Wirusy i ludzie
kadr z filmu "Epidemia strachu", reż. S. Soderbergh

11 minut czytania

/ Obyczaje

Wirusy i ludzie

Jakub Socha

Zero gonzo, nieznośnego pompowania własnego ego. Ani słowa o psychologii. Mało o krajobrazie. David Quammen biegnie w „Zarazie” za wiedzą

Jeszcze 3 minuty czytania

Książka zatytułowana „Zaraza” ma 600 stron i zaczyna się cytatem z Apokalipsy, tym z trupiobladym koniem. Opakowano ją jak luksusową pralinę. Twarda okładka z wypustkami w kształcie drobnoustrojów, krótkie zdanie z recenzji z „New York Timesa”: „Aktualna i przerażająca”. Z tyłu informacja, że to „wciągający niczym thriller reportaż totalny”, nieźle. Na wcześniejszych stronach pochwalne opinie Richarda Dawkinsa, Billa Brysona, Elizabeth Kolbert, fragmenty entuzjastycznych recenzji z „Wired”, „Nature”, „New York Review of Books”. Zaraz przed opiniami, więc i tak u samego końca, umieszczono biogram autora, który kończy się zdaniem: „Obecnie pracuje nad książką dotyczącą pandemii COVID-19”. To się nazywa marketing. Skoro nic tu nie ma o naszym covidzie, to może nie warto? Te wątpliwości w miarę lektury tylko się pogłębiały, bo David Quammen, inaczej, niż sądzą jego pochlebcy, nie jest jakimś asem literatury. Chyba najlepiej widać to w opisach badaczy, których spotkał na swojej drodze. Są to zdania trochę jak z podajnika. Brzmią mniej więcej zawsze tak: „Ubrany w czarną koszulę, czarne dżinsy, z czarnym kucykiem i kolczykiem w uchu, wyglądał jak muzyk rockowy lub co najmniej kelner z modnej nowojorskiej restauracji. Sprawiał jednak wrażenie poważnego człowieka”. Albo tak: „Miał wówczas 50 lat, wydawał się młody, niczym sympatyczny student z przedwcześnie posiwiałą brodą. Nosił okrągłe, szylkretowe okulary i czarny T-shirt z nadrukiem groteskowo złożonego równania całkowego”. Z czasem zacząłem je starannie zapisywać w notatniku. 

Dworuję sobie, ale jestem trochę niesprawiedliwy. To nie jest prosta rzecz napisać książkę, której głównymi bohaterami będą drobnoustroje, a w szczególności wirusy, przez niektórych w ogóle nieuważane za organizmy żywe, oraz ci, którzy je badają: naukowcy w terenie i w laboratoriach. A Quammenowi się jednak udało. Wyobrażam go sobie jako współczesnego Indianę Jonesa. Siedzi w miasteczku Bozeman w Montanie i czeka na sygnał. Najczęściej dzwonią do niego z National Geographic z pytaniem, czy, dajmy na to, uda się do Kamerunu i napisze reportaż o Mambele Juncion, małej mieścinie, gdzie zaczęła się epidemia HIV; albo zajrzy na targ Chatou w Kantonie, gdzie sprzedaje się bociany, aligatory, latające wiewiórki, psy domowe i koty, lamparty i agamy motylowe. Facet nie namyśla się długo, bierze plecak i w drogę. O samej podróży, mitach związanych z byciem w drodze, o tym, że słowo „upaniszada” znaczy tak naprawdę „siedzieć blisko” i że to ono powinno przyświecać reporterom, ani mru mru. Zero gonzo, nieznośnego pompowania własnego ego. Ani słowa o psychologii. Mało o krajobrazie. Amerykanin biegnie za wiedzą. A że ugania się za nią od długiego czasu, potrafi w przystępny sposób wyjaśnić rzeczy, które nam, ignorantom, mogą się wydawać zbyt skomplikowane, żeby w ogóle się nimi przejmować. Natomiast o to, co i jemu wydaje się mało zrozumiałe, wie, kogo zapytać i poprosić o wytłumaczenie.

David Quammen, „Zaraza”David Quammen, „Zaraza”. Przeł. Rafał Śmietana, Znak Literanova, 640 stron, w księgarniach od marca 2021Zaczyna się od hendry, dalsze strony szturmują kolejne wirusy. Z ich nazw można by ułożyć litanię do Cthulhu: SARS, MERS, HIV, machupo, marburg, ebola, sin nobre, nipah, denga, Chikungunya. Dołóżmy do nich inne zoonozy, czyli choroby, które przeskakują na człowieka ze zwierząt, żeby tę litanię jeszcze wydłużyć: borelioza, gorączka Zachodniego Nilu, hanawirusowy zespół płucny, wąglik, gorączka krwotoczna Lassa, gorączka doliny Rift, toksokaroza oczna, choroba tsutsugamushi, choroba lasu Kyasanur. Idą ciary po plecach. W głowie świta myśl, że może lepiej w tym roku spędzić wczasy w domu. Świat to niebezpieczne miejsce, ale jest też tak, jak na tym obrazku Janka Kozy: oparta o krzesło kobieta mówi do męża, który utknął za stołem: „Możemy wyjść, zarazić się wirusem, albo umrzeć z nudów w domu”.

Reporter zaczyna swoją podróż od małego australijskiego miasta Hendra, gdzie po raz pierwszy zaatakował wirus, który później wziął od niego swoją nazwę. Dopadł najpierw konie w kilku stadninach, a potem tych, którzy się nimi opiekowali, oraz tych, którzy je leczyli – śmierć przyszła bardzo szybko. Reporter odtwarza atak, spotyka się z tymi, którzy go przeżyli, rozmawia z naukowcami, drobiazgowo odtwarza przebieg choroby, ale i to, skąd ona się wzięła. To najważniejsza część wszystkich thrillerów o wirusach – odkryć pierwszą zarażoną małpę, cywetę, konia i zbadać, gdzie ona mogła się zarazić. Wykryć pacjenta zero, ognisko zapalne, odgrodzić strefę skażenia od świata, zneutralizować szalejącą chorobę, nie doprowadzić do jej rozprzestrzenienia. Przy hendrze najprawdopodobniej zaczęło się właśnie jak w filmie – pod samotnym drzewem, przy gasnącym słońcu pasie się koń, na drzewie siedzi nietoperz, który zajada owoce z tego drzewa i co jakiś czas defekuje, prosto na stojącego pod nim konia. Koń na noc wraca do stadniny, po jakimś czasie dostaje gorączki, zaczyna pluć krwią.

Nietoperze często pałętają się na kartach tej książki, ale to nie one są tutaj prawdziwymi czarnymi charakterami. Gdyby nawet doprowadzono do wybicia wszystkich reprezentantów 1340 gatunków nietoperzy, od razu pojawiłby się ktoś na ich miejsce, jakieś inne zwierzątko zdolne roznosić choroby. Nietoperze tak skutecznie roznoszą wirusy po prostu dlatego, że żyją w wielkich gromadach i potrafią przemieszczać się na setki kilometrów. Dlaczego przy hendrze dostało się koniom, a nie kangurom? Może dlatego, że konie są w Australii dopiero od 1788 roku i miały zdecydowanie mniej czasu niż torbacze, żeby przystosować się do tutejszego klimatu. Quammen powtarza w swojej książce raz za razem, bez specjalnej ekscytacji i udawanego zdziwienia: sami się tak urządziliśmy. Przemysłowe uprawy, przemysłowe hodowle, karczowanie lasów, wypychanie zwierząt z ich naturalnych miejsc zamieszkania, dziwne sporty: zaglądanie do ukrytych głęboko w dżungli jaskiń tylko po to, żeby zobaczyć z bliska wielkiego pytona; zjadanie kupowanych na mokrych targach egzotycznych zwierząt, bo drób stał się nudny i spowszechniał. Człowiek zajada się jenotami, orangutanami, bambusowcami chińskimi, chruścielami, kokoszkami, a potem wsiada w samolot i bierze swoje doświadczenia ze sobą do domu, który jest oddalony o tysiące kilometrów.

„Pasożytują. Konkurują. Atakują i unikają. Walczą. Przestrzegają tych samych podstawowych nakazów co wszystkie żywe stworzenia – przetrwać, rozmnażać się, przekazać dalej swoje geny – i robią to przy użyciu skomplikowanych strategii ukształtowanych przez darwinowską selekcję naturalną. Ewoluują. Dziś wirusy na Ziemi doskonale nadają się do tego, co robią, gdyż przetrwały tylko najlepiej przystosowane” – pisze autor „Zarazy”. W innym miejscu przytacza rozmowę z naukowcem, Joe Epsteinem, który przestrzega przed myśleniem w kategorii wojny przeciw gatunkowi ludzkiemu. Nie, wirusy się na nas nie uwzięły, w gruncie rzeczy nie chodzi o nas, o to, czy nas lubią czy nie. Powodem jest tylko sposobność. W jeszcze innym miejscu rzuca prostą prawdę, choć wcale nie tak prostą dla przeciętnego humanisty: „Jedną z najważniejszych rzeczy do zapamiętania na temat ewolucji – i jej pierwotnego mechanizmu, doboru naturalnego, opisanego przez Darwina i jego następców – jest to, że nie ma ona żadnych celów. Ma tylko wyniki”. I choć jest tu fantastyczny fragment, w którym autor tworzy figurę Skaleczonego Myśliwego, członka plemienia Baka, który żył w Kamerunie na początku XX wieku i był jednym z pierwszych nosicieli wirusa HIV, w „Zarazie” ludzkich historii, dramatycznych obrazów zmieniających się pod wpływem ataku kolejnych wirusów jest niewiele. Może inaczej: to nie pojedyncze losy rzucają się tu w oczy.

Pod koniec książki Quammen wraca do inwazji gąsienic „namiotówek”, które pewnego roku zaatakowały drzewa w zachodniej Montanie i ogołociły je całkowicie z liści. Ludzie robili, co tylko się da, żeby je uratować: spryskiwano napastników wodą z mydłem, chemikaliami, wezwano specjalistyczną ekipę ratunkową. I nic, tej walki nie udało im się wygrać. Gąsienice natomiast, gdy tylko się najadły, zniknęły. Co ciekawe, w następnym roku nie ponowiły ataku. Autor „Zarazy” pisze tu o zjawisku „gwałtownego wzrostu populacji”, populacja homo sapiens właśnie takiego wzrostu doznała, a tym drzewem, które objadamy z liści, jest Ziemia. Książka kończy się optymistycznie, Amerykanin opowiada, że ludzie najczęściej pytają go: czy wszyscy umrzemy? Odpowiada twierdząco. Inna sprawa, że wcale nie wiadomo, kiedy do tego dojdzie. Prognozowanie na temat rozwoju chorób wirusowych to wróżenie z fusów. Co sprawia, że Quammen nie wpada w panikę? Przekonanie, że jesteśmy sprytni i sobie poradzimy z zagrożeniami, które na nas czyhają i których jest coraz więcej.

Mając w pamięci doświadczenia z całego roku, patrząc na tempo szczepień i podejście do nich, można wątpić w to, czy aby na pewno sobie ze wszystkim tak dobrze radzimy. Ale łatwo utwierdzić się w przekonaniu, że niektóre rzeczy się nie zmieniają. Jak ktoś nie wierzy, niech zajrzy do „Dziennika zarazy” Daniela Defoe, ja czytałem go na zmianę z książką Quammena. Wydany w 1722 roku dziennik kupca zajmującego się sprzedażą wyrobów rymarskich, który opisuje swoje doświadczenia z ogarniętego dżumą Londynu, jest z dzisiejszej perspektywy zaskakujący – całkiem dokładnie przegląda się w nim nasza rzeczywistość. Brak przygotowań do walki z pandemią, wyparcie, wiara w szarlatanów, niechęć do kwarantanny, karnawał egoizmu, który każe zarażonym chodzić po mieście i zarażać innych, imprezy do rana, wieszanie psów na lekarzach, exodus bogatych z miasta, biedni pozostawieni sami sobie, wpychani do jeszcze większego dołu. W opisywanych przez autora „Dziennika...” czasach częściej pojawia się sugestia, że pandemia to kara boska i że tylko Bóg może tę karę odpuścić. Dzisiaj raczej po prostu się mówi, że jej nie ma. Minął ponad rok, a ja ciągle bardzo dobrze pamiętam taksówkarza, który wiózł mnie do domu w pierwszych dniach pandemii i przekonywał, żebym zdjął tę maseczkę, bo się uduszę. Według niego prawdziwym problemem był nie wirus, ale talerze satelitarne. Talerze, które wzmacniają sygnał 5G, a Gates steruje naszymi zakupami w sklepie i przygotowuje się do przejęcia kontroli nad światem. „Niech pan pije ciekłe złoto albo srebro, to odbija fale, my z żoną pijemy i niczego się nie boimy” – usłyszałem na odchodne, w momencie, gdy przybliżałem kartę płatniczą do terminala. Jeśli to jest ten spryt, o którym pisze Quammen, to nie wróży to niczego dobrego.