Hugh Glass (DiCaprio) – okutana w skórę niedźwiedzia niewalaszka. Idzie przez Południową Dakotę; co chwilę upada i co chwilę wstaje. Dakota zimą 1823 roku jest piękna, ale groźna. Daniele kąpią się w czystym, górskim strumieniu, meteoryty przecinają niebo, biały śnieg otula górskie szczyty, mróz rzeźbi niebanalne sople, drzewa są tak potężne, że sięgają nocą gwiazd, których na firmamencie jest cały milion. Jest jak w niebie, ale równolegle toczy się wojna – spalone wioski, przerażone świnie, wygłodniali ludzie, wataha bladych jak śmierć Indian, która znaczy szlak swojej wędrówki kolejnymi trupami, banda Francuzów, która dokonuje zbiorowych gwałtów, wreszcie rozwścieczona niedźwiedzica, która nie cofnie się przed niczym. To od niej tak naprawdę zaczynają się kłopoty Glassa. Ktoś w internecie puścił plotkę, że niedźwiedź w filmie gwałci Glassa, otóż do niczego takiego nie dochodzi – zwierzak po prostu wypada zza krzaka i masakruje go, tak że ten ledwo zipie. Towarzysze, którzy mieli zostać przy nim dopóki nie wróci do siebie, opuszczają go. Zostawiają go w zimnym dole, skazując na pewną śmierć. Jeden z nich robi jeszcze coś – to coś sprawia, że Glassowi odechciewa się wszystkiego. Kiedyś już był świadkiem zabójstwa swojej żony, kolejny obraz śmierci kogoś bliskiego to już za dużo. Ale to paradoksalnie właśnie on budzi go do życia. Glass zaczyna wyć jak zwierzę, poprzysięga w duchu zemstę i powoli wyczołguje się z grobu.
Zaczyna się survival. Iñárritu rzuca swojemu bohaterowi kolejne kłody pod nogi, każda wygląda inaczej, jedna na przykład udaje trup konia, druga – skalne urwisko. Jest ich jednak tak dużo, że cała ta zabawa staje się cokolwiek mechaniczna i nużąca, dokładnie tak jak długie obserwowanie kolebiącej się wańki-wstańki. Mimo wszystko nie rytm jest w „Zjawie” najbardziej irytujący, tylko jej ambicje. Reżyser wrócił do korzeni, a wydawało się, że ma to za sobą. W „Birdmanie” wyraźnie wyluzował, jeśli nawet popłakiwał w nim nad upadkiem świata, to tylko jednym okiem, drugim robił oko. Teraz buduje dystans w cokolwiek kuriozalny sposób. Oto widzimy Glassa, jak po raz kolejny leci na glebę. Kamera trzyma się jego twarzy tak blisko, że gdy bohater grany przed DiCaprio wypuszcza z płuc lodowate powietrze, obiektyw przez chwilę zasnuwa się parą. Ten prawie jak z Brechta albo Nowej Fali efekt obcości unieważniony zostaje już po chwili przez kolejne ujęcie, w którym obserwujemy zimowy krajobraz Dakoty z perspektywy boskiej – w dole ludzie wtapiają się w surowy krajobraz, a słońce wychodzi zza chmur. Jeśli dodamy do tego podniosłe majaki Glassa, które co chwilę wcinają się w tkankę opowieści, pseudomądrości trapera Fitzgeralda (Tom Hardy), jego głównego antagonisty, który bredzi o zemście (i męstwie), to otrzymamy prawdziwy bigos z kisielem.
„Zjawa”, reż. Alejandro González Iñárritu. USA 2015, w kinach od 29 stycznia 2016O ile w „Birdmanie” Meksykanin przekłuwał iluzję realistycznego obrazowania, przed patosem uciekał w ironię, to w „Zjawie” znowu bawi się w surowego i zarazem współczującego Pana Boga, który widzi i wie wszystko. Tym razem modli się za świat obrazami Tarkowskiego. W internecie pojawił się niedawno świetny filmik, w którym ktoś zestawił w jednym kadrze sceny ze „Zjawy” i z filmów Rosjanina. Nawet dla tych, którzy dobrze znają filmografię autora „Zwierciadła”, podejrzewam, że będzie to zaskoczenie – okazuje się, że Iñárritu wraz ze swoim operatorem Emmanuelem Lubezkim kserują z niego na potęgę: ruchy kamery, wyfruwające z klatki piersiowej ptaszki, lewitujące postaci, krajobrazy z ruiną kościoła. OK, kserowanie nie jest zbrodnią, szczególnie jak się kseruje dobre rzeczy. Istotne jest co innego: dlaczego u Tarkowskiego te wszystkie dziwne, podniosłe obrazy działają, a tu są jedynie kiczem godnym obrazów Beksińskiego? Może dlatego, że w takim „Stalkerze” są one integralną częścią świata, który nieustannie wymyka się racjonalizacji, a w „Zjawie” pojawiają się one dopiero wtedy, gdy Glass zamyka oczy.
W świecie Iñárritu dziwne są tylko sny, choć tak naprawdę jedynie pozornie – autor „Babel” jest na tyle zachowawczy, że i je układa w linearne, melodramatyczno-patetyczne historie. To co na jawie jest z kolei kinem 4D, takim, które wszystkimi środkami ma wciągnąć widza w sam środek wielkiej symulacji. Symuluje się tu obojętny wobec człowieka świat i szaleństwo rodzaju ludzkiego, zaprzęgając do tej misji wszystkie techniczne zdobycze współczesnego kina. Jest coś charakterystycznego w tym, że film, który próbuje pokazać nagą prawdę o konfrontacji zdegradowanego prawie do poziomu zwierzęcia człowieka z naturą, wykorzystuje do tego celu wygenerowanego komputerowo niedźwiedzia. Jest coś podejrzanego w tych pięknych obrazach przyrody, która zdaje się tu sama ustawiać do sesji zdjęciowej dla National Geographic. I coś śmiesznego w obserwowaniu hollywoodzkiego gwiazdora, Leonardo DiCaprio czołgającego się z zacięciem w futrze z niedźwiedzia i zajadającego zawzięcie jeszcze ciepłą, surową wątrobę bizona. I nic nie poradzę, że gdy Glass odwraca swoją zmęczoną twarz w kierunku kamery, oczekując, że zobaczę w niej metafizyczną trwogę, która wprawi mnie w prawdziwe drżenie, to widzę tylko DiCaprio i zastanawiam się, po jakie licho się tak przebrał? Korci mnie, żeby napisać, że po Oscara, ale to chyba byłoby zbyt proste.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.
6 minut czytania
Zaparowany obiektyw
W świecie Iñárritu dziwne są tylko sny. To co na jawie jest kinem 4D, takim, które wszystkimi środkami ma wciągnąć widza w sam środek wielkiej symulacji
Jeszcze 2 minuty czytania