozprawa z kulturą facetów, ze światem, w którym od facetów się nie odchodzi

Jeszcze 2 minuty czytania

Zawsze na drugim planie. W gabinecie, gdzie przesądza się losy świata. W zbrojowni, gdzie testuje się najnowsze gadżety. Nawet na motorówce, która przecina Tamizę, nie stoi za sterem, nie stoi nawet oparty o przednią szybę, ciesząc się jak dziecko, gdy wiatr rozwiewa mu włosy. Rory Kinnear masowemu widzowi znany jest przede wszystkim jako odtwórca roli Billa Tannera, agenta MI6, prawej ręki M – szefa lub szefowej brytyjskiego wywiadu. Tanner w filmach z Bondem to ta niewdzięczna figura, która przeprowadza 007 z miejsca na miejsce, wprowadza jego i nas w akcję – idzie z nim korytarzem, jedzie z nim windą, w tym czasie tłumaczy, jak się mają sprawy, na czym stoi świat. Ktoś uznał, że Kinnear, ze swoją niepozorną fizjonomią, przerzedzonymi włosami, postępującymi zakolami, nada się do tego idealnie. Teraz wreszcie może się odegrać – w „Men” Alexa Garlanda wciela się nie w jedną, a kilkanaście postaci, prawie wszystkich facetów, którzy występują w świecie przedstawionym – rozebranego do rosołu biedaka, pastora z fryzurą na Geralta z Rivii, właściciela zajazdu w wojskowej kurtce typu country man, bywalca pubu z tatuażem nad okiem, barmana, nawet dzieciaka z niewyparzoną gębą.

Wszyscy oni wespół w zespół umawiają się, żeby zgotować piekło młodej londynce o imieniu Harper (Jessie Buckley), która właśnie przyjechała na prowincję. Chce tu odbudować się i zebrać siły. Ma po czym. Nie tak dawno temu mąż zabił się na jej oczach, pisząc „na jej oczach”, mam na myśli taką scenę: gdy Harper rozmasowywała obolałą twarz po kolejnej kłótni małżeńskiej, patrząc na krajobraz, nagle mąż pojawił się w zasięgu jej wzroku, za oknem – leciał z niemym krzykiem z wyższego piętra.

Domek, w którym postanowiła złapać oddech, wygląda jak z bajki. Imbryczek, siekiera, kominek. Na każdej kanapie dziesięć poduszek, duża łazienka, fortepian. Cisza, ogród jak z „Tajemniczego ogrodu”, duch średniowiecza, jabłoń na środku posesji jak z biblijnego Edenu. Gdy Harper zrywa z niego owoc tuż po przyjeździe, wiadomo, że zaraz się zacznie – film od początku ma klimat mrocznej baśni. Póki się nie zacznie, dziewczyna błąka się po okolicznych lasach, bawi się echem, cieszy się deszczem. Aż nagle w ciemnym tunelu pojawia się sylwetka mężczyzny. Chwilę później druga, tego już widać wyraźnie – jest nagi, wygląda, jakby spał w stercie liści. Golas po jakimś czasie zaczyna dobijać się do wynajętego przez nią domu, na miejsce przyjeżdża policja, zjawia się właściciel domku. 

„Men”, reż. Alex Garland„Men”, reż. Alex Garland. Wielka Brytania 2022, w kinach od 3 czerwca 2022Kinnear raz paraduje ze sztuczną szczęką, raz z doklejonymi włosami, widać, że dobrze się bawi, no ale nie trzeba być Sherlockiem, żeby odkryć, że faceci, których gra, to tak naprawdę ciągle jeden i ten sam facet. Harper natomiast ten fakt umyka – większy lęk wzbudza w niej to, że jest sama i bezbronna na tym pustkowiu i że, gdyby została zaatakowana, nie będzie miała do kogo się zwrócić o pomoc. Alex Garland, reżyser i scenarzysta, pcha historię właśnie w tę stronę. Golas zostaje zwolniony z więzienia, zasięg w telefonie się rwie, nastaje noc, gawron wpada przez okno. Nic więcej nie trzeba, żeby rozkręcić paranoję. No dobrze, dlaczego więc nie zatrudniono tu po prostu kilku aktorów, którzy wcieliliby się w kilku facetów, z którymi musiałaby się użerać główna bohaterka? Bo Garland pichci tu nie kino realistyczne, tylko metaforę. Jest esencjalistą – uważa, że pod powierzchnią każdego faceta kryje się esencja „faceta”, a jak łatwiej ją pokazać niż dzięki temu, że zatrudni się jednego aktora do wszystkich męskich ról? Kim jest więc ten „facet”? Z grubsza – mizoginem. Boi się kobiet, równocześnie domaga się ich posłuszeństwa, jest głuchy na ich potrzeby, osacza je swoją galanterią, terroryzuje psychicznie i fizycznie. I tak w koło Macieju. Od wczesnej młodości oraz w każdym późniejszym stadium życia. Nie jest to może jakoś przesadnie subtelne rozpoznanie, ale też nie o subtelność tu chodzi, tylko intensywność.

„Men” cały oparty jest na repetycjach. Twarz Kinneara co chwilę zjawia się w kadrze, wszystko odbija się echem. Powraca natrętny motyw muzyczny. Te same miejsca wypełnione przez te same przedmioty. Te same sceny i zdarzenia, w których nie ma ucieczki przed tymi samymi gestami. Na dłuższą metę jest to nużące, ale właśnie chyba takie ma być – ostatecznie chodzi o to, żeby pokazać osobę udręczoną przez wspomnienia, straumatyzowaną, dzielącą ciągle ten sam włos na czworo. Harper non stop mieli w głowie ostatnie dni z mężem, zmaga się z poczuciem winy. Ciekawe, że do tej roli Garland wybrał Jessie Buckley, która nie tak dawno wystąpiła w „Córce” i w „Może pora z tym skończyć”, gdzie grała młode kobiety schodzące ze ścieżki przygotowanej im przez mężczyzn. W „Men” punkt wyjścia jest podobny i podobnie decyzja o odejściu spotyka się z niedowierzaniem, no bo jak to, odejść od faceta? Tego się nie robi facetowi. Opuszczony wpada w popłoch, zaczyna zachowywać się nieracjonalnie, konstruuje piekło, próbuje wciągnąć do niego byłą partnerkę. Ale to się nie może udać, ona jest już bowiem w innym miejscu. Buckley jest świetna w tego typu rolach – gdy grane przez nie kobiety mówią do swoich byłych partnerów: „czego ty ode mnie chcesz?”, mówią zawsze z jakimś rodzajem współczucia, bo wiedzą, że oni jeszcze długo będą więźniami przeszłości, a one są już gdzie indziej. Gdy wygłasza tę sentencję w „Men”, na twarzy aktorki pojawia się ulga, pobrzmiewa ona także w jej głosie, jakby i jej się udzieliła emocja granej przez nią bohaterki – że ta męcząca bajka o wojnie płci wreszcie dobiega końca.