„Czerwone maki” Krzysztofa Łukaszewicza kończy cytat z wypowiedzi brytyjskiego generała, niestety nie pamiętam którego. Generał mówi, że gdyby mógł wybierać ze wszystkich żołnierzy na świecie, to wybrałby Polaków. Nie trzeba czytać całych „Szkiców spod Monte Cassino” Melchiora Wańkowicza, żeby wiedzieć, że w sformułowaniu tym jest więcej kurtuazji niż pragnień. Już na początku swojego reportażu Wańkowicz pisze, że konkurs o miano najlepszego wojaka to dziecinada. Anglicy może i nie mieli swojej Somosierry, nie rzucali się nigdy z szablami na czołgi, nie wykazywali przesadnej brawury, posiadali natomiast profesjonalną armię, sprzęt i środki. Walczyli metodycznie, nie spieszyli się, mogli sobie na to pozwolić. Na zapleczu czekała na nich herbata z mlekiem, puszka z mięsem, ciepły koc. Wańkowicz opisuje, że Polacy pili w tym czasie wodę z zardzewiałych menażek i patrzyli na gwiazdy przez dziury w polowych pledach.
Czy angielski generał chciałby, żeby film o nim zrobili Polacy? Jeśli miałby to być obraz wojenny, to raczej nie. Tu znowu wracamy do zasobów. Nawet z budżetem dopompowanym przez Polską Fundację Narodową, tę od słynnego jachtu z biało-czerwoną banderą, i Ministerstwo Obrony „Czerwone maki” wyglądają mizernie. Trzy czołgi na krzyż, stu żołnierzy, jeden sanitariusz, dwie sanitariuszki, kilka łazików, pięć moździerzy, osiem namiotów, jeden stworzony przy pomocy komputera niedźwiedź – nie są to środki, przy użyciu których można by stworzyć historyczny fresk o „jednej z najważniejszych bitew XX wieku, która odmieniła losy Europy”.
Łukaszewicz oczywiście szarżuje, mimo że brakuje mu z trzech kompanii i kilkunastu, a może nawet kilkudziesięciu milionów w budżecie. Zamiast zawężać perspektywę, atakować z jednej flanki, przybliżać oko kamery do małego oddziału, literata, czołgisty, jednego szturmu, idzie szeroko, mnoży wątki. Tu wąsacze debatują nad makietą gór i obmyślają uderzenie, tam brat tresuje brata, jeszcze dalej tresowany brat przytula niedźwiedzia. Młoda niewiasta – film jest mentalnie stary, nie ma w nim kobiet, są zamiast tego tak na oko ze trzy niewiasty – miota się między młokosem a histerykiem. Słynny reportażysta obnosi się z arafatką i częstuje Andersa cukierkiem. Kapelan błogosławi i dźwiga rannych, czołg wspina się na zbocze, duch dziewczynki, która zmarła w Związku Radzieckim, straszy.
Gdy kierowca łazika, którym podróżuje Wańkowicz, traci panowanie nad pojazdem i wjeżdża w płot, widzimy to niejako z perspektywy jadących samochodem, kamera podwieszona jest na wysokości przedniego koła. To początek filmu, wyraźny znak, że twórcy wiedzą, co to jest nowoczesne opowiadanie. FPP (first person perspective) będzie wracać także w scenach walki, czasami trochę na zasadzie kaprysu. Czasami też pojawią się numery kaskaderskie – nagle jeden z Polaków przefrunie ponad głowami towarzyszy broni, poderwany przez falę uderzeniową, choć przypomina to bardziej skutki zabawy na trampolinie ogrodowej. Niektórzy żołnierze mają poparzone twarze, inni nie mają oka, komuś oberwało nogi, ktoś ma jelita na wierzchu – charakteryzatorzy włożyli w to dużo pracy. I tę pracę tu widać, tylko co z tego, skoro kluczowe natarcie prowadzi jeden czołg i dwóch żołnierzy w tej „jednej z najważniejszych bitew XX wieku, która odmieniła losy Europy”.
Początek może niektórych zwieść. Początek jest obiecujący. Jędrek (Nicolas Przygoda), sierota, która wraz z armią Andersa przeszła drogę ze Związku Radzieckiego do Iranu, wykrada z brytyjskiego szpitalu fiolkę z lekami, a potem ucieka przed żandarmami po dachach, przez targ, wąskimi ulicami. Do pościgu dołącza w pewnym momencie tłum lokalsów, nasz bohater, by zgubić ścigających, wkłada na głowę kapelusz i wtedy przez moment wygląda jak młody Indiana Jones.
Łukaszewicz mruga do nas okiem, że odrobił lekcję z kina, ale czy rzeczywiście ją odrobił? W tej wielkiej ucieczce niewiele jest z brawury ucieczek inscenizowanych przez Spielberga. U Amerykanina a to jakiś wąż wpadnie człowiekowi za podszewkę, a to wóz niespodziewanie uniesie go w przestworza – bohater obcuje z ironią świata, z materią, tą ożywioną i tą nieożywioną, gra w komedii slapstickowej. W „Czerwonych makach” po prostu biegnie. I w pewnym momencie wpada na tłum, w którym stoi facet, który ma ze dwa i pół metra. Był to jedynie statysta. To właśnie jego zapamiętałem z tego całego pościgu.
Tym, którzy mimo wszystko chcieli dalej wierzyć, że początkowa sekwencja zwiastuje opowieść o chłopcu, a nie o Polsce, reżyser szybko wybił tę wiarę z głowy. Jędrek, uratowany przed linczem przez polskich żołnierzy, trafia do polskiego szpitala polowego akurat w momencie, gdy wizytuje go generał Anders. Adiutant trzyma baterię czekolad, Anders zatrzymuje się przy każdym z najmłodszych pacjentów i wręcza mu tabliczkę. Aż w końcu staje przed małym urwisem. Towarzysząca wojskowym pielęgniarka mówi, że on nie chce czekolady, tylko orzełka. Generał uśmiecha się ze smutkiem, odpina orzełka od beretu i wręcza małemu. Chłopiec jest przeszczęśliwy, najszczęśliwszy na świecie. Zrywa się na baczność i salutuje wodzowi – kikutem ręki, którą stracił na wojnie.
Takich obrazków jest tu zatrzęsienie, są też lepsze, choćby ten: w czołgu, który wspina się na wzgórze, siedzi Polak i Żyd – brzmi to jak początek dowcipu podłapanego w trakcie rodzinnych świąt. Żyd kieruje pojazdem, Polak wydaje rozkazy. Żyd mówi, że to wzgórze, na które mają wjechać, jest za strome. Polak na to: nie ma rzeczy niemożliwych dla Żyda. Nagle czołg obrywa pociskiem. Żyd jest ranny, oczy zachodzą mu krwią, wypada z gry. Co robi Polak? Spycha Żyda z miejsca kierowcy, sam chwyta za dźwignie i wjeżdża bez problemu na niezdobyte zbocze.
Polska jest w „Czerwonych makach” na ustach wszystkich. Ale nigdy jako niewydolne państwo, które nie potrafiło przygotować się dostatecznie na atak, tylko jako państwo zdradzone i ciągle zdradzane przez aliantów, gotowe do walki, ale osamotnione. W zasadzie jedynym przeciwnikiem pomysłu, by włoskie maki zamiast rosy napiły się polskiej krwi, jest Jędrek. On nie chce umierać za Polskę i co chwilę mówi, że nie ma co bawić się w wojaczkę, że to stracona sprawa, że trzeba żyć. Opiekujący się nim dziennikarz już nie może tego słuchać, więc rzuca mu: wszyscy tu garną się do walki, tylko ty narzekasz? Oni wszyscy mają się mylić? Zabójcza logika i dość mizerne uzasadnienie, jak na kogoś, kto ma być intelektualną opoką kraju nad Wisłą.
„Czerwone maki”, reż. Krzysztof Łukaszewicz. Polska 2024, w kinach od kwietnia 2024Gdyby to jeszcze było umieranie za kolegów. Ale nie, każdy tu w zasadzie jest sam ze sobą. Nawet na szczytach panuje bezruch – w takim „O jeden most za daleko” Attenborough skoncentrował się przede wszystkim na tych, którzy podejmują decyzję, ale w tym szacownym kolosie przynajmniej każdy z generałów jest inny, ciekawy, a najciekawszy to w ogóle jest Polak – generał Sosabowski, grany przez Gene’a Hackamna, który co chwilę o coś się piekli, wznosi oczy do nieba, nie może znieść tych aliantów, mówi do nich: muszę mieć to na piśmie, takiego głupiego rozkazu jak żyję nie widziałem – ale jak już się wygada, to idzie robić to, co mu każą. Równie barwnych oficerów u Łukaszewicza nie ma. Wyróżnia się Żurawski w roli Andersa, ale trudno powiedzieć, czy ten smutek w jego oczach to efekt aktorskiego wcielenia czy raczej metarefleksja, że cały ten film raczej się nie powiedzie.
Zmieniła się władza, więc nastał czas podsumowań. Nie zdołała prawica przeflancować polskiego filmu. Latami szły grube pieniądze na nowe kino historyczne, napisałbym, że jak krew w piach, ale to niestosowne. Nie udało się za nie posadzić Mela Gibsona na polskim koniu, żeby jako Sobieski zatrzymał Turków pod Wiedniem. Udało się zdobyć Monte Cassino, ale nie udało się stworzyć choćby jednego przyzwoitego filmu. Mamy więc prawie remis.