Obecność
Teatr Cinema

18 minut czytania

/ Sztuka

Obecność

Karolina Plinta

Ponoć większość ludzi ma tak, że przyjeżdża do Michałowic tylko na kilka dni, po czym przedłuża pobyt o tydzień, dwa, miesiąc. Albo w ogóle zostaje, znajdując tu sobie schronienie na czas nieokreślony

Jeszcze 5 minut czytania

Gdy w kwietniu tego roku wróciłam z rodzinnego miasta do Warszawy, trudno było mi nie zadać sobie pytania o zasadność tego gestu. Warszawa w samym środku wiosennego lockdownu przypominała martwą skorupę – mój wzrok przemykał po szklanych fasadach biurowców, które, na wpół opuszczone, sprawiały wrażenie wygenerowanych komputerowo na potrzeby postapokaliptycznego filmu. Poza tym fantastycznym widokiem miasto nie oferowało mi właściwie nic, nie licząc możliwości zamknięcia się w swoich czterech ścianach. Świat, którym żyłam przed marcem 2020 roku, znikł. Optymistycznie można by założyć, że zapadł w bardzo głęboki, przedwiosenny sen – jednak na tyle długi, że niektórzy z nas zdążyli już założyć, że nie ma sensu czekać na przebudzenie. Zapakowali więc swoje bety i wyjechali.

Ucieczka z miast to nie jest oczywiście wynalazek czasów pandemii. Zachwyt nad wiejską sielanką i nieskażoną cywilizacją naturą przyjmował w kulturze różne uzasadnienia i kształty, a najczęściej był przyjemnością daną klasie uprzywilejowanej, która mogła rozkoszować się urokami plenerów bez konieczności orania pługiem ziemi. W czasach pandemicznych posiadanie domu poza miastem lub choćby własnego ogródka także stało się wyznacznikiem przywileju, a głoszone przy tej okazji zachwyty nad powrotem do natury wypadały irytująco, szczególnie z perspektywy kiszących się w miastach przegrywów, takich jak ja. W ten kontekst ciekawie wpisała się otwarta w czerwcu 2020 roku w ramach Biennale Warszawa wystawa „Rasa i las”, przedstawiając uwikłanie dyskursu środowiskowego w nacjonalistyczne polityki i zbrodnie. Roszczenie sobie prawa do przestrzeni zielonej i czystego powietrza, w zależności od tego, jak dobiera się argumenty, może mieć bardzo brudny podtekst. Przypomniałam sobie o tej wystawie niecały rok później, kiedy wreszcie mi samej udało się skorzystać z mojego uprzywilejowania i w ramach dziennikarskiego riserczu wyjechałam w Karkonosze, do miejsca, które coraz częściej przewijało się w rozmowach znajomych. Czyli do Michałowic, w czasach niemieckich funkcjonującego jako Kiesewald – rajskiej przystani dla miłośników psychofizycznej higieny, a dzisiaj mekki różnego typu artystycznych wagabundów, którzy w ostatnich czasach znaleźli tu sobie swoje pandemiczne schronienie.

Michałowice

Karkonosze jako miejsce wypadowe są mniej oczywiste niż Tatry i być może jest to jeden z powodów, dla których w ostatnich latach zachwyca się nimi wielkomiejska hipsteria – Dolny Śląsk kusi urokami przyrody i zabytkami, a jeszcze do niedawna wiele miejsc wydawało się tu zatrzymanych w czasie. Najbardziej znanym przykładem jest tu chyba Sokołowsko, zapomniane uzdrowisko, do którego coraz chętniej ściągają ludzie kultury, a życie artystyczne animują takie instytucje jak Fundacja In Situ czy BWA Sokołowsko. Michałowice to miejsce bardziej ciążące ku teatrowi – choć wieś składa się z zaledwie kilkudziesięciu domów, są tu aż dwie instytucje teatralne, działające od lat 90. – specjalizujący się w komediach Teatr Nasz oraz alternatywny Teatr Cinema. Jego założyciele – Zbigniew i Katarzyna Szumscy – sprowadzili się do Michałowic w 1992 roku. Kupili stary, XVIII-wieczny dom i wprowadzili się do niego razem z aktorami Teatru Cinema, łącząc życie codzienne z pracą twórczą. Spektakle Teatru Cinema, reżyserowane przez Szumskiego, pod kątem estetycznym kojarzą się z twórczością Tadeusza Kantora, ale pod kątem metody bliżej im do Piny Baush i Kontakt Improwizacji. Jak to ujmują sami Szumscy, Teatr Cinema jest teatrem ruchu, w którym każdy spektakl powstaje na bazie wypracowanych przez aktorów gestów i działań.

Każde z nich osobno zajmuje się także działalnością plastyczną – Zbigniew Szumski to znany plakacista, rozmiłowany dodatkowo w sztuce outsiderów, o czym świadczą wiszące w różnych miejscach domu hasioropodobne totemy jego autorstwa. Katarzyna Szumska to malarka – obecnie jej specjalnością są psychologiczne portrety, w młodości fascynowała się pejzażem i półabstrakcyjną figuracją. Wiele jej ogromnych płócien, przypominających kurtyny lub zasłony, zdobi ściany pokoi gościnnych i korytarze. Dodatkowego powiewu egzotyki dodają rekwizyty ze starych przedstawień Teatru Cinema, liczne pamiątki z podróży poza kontynent i dziwnostki wygrzebane na pchlich targach. W końcu znaleźć tu można także prace ich syna, Stacha Szumskiego, którego z całej trójki znam najlepiej. Malarstwo Stacha nie tylko anektuje przestrzeń domu, ale rozlewa się też na pobliską okolicę – jego prace streetartowe można zobaczyć na michałowickich murkach, a dwa lata temu zrobił spektakularne malowidło na fasadzie hotelu Sudety w Jeleniej Górze, zatytułowane „Sudeten Ziggurat”. Stach jest typem artysty podróżnika, ale wizytując Michałowice, akurat miałam okazję go tam zastać – zwykle siedział zamknięty w swojej pracowni, w której zajmował się tkaniem artystycznych dywanów i pracą nad makrofotograficznym albumem sudeckich porostów, który tworzy razem z Michałem Zinem.

Michałowice

Teatralna ekipa Cinemy z czasem zaczęła opuszczać dom, ale mimo to nigdy nie jest tu pusto. Przez gospodarstwo państwa Szumskich przewijają się grupy studenckie, artyści i artystki wynajmują tu pracownie albo koczują krócej lub dłużej, zapędzeni do Michałowic przez różne wypadki losowe. Teatr Cinema zawsze tętni życiem, a jego działalność wpisuje się w artystyczne tradycje Karkonoszy, sięgające XIX wieku. W 1899 roku do leżącej niedaleko Szklarskiej Poręby sprowadzili się Carl i Gerhart Hauptmannowie, dając początek kolonii artystycznej porównywanej do założonej przez Rilkego kolonii w Worpswede. W obu tych miejscach rozwinął się ruch sztuki ojczyźnianej (Heimatkunsbewegung), promujący swojskość, umiłowanie naturalizmu i niemieckiego mistycyzmu. W karkonoskiej miejscowości rozwinęło się silne środowisko malarzy pejzażystów – działał tu na przykład Hermann von Hendrich, przedstawiciel niemieckiej secesji, znany z niezwykłego zamiłowania do mitologii nordyckiej, który w 1903 roku postawił w Szklarskiej Porębie Halę Legend (Sageshalle). Eksponowany był w niej jego malarski cykl poświęcony historii Karkonoskiego Ducha Gór, czyli legendarnemu Liczyrzepie – znanego także jako Rübezahl, Pan Jan czy też Krakonoš. Najstarsze wizerunki Ducha Gór, mające swoje źródła jeszcze w tradycji pogańskiej, przedstawiają go jako rogatego demona, trochę przypominającego gryfa. W wersji późniejszej zjawiał się jako brodaty starzec w klapkach lub – zgodnie z romantyczną modą inspirowaną Wagnerem – umięśniony olbrzym, który naelektryzowanym młotem napędza górskie burze i wichury. Zwrot w historii sprawił, że współczesne władze regionu chętniej sięgają po motyw rogatego bóstwa, z którym najwyraźniej łatwiej utożsamić się niż z nordyckim mięśniakiem. Region położony niedaleko Kiesewald, który przed wojną aspirował do miana kurortu dla berlińskiej i lipskiej inteligencji, po wojnie stał się Michałowicami – miejscowością centralnie planowanego wypoczynku dla polskiego ludu. Miejscem urokliwym, ale niepewnym, w którym na wszelki wypadek nie warto było planować inwestycji. Z dzisiejszego punktu widzenia stare zaniedbania jawią się jednak jako atut – na tle typowej polskiej zabudowy kurortowej Michałowice są ostoją spokoju i dobrego smaku. Ironistom spod znaku Ziemowita Szczerka, dla których Ziemie Odzyskane to obszar budzącego zawstydzenie Ruinewertu, śpieszę przy okazji donieść, że w Michałowicach akurat nie jest najgorzej – liczne tablice z logo UE sygnalizują tu modernizację i ekonomiczne powstanie z kolan. Odnowione poniemieckie wille i chaty bajkowo wpisują się w krajobraz, powietrze ciągle pachnie lasem (a nie np. kebabem z oscypkiem), ciszę przerywa tylko świergot ptaków i grana co godzinę z wieży kościelnej urokliwa melodyjka. Otoczenie może oszołomić – tuż po przyjeździe przeżywam szok estetyczny, chodzę po okolicy, chichram się do siebie, pstrykam fotki na Insta i natychmiast je publikuję, w geście najgorszej guilty pleasure – znajomi na pewno je zobaczą i pozazdroszczą.

Katarzyna Kozyra, Opowieść zimowa, kadr z filmuKatarzyna Kozyra, „Opowieść zimowa”, kadr z filmu

Ponoć większość ludzi ma tak, że przyjeżdża do Michałowic tylko na kilka dni, po czym przedłuża pobyt o tydzień, dwa, miesiąc. Albo w ogóle zostaje, znajdując tu sobie schronienie na czas nieokreślony. Tak przynajmniej zapewniają mnie dwie lokatorki Cinemy, Paula i Nastka, które poznaję jako pierwsze. Obie przed pandemią miały swoje życie i plany. Nastka jest aktorką, grała w spektaklach, w marcu 2020 roku miała pojechać do Włoch. Gdy wszystkie plany wzięły w łeb, spontanicznie wybrała się ze znajomymi na wycieczkę i trafiła do Michałowic. Miała być kilka dni, została rok. Paula to studentka filozofii, która zdecydowała się zrobić sobie przerwę. Ponoć filozofii nie da się studiować online. Wynajem pokoju w mieście też stracił sens, Paula przezimowała więc najgorsze lockdowny w Michałowicach. Obie za wikt i opierunek pomagały w prowadzeniu domu.

Podejście państwa Szumskich do idei prowadzenia domu gościnnego jest raczej luźne. Niektórzy przyjeżdżają i normalnie wynajmują pokój, inni robią coś dla domu, na przykład sprzątają lub coś naprawią. Ponoć jest jakiś grafik odwiedzin, ale ja już na początku słyszę, że na dobrą sprawę mogę zostać tak długo, jak chcę. Trochę nie mieści mi się to w głowie. Niby pandemia już mnie nauczyła, że czas to pojęcie względne, a wszelkie plany mogą być anulowane, a jednak ciągle w ciele zapisaną mam przedpandemiczną nerwowość, która każde mi ustalać daty, kupować z wyprzedzeniem bilety i trzymać się terminów. Tak jakby one faktycznie miały jakieś znaczenie, a w Warszawie coś na mnie czekało, jakaś rzeczywistość, w której koniecznie trzeba uczestniczyć.

Zresztą pamiętacie? Przed pandemią bycie było ważne. Bycie w sensie obecności. Bycie, czyli też bywanie – na wernisażach, w teatrach, na debatach, konferencjach. Ludzie cierpieli na FOMO, a swoją obecność nieustannie trzeba było demonstrować. Bywanie w sensie fizycznym zabierało sporo czasu i wymagało logistyki, której zasadność podważyła pandemiczna wirtualizacja życia społecznego. Z dzisiejszej perspektywy jawi się ono nie tyle jako konieczność, ile raczej społeczny rytuał, mający w niektórych przypadkach znamiona archaiczności. Albo teatr, zachłannie odtwarzany przez desperatów, choć światem rządzą już inne reguły. Małe czy duże są te zmiany? Jakkolwiek ocenimy skalę rewolucji, nasza obecność jest już chyba trochę czymś innym, niż była rok temu.

W Teatrze Cinema kwestia obecności pojawia się już przy samych drzwiach, a konkretnie – na fasadzie. W 2017 roku z inicjatywy Piotra Bujasa i Pawła Krzaczkowskiego zawisł tam napis „Obecność”, który był symboliczną inauguracją projektu Latarnia Górska – Miejsce Czasu Odzyskanego, zakładającego stworzenie w Michałowicach miejsca rezydencji w typie slow. Znaczy się takich, podczas których można wypocząć i nacieszyć się widokami, bez przymusu twórczej akceleracji. Pomysł zakłada stworzenie domku rezydencyjnego, szklarni dla niechcianych roślin z likwidowanych oranżerii śląskich sanatoriów oraz galerii mulitsensorycznej, która ma także pełnić funkcję świetlicy dla lokalnej społeczności. Zgodnie z planami w zeszłym roku powinna powstać szklarnia, a domek rezydencyjny właśnie być w budowie – niestety na razie, z powodu braku funduszy, projekt stoi w miejscu.

Obraz Katarzyny Szumskiej i laleczki przywiezione z MeksykuObraz Katarzyny Szumskiej i laleczki przywiezione z Meksyku

Obiektem przypominającym o tym skądinąd bardzo obiecującym założeniu jest napis wiszący na fasadzie. Pisany szwabachą, wzorowany jest na napisie wiszącym na domu przed II wojną światową – „Felsbaude”, co można tłumaczyć jako „Skalne Schronisko”. Było to także nawiązanie do nazwiska przedostatnich niemieckich właścicieli domu, państwa Felsów. Napis uchował się na strychu, a w 2019 roku powędrował na wystawę „Cała Polska” do BWA Wrocław, na której prezentowany był projekt Latarni Górskiej. Neoniemiecka „Obecność” wydaje się z kolei idealnie wpisywać w charakter michałowickiego domu, zawieszonego pomiędzy różnymi obecnościami. Jego zasadnicza konstrukcja pamięta 1688 rok, a okna, drzwi, podłogi i ściany pamiętają lokatorów z XIX i początków XX wieku. Witraże z górskimi wędrowcami i gałązkami jarzębiny przypominają o głównym zastosowaniu domu i specjalności, którą tu produkowano, czyli jarzębiaku. Oczywiście, są i lekko przetarte poniemieckie napisy. Być może na fali powojennego poczucia niepewności dom po 1945 roku nie był modernizowany, choć cały czas funkcjonował jako ośrodek wczasowy i stołówka. Jego oryginalne meble zostały rozszabrowane dopiero po 1989 roku, kiedy padł Fundusz Wczasów Pracowniczych. Państwo Szumscy uzupełnili ten brak niesamowitym meblarskim pierdolnikiem, dzięki któremu wnętrze wygląda jak scenografia do kampowego filmu. I swoją drogą, jako taka scenografia faktycznie zaistniał. Przyjaźniąca się z Szumską Katarzyna Kozyra nakręciła tu swoją „Opowieść zimową” (2005/2006), wchodzącą w skład cyklu „W sztuce marzenia stają się rzeczywistością”. W produkcji występują wszyscy znani bohaterowie filmów Kozyry – jest Gloria Viagra, Maestro, grupa aktorów niskorosłych w strojach bawarskich i sama artystka w roli śpiewającej królewny. Tak się składa, że podczas mojej wizyty w Michałowicach nocuję w pokoju, który kilkanaście lat wcześniej odgrywał rolę komnaty królewny Kozyry. W latach 90. urządził go ojciec chrzestny Stacha Szumskiego, podobnie jak znajdującą się obok niego łazienkę. Styl obu pomieszczeń należałoby określić jako przerysowaną wersję cottagecore – największe wrażenie robi tu toaleta, obudowana w drewniany tron z pokrywą na żeliwnych zawiasach.

Stach Szumski, Sudeten Ziggurat, fot. Jakub CertowiczStach Szumski, Sudeten Ziggurat, fot. Jakub Certowicz

Kilka lat temu Katarzynie Szumskiej udało się nawiązać kontakt z rodziną ostatnich przedwojennych gospodarzy Felsbaude. W latach 30. XX wieku dom został zakupiony przez rodzinę Opavskich, którzy dobudowali do niego wielką salę jadalną i planowali postawić obok oranżerię – pozostałością po tym planie są prowadzące donikąd drzwi w ścianie. Zaczęło się od tego, że do Michałowic niespodziewanie wpadł jeden z krewniaków Opavskich. Chciał zajrzeć do domu na chwilę, został dwie godziny. Później sprowadził rodzinę, która odwiedziła Szumskich dwa razy. Najwyraźniej artystyczny klimat domu przypadł im do gustu, bo postanowili przekazać Szumskim stare dokumenty dotyczące michałowickiej nieruchomości – przeglądając pożółkłe karty, można domyślić się, że to kontrakty kupna i sprzedaży; najstarszy jest z 1784 roku. Mieć taki dokument w szafie, wiejące pradawnością świadectwa obecności, to w Polsce rzadkość. I trochę jest tak, że będąc w Michałowicach, zaczynasz czuć się jak w innym wymiarze. W który łatwo wsiąknąć.

Jeśli podczas pandemii miasta stają się widmami, to takie miejsca jak Michałowice odżywają. Gości przybywa, życie społeczne kwitnie, można poczuć się tu tak, jakby wirusa w ogóle nie było. Instytucje kultury zamknięte? W Teatrze Cinema zawsze coś się dzieje i można tu trafić na jakiś koncert, pokaz performatywny, wykład czy projekcję filmową. W grudniu zeszłego roku mieszkanki i mieszkańcy Cinemy urządzili we wsi kolędowanie, a Wigilia, rzecz jasna, była wspólna – dania przygotowywała m.in. znana artkuchareczka Tomek Pawłowski. Ja w Michałowicach spędziłam raptem trzy dni, ale udało mi się załapać na studencki pokaz improwizacji, wykład Zbigniewa Szumskiego o jego teatralnej metodzie i sąsiedzkie zbieranie śmieci z okazji Dnia Ziemi. W Michałowicach kultura dopada cię nawet, kiedy zamykasz się w swoim pokoju i siedzisz przed komputerem cały dzień – za oknem co chwila słychać a to jakiś śpiew, a to brzęczące instrumenty, jak w jakimś sentymentalnym filmie.

Każdy kij ma jednak dwa końce – przez pandemię i zamknięcie granic w Karkonoszach w sezonie turystycznym zrobiło się nadzwyczaj tłoczno, a wiadomo, że nadmiar obecności może jednak wyjść bokiem. Do Michałowic zaczęła przyciągać turystów także nowa atrakcja, czyli postawiona w zeszłym roku platforma widokowa w stylu industrialnym. Inwestycja wzbudziła sporo kontrowersji, bo według części mieszkańców była niepotrzebna – michałowicki Złoty Widok był piękny sam w sobie i nie trzeba było go dodatkowo uatrakcyjniać. „Nie polecaj” – sugeruje mi w rozmowie Stach Szumski, który w ramach praktyk terroryzmu turystycznego zachęca do wystawiania platformie negatywnych opinii na Googlach. To mnie, jako autorkę, stawia w trochę niezręcznej sytuacji, bo czy pisząc ten tekst, nie dokładam własnej cegiełki do konsumpcyjnego piekiełka, które zaraz może się tutaj wydarzyć?

Ogłoszenie reklamowe pensjonatu w Michałowicach, przełom XIX i XX wiekuOgłoszenie reklamowe pensjonatu w Michałowicach, przełom XIX i XX wieku

Chyba że się nie wydarzy, bo wszystko wróci do normy i ludzie masowo rzucą się na turystykę zagraniczną. Gdy kończę pisać ten tekst, wielkie majowe luzowanie obostrzeń nabiera rozmachu – na zewnątrz nie trzeba już nosić maseczek i otworzyły się kawiarniane ogródki. Wczoraj była Noc Muzeów, Warszawa była pełna ludzi. Rząd zachęca do szczepień i twierdzi, że jesteśmy na ostatniej prostej – ironicznie można by zapytać, czy do normalności, czy do czwartej fali. Mówiąc szczerze, ja po roku pandemicznej apokalipsy nie jestem pewna, czego chcę, i wcale nie chodzi o to, że bardzo polubiłam limity pasażerów w PKP. Chyba po prostu, mimo licznych minusów i egzystencjalnych dramatów, jakie przyniosła nam pandemia, ciekawi mnie trochę to, jakby wyglądał świat, gdyby do normalności już nie powrócił. W końcu nie wszystkie stare normy były dobre, a w kulturze w szczególności można by z kilku zrezygnować. Nie obraziłabym się wcale, gdyby na skutek pandemii nastąpiła na przykład decentralizacja życia artystycznego i ostatecznie padła turystyka biennalowa. Nie czuję też wielkiego ciśnienia, żeby sztukę koniecznie podziwiać w white cube, stając nabożnie przed dziełami przez kilka godzin, by później liczyć, ile nowych żyłek pojawiło mi się na nogach. Nie wiem oczywiście, czy przedefiniowanie życia na modłę michałowicką jest uniwersalną odpowiedzią na wyzwania rzucane nam przez przyszłość, ale można tę propozycję potraktować choćby jako przyczynek do pytania: co by było, gdyby nasza obecność należała tylko do nas?