Pierwsze, co rzuca się w oczy, to garnitury – jak szafy trzydrzwiowe. Gdyby powiesić je na wieszaku na framudze, nikt by się nie przecisnął. Człowiek, który je nosi, gdy się porusza, płynie, faluje. Materiał powiewa, nie przylega do ciała. Spodnie mają szeroki krój, klapy marynarki kończą się gdzieś na wysokości kolana. I jeszcze te kolory – kawa z mlekiem, beż jasny Luwr, kremowy, pustynny, blady róż. W dokumencie „Ostatni taniec” Michael Jordan ubiera się jak gangster. Oczywiście mówię tu o czasie, gdy rozgrywał swój ostatni sezon w Chicago Bulls i gdy akurat nie przebywał na hali gimnastycznej lub parkiecie. Wielki facet w wielkim garniturze, w wypolerowanych mokasynach na nogach, jeden z modeli posiada nawet delikatną klamerkę na wysokości śródstopia. I jeszcze ten beret Kangol, w którym koszykarz udał się na tournée do Paryża w 1997 roku, gdzie witano go z większym entuzjazmem niż papieża. Ten sam, w którym paradowały chwilę później niektóre gwiazdy polskiej estrady. A na pewno podobny.
Do gangsterskiego gangu cygaro wręcz wydaje się niezbędne. I jest cygaro. Jordan, najpopularniejszy sportowiec na świecie, okaz zdrowia, same mięśnie, zero tłuszczu, cały czas pyka cygaro. Pyka, gdy chodzi po hotelowych korytarzach, pyka w szatni, w samolocie. Nikt mu nie zabrania i nie mówi, że to niezdrowe. Nie pojawiają się tu nawiązania do dzisiejszego kodeksu profesjonalnego sportowca, który nie powinien: korzystać z używek, włóczyć się po nocach, jeść w fast foodzie. Natomiast powinien: dobrze się prowadzić, dużo spać, i to najlepiej na lewym boku, żeby niepotrzebnie nie obciążać serca (na lewym boku śpi na przykład Robert Lewandowski). Tymczasem koszykarze Chicago Bulls uwielbiali BigMaca, pili wino do obiadu, spędzali noce w kasynach, urywali się z treningów, imprezowali, a potem wracali do gry. I wygrywali. W odróżnieniu od dzisiejszych gwiazd, w większości dużych, przerośniętych dzieciaków, obwieszonych złotem i brylantami, bohaterowie „Ostatniego tańca” wyglądają jak dorośli faceci. Mają prawdziwe wąsy, siwieją, powoli siadają im plecy i kolana, już nie mogą ganiać bez przerwy przez cztery kwarty, muszą oszczędzać siły. Koszykówka to dla nich praca: godziny spędzane na treningach, na siłowni, w środkach transportu, hotelach, a potem minuty spędzane na parkiecie. Po wszystkim biorą prysznic, wsiadają do samochodu i wracają nim do normalnego życia: rzucają torbę sportową w kąt, wyjmują piwo, włączają telewizor, grają w golfa. Wiodą normalne życie, co nie znaczy, że koszykarze Chicago Bulls, idący po szósty tytuł w karierze, wiedli takie samo życie jak my. W serialu widać, że Jordan do domu jeździ czerwonym porsche, a dom jest tak duży jak kościół w Licheniu. I tu może poprzestańmy już na szukaniu zbieżności.
„Kasa, misiu, kasa”, mawiał znany polski trener piłkarski. W „Ostatnim tańcu” te słowa zamieniają się w złoto; jest sporo o kasie. W jednym z pierwszych odcinków zostaje przypomniany konflikt Scottiego Pippena z władzami klubu, które nie chciały mu dać podwyżki. A zaczęło się od tego, że na początku kariery Pippen podpisał z Bullsami wieloletni kontrakt, dzięki wiążącej się z nim kasie mógł zabezpieczyć finansowo całą rodzinę – rodzinę tak biedną, że zamiast podłóg miała w domu udeptaną ziemię. Pippen był wdzięczny. Ale później przyszły zwycięstwa, sława, w międzyczasie zmieniły się stawki, dużo słabsi od niego zawodnicy zaczęli zarabiać dużo więcej niż on, koszykarz postanowił więc renegocjować kontrakt. I odbił się od ściany. Nikt nie zamierzał się z nim cackać, dorzucać kilku milionów z dobroci serca. W NBA takich rzeczy się nie robi. Tu nawet rzadko mówi się o klubach, zawodnicy częściej niż „nasz klub” mówią „nasz produkt” lub „nasza marka”, może dlatego w amerykańskiej koszykówce nie plecie się tak często jak w europejskiej piłce nożnej andronów o zdradzie barw klubowych lub braku lojalności. Mało kto wierzy w te bajki, liczy się to, żeby wyciągnąć najwięcej. Ale przecież nie tylko to. Pippen w trakcie walki o podwyżkę najczęściej brał się za łby z Jerrym Krausem, generalnym menedżerem Chicago Bulls, który lubił mówić w wywiadach, że gdyby nie on, stojący za nim klub i jego kapitał inwestycyjny, nic by ze zdobytych przez koszykarzy tytułów nie było. Jordana doprowadzało to do wściekłości. Uważał, że najpierw jest on, a potem kapitalizm.
Konflikt Pippena z klubem, narastające animozje między Jordanem i Krausem, Krausem i Philem Jacksonem, trenerem Byków, wszystko to zostało odłożone na bok, gdy nadeszła ostatnia faza walki o szósty mistrzowski tytuł. Obie strony skalkulowały, że na ich podsycaniu mogli tylko stracić. Byli profesjonalistami, tak chyba najkrócej można by ich określić. Byli tak samo profesjonalni jak uśmiech Jordana, którym częstował przedstawicieli mediów, biznesu i zwykłych fanów. Dwie największe gwiazdy NBA, zdetronizowane przez Jordana, uśmiechały się inaczej. Larry Bird z Boston Celtics nigdy się nie uśmiechał. Magicowi Johnsonowi z Los Angeles Lakers uśmiech nie schodził z twarzy. Można powiedzieć, że Jordan połączył te dwie strategie: zawsze uruchamiał uśmiech przed obiektywem kamery lub aparatu, a te towarzyszyły mu od wczesnej młodości. Już w trakcie studiów interesowały się nim media, wiele osób przepowiadało mu wtedy, że za chwilę zostanie gwiazdą NBA. Kilkanaście lat wcześniej pojawił się w NBA inny dzieciak, na punkcie którego Ameryka zwariowała i okrzyknęła go jeszcze geniuszem koszykówki – Karim Abdul-Jabar. Trudno znaleźć chyba dwie równie skrajne postawy. Abdul-Jabar, czekając na mecz w szatni, czytał książki. Po przejściu na islam, co było skandalem na skalę krajową, porzucił nazwisko Alcindor; ludzie się od niego odwrócili. Młody gwiazdor nie znosił celebryctwa, głupoty mediów, rasistowskiej Ameryki. Grał i równocześnie angażował się politycznie, był blisko związany z Malcolmem X, protestował. Na twarzy miał wypisane złość i gniew. Tymczasem Jordan, gdy raz w życiu poproszono go, by poparł Afroamerykanina, który ubiega się o fotel senatora z ramienia demokratów, wymigał się.
W „Ostatnim tańcu” pada wygodne dla koszykarza wytłumaczenie, że o swoich poglądach zaświadczał na boisku. Przypomina się opinia Charlesa Barkleya, świetnego koszykarza Phoenix Suns, którą można znaleźć w książce Davida Halberstama o Jordanie – tak, tego samego Halberstama, który kilka dekad wcześniej był korespondentem w Warszawie i który opuścił Warszawę w towarzystwie wspaniałej polskiej aktorki. Otóż Barkley powątpiewa, czy Jordan w ogóle chciałby poprzeć demokratów. Dla potwierdzenia swoich słów przytacza historię, jak to swego czasu zwierzył się swojej babci, że chciałby kandydować do senatu jako kandydat republikanów. Babcia miała na to mu odpowiedzieć z oburzeniem: ale jak to, przecież to partia milionerów?! Na co rozbawiony wnuk odpowiedział: babciu, ale ja właśnie jestem milionerem. Jordan też był. Został nim w latach 90., w których brylował Gordon Gekko, centrum nauk ekonomicznych znajdowało się w Chicago; „chciwość była dobra”, a pociąg z tym napisem pędził już całkiem szybko.
Ameryka nie wyzbyła się uprzedzeń rasowych, ale pewna jej część szybko się wzbogaciła. Jordan reprezentował czarnoskórego przedsiębiorcę, z którym biali mogli i chcieli robić interesy. Dziś jest miliarderem. Zawsze miał głowę do biznesu: grzeczny, trzymający się z daleka od skandali, inteligentny, potrafiący się komunikować z mediami – znał go cały świat, kochała go co najmniej jego połowa, mógł reklamować wszystko. Zaczął od Nike, wtedy małej firmy, której właściciel pamiętał jeszcze całkiem dobrze, że nie tak dawno pierwsze buty robił w gofrownicy – też zastanawiam się, jak to możliwe – był to ogromny sukces. Buty sprzedały się za setki milionów dolarów. Szybko ustawili się nowi, Jordan kręcił kolejne reklamy, zbierał następne miliony. Spirala się nakręcała. Sukces napędzał popularność, popularność napędzała reklamodawców. Ludzie dostawali małpiego rozumu, co doskonale widać w dokumencie. Dziennikarze nie dają Jordanowi żyć, biega za nim cały rój, ciągle zadają mu te same pytania, on z nadzwyczajnym spokojem ciągle na nie odpowiada; kamera śledzi go w każdej chwili – gdy pada zapłakany na podłogę, trzymając w ręce zdobyty puchar, kamera jest tuż nad nim. Fani też co chwilę domagają się uwagi. Celebryci chcą sobie zrobić pamiątkową fotkę. On jest na każde zawołanie. Zero irytacji, uśmiech – i jedzie z koksem.
„Ostatni taniec”, reż. Jason Hehir, USA 2020, na Netflixie od kwietnia 2020Jordan szybko nauczył się kontrolować narrację na swój temat. Tak samo jest w tym dokumencie – Jordan, dziś trochę spuchnięty, w wielkiej rezydencji, ze szklaneczką whisky, z cygarem, spoglądający od czasu do czasu na ocean, snuje ciągle swoją opowieść. Twórcy co jakiś czas podają mu tablet i puszczają mu nagranie, w którym ktoś mówi coś o Jordanie, i czasami mówi rzeczy niepopularne i niemiłe. Jordan się do tych rzeczy odnosi i mówi, jak było naprawdę. Nikt niespecjalnie ma śmiałość, żeby się temu sprzeciwić. Dopiero teraz pojawiają się w internecie jakieś nieśmiałe głosy ludzi, którzy chcą przedstawić inną wersję historii. Nie uda im się, bo to historia Jordana, bez niego by jej nie było. I nie byłoby jej, gdyby Jordan nie był tak wybitnym sportowcem. Zdeterminowanym, potwornie ambitnym, zawziętym jak dziecko. Wystarczyło, że ktoś rzucił na jego temat krzywą uwagę, podważył jego zdolności, Jordan wpadał w szał i rzucał się na przeciwnika – wyłączał go z gry, zdobywał trzydzieści punktów, eliminował z rozgrywek. Teraz mówi: „wziąłem to do siebie osobiście” albo „ten człowiek znalazł się na mojej liście”.
Banały o harcie ducha, które czyta się od czasu do czasu w prasie sportowej, mają tu potwierdzenie – ten facet wychodził na boisko z czterdziestostopniową gorączką i wygrywał mecz. Tym hartem zarażał wszystkich wokół siebie, oczywiście zarażał na wszelkie możliwe sposoby. Do jednego startował z pięściami, innego obrażał słownie – w dokumencie skonfrontowany z tymi historiami roni nawet łzę. Ale i tak pojawiają się głosy, że w „Ostatnim tańcu” Jordan za dobrze o sobie mówi oraz że dużo nakłamał. Jeśli nawet, to dlatego, że ciągle nie potrafi wyjść z roli – ciągle mu się wydaje, że musi coś komuś udowadniać. Ciągle chce być najlepszy. Ciągle chciałby zakładać się o to, że jest najlepszy i że każdego może pokonać. Ta obsesja na punkcie hazardu przewija się przez cały serial. Jordan gra w karty, jadąc na mecz. Gra wieczorami. Wolne spędza w Las Vegas. Zakłada się, gdy gra w golfa. W jednym z odcinków widzimy, jak wchodzi w garniturze do małego pomieszczenia bez wyrazu, gdzie na szarej wykładzinie jego prywatni ochroniarze – a miał ich z sześciu i żaden z nich nie wyglądał jak żołnierz SEALs – grają w jakąś podwórkową grę, która polega, jak się zdaje, na tym, by rzucić z wyznaczonej linii monetę jak najbliżej ściany. Jordan jest w garniturze, zaraz zacznie mecz, który będą oglądały miliony ludzi na całym świecie, ale gdy tylko widzi, że jest szansa na rywalizację, wyciąga pękaty zwitek banknotów z kieszeni i wchodzi do gry. Gdy jeden z ochroniarzy, blady, niemłody pan, spuszcza mu manto, na twarzy Jordana pojawia się prawdziwy, czysty wkurw.
Równie niezwykłych obrazków jest w serialu więcej. Gdy Jordan rozgrywał swój ostatni sezon w Chicago Bulls, towarzyszyły mu dwie ekipy filmowe, ale „Ostatni taniec” to coś więcej niż dokumentacja sezonu zakończonego zdobyciem szóstego tytułu mistrzowskiego. To raczej próba odpowiedzi na pytanie, skąd się ten tytuł wziął. Struktura serialu, rozpisanego na 10 odcinków, w jakiś sposób podobna jest do tej, którą ma książka Halberstama – opiera się na skokach w czasie, zanurzaniu się w przeszłości, a potem powracaniu do tego ostatniego sezonu. Wchodzą kolejni bohaterowie historii, odsłaniane są kolejne fakty. Cegiełka po cegiełce stawiany jest pomnik – pomnik, który przecież wcale nie musiał powstać. Tyle mogło po drodze się zdarzyć rzeczy, które by wszystko popsuły. Ci, którzy tworzyli trzon tego zespołu, wcale nie musieli się spotkać i dogadać: syn profesora, syn inwalidy, syn pracownika zakładu włókienniczego, syn pastora, syn, który nie znał swojego ojca. Zlepiła ich ze sobą wizja wielkich pieniędzy, ale też coś więcej – obsesja wygrywania, miłość do sportu.