Grupa dzieciaków stoi w wężyku przed szkołą. W ich stronę zmierza dziewczyna z lusterkiem i grzebieniem. Pyta, czy ktoś chce skorzystać. Nikt nie chce, oprócz jednego chłopaka. Ten bierze grzebień i robi zaczeskę, dziś już się takich nie robi, ale wtedy – jak najbardziej. Jesteśmy w latach 70. w Kalifornii. On ma więc zaczeskę, trądzik, ona krzywe zęby i proste włosy do łopatek. Na pierwszy rzut oka nie widać, że ona ma dziesięć lat więcej od niego – 25. Minuta, dwie minuty – więcej Paul Thomas Anderson nie potrzebuje, żeby wrzucić człowieka w swój świat, choć jeszcze nawet nie wiemy, za czym te dzieciaki stoją i czemu mają przeglądać się w lusterku. Kamera porusza się nerwowo, jakby przejęła nerwowość dziewczyny, chłopak przy niej wydaje się skałą. Nonszalancki, uśmiechnięty, spokojny; skała z doświadczeniem estradowym, po kursie zen. Młodzi wdają się w gadkę, droczą się – jest tu coś z neurozy, znanej z filmów Allena, ale i radości, wynikającej z samego mówienia, przekomarzania się, znanej chociażby z filmów Tarantino. Będą ją kontynuować w kolejnych scenach – w trakcie ciepłych kalifornijskich dni i nocy.
Jeden z poprzednich filmów Andersona, „Lewy sercowy”, kończyła scena, w której, gdy po długich i ciężkich bojach pole bitewne zostaje oczyszczone, ranni zniesieni na noszach, a pokonani wygnani, kochankowie rzucają się do biegu z dwóch stron kadru i padają sobie w ramiona. „Licorice pizza”, co w slangu angielskim oznacza „płytę winylową”, cała oparta jest na dynamice tego ruchu. Anderson bawi się nim, wokół niego konstruuje główną metaforę, swoją kolejną bajkową opowieść o miłości. Raz bohaterowie biegną w tę samą stronę, raz jedno biegnie za drugim, raz biegną w przeciwnych stronach i oddalają się od siebie, mijają się, ścigają, wiele musi upłynąć, aż znajdą właściwą drogę. Film ma formę wyraźnie epizodyczną, to kilka chwil z życia, które toczy się własnym rytmem, zainscenizowane mistrzowsko i równocześnie na luzie, który wydaje się wręcz nonszalancją. Momenty, gdy bohaterowie podrywają się i prują przed siebie, nie pozwalają rozpaść się „Licorice pizza” na luźno dryfujące kawałki. Przed oczami mamy ciągle tę dwójkę, która lubi się, dogaduje, przyjaźni, której co chwilę coś się przydarza. Która musi w zasadzie uporać się z jednym kluczowym problemem – różnicą wieku.
Twist polega na tym, że chłopak, który ma na imię Gary i którego gra Cooper Hoffman (syn zmarłego niedawno Philipa Seymoura Hoffmana, bliskiego przyjaciela Andersona), nie zachowuje się wcale jak dzieciak. W życiu radzi sobie praktycznie sam – to kuty na cztery nogi przedsiębiorca, subtelny, cierpliwy uwodziciel. Uczęszcza regularnie na castingi, występuje w telewizji, zakłada firmę za firmą. Tu zainwestuje w łóżka wodne, tam w salon gier, w międzyczasie obstaluje sobie garnitur u krawca. Ma nawet swój stolik w restauracji, gdzie regularnie zaglądają ludzie z Hollywood. W czasie, gdy oni wlewają w siebie ogień, on spokojnie je z niepełnoletnimi przyjaciółmi puchary lodowe. To Alana, grana przez Alanę Haim, członkinię zespołu Haim, który tworzy wraz z dwiema siostrami (obie pojawiają się w filmie w rolach jej sióstr; ich rodziców grają prawdziwi rodzice sióstr Haim), przypomina już bardziej zbuntowaną nastolatkę. Mimo że starsza od Grega, słabo sobie radzi w życiu; nie ma kasy na wizyty w restauracji. Wykonuje pracę, której nie znosi, cały czas mieszka u rodziców, użera się z siostrami – czasami ma się wrażenie, że zaraz zacznie rozwalać szyby w domu, jak Barry w „Lewym sercowym”, chodząca bomba zegarowa.
„Licorice pizza”, reż. Paul Thomas Anderson. USA 2021, w kinach od 31 grudnia 2021Gary mówi o sobie, że pracuje w rozrywce. Alana przede wszystkim chce się wyrwać z domu. Korci, żeby napisać, że dziewczyna jest późnym dzieckiem dzieci kwiatów, a chłopak zapowiedzią chicagowskich chłopców. Ona nie może odnaleźć się w świecie, ciągle się miota, tu zaangażuje się w firmę, tam w kampanię polityczną, on myśli tylko o dziewczynach i kolejnych biznesach, jeśli jest artystą, to żyje według maksymy ukutej kiedyś przez Gałczyńskiego: „tylko grafomani piszą dla sławy i zaszczytów, prawdziwy artysta pisze wyłącznie dla kasy”. Ciekawe, że drogi tej dwójki wreszcie przecinają się w salonie gier, pieczarze iluzji, zresztą nie tylko ich – salon jest świetlicą osiedlową, gdzie spotykają się przeróżne generacje. W telewizorze zjawia się twarz Nixona, w wiadomościach mówią o kryzysie naftowym, ale ciągle wydaje się, że wszystko jest możliwe. Szczególnie gdy jest się młodym i żyje się w świecie, w którym dorośli przesadnie się nie wtrącają. W „Licorice pizza” naprawdę niewiele od nich zależy. Gdy się zjawiają, to raczej bez formy, w masce clownów. Sean Penn i Bradley Cooper występują w dwóch kapitalnych epizodach – jeden gra przepitego gwiazdora, uwięzionego w micie wykreowanym przez Hemingwaya, drugi – żigolaka na koksie. Anderson zaprasza ich na zabawę, daje pięć minut na popis, kompromitację, a potem wyprasza z imprezy.
W jednej z recenzji z „Licorice pizza” przeczytałem, że jest to film euforyczny, trudno się z tym nie zgodzić. Ogląda się go z rzadko spotykaną przyjemnością, prawie radością. A równocześnie nie ma tu żadnych fajerwerków, szpagatów, Anderson nie przymila się do widza, nie chce go złapać w sidła nostalgii, prowadzi tę historię delikatnie, tak, że jest ona prawie przezroczysta – przezroczysta w tym sensie, że nie próbuje nam niczego konkretnego powiedzieć, do niczego przekonać. Jego kino, niedające się łatwo pochwycić, za każdym razem zaskakujące, w dużej mierze zbudowane jest wokół dwójkowych relacji, można powiedzieć, że w ogóle zaczyna się ono od sceny, w której taka relacja zostaje zawiązana – w pierwszym ujęciu debiutanckiego filmu Amerykanina do zbitego jak pies młodziaka, opartego o ścianę restauracji, podchodzi nieznany mu starszy facet, proponuje kawę i papierosa – więcej nie trzeba, żeby rozpocząć przygodę. Spotkanie Alany i Gary’ego zostaje zainicjowane w podobny sposób. Anderson mówi, że jak masz bohatera, to ten bohater zawsze cię gdzieś zaprowadzi, on będzie wiedział, gdzie iść. Gdyby to powiedział ktokolwiek inny, raczej bym mu nie uwierzył.