Pani Maisel, córka dobrze sytuowanych Żydów zamieszkałych w Nowym Jorku (zdecydowanie w jednej z lepszych jego dzielnic), to przykładna żona i matka. Zawsze uśmiechnięta i nienagannie ubrana, jest perfekcyjną gospodynią, która po kuchni chodzi w szpilkach. Nawet do łóżka idzie umalowana i z ułożonymi włosami, i dopiero gdy zasypia jej mąż, biegnie do łazienki nałożyć na twarz maseczkę z kremu i wałki na włosy. O szczęście swojego męża stara się usilnie, pomaga mu choćby w rozwijaniu hobby – stand upu. Niestety (na szczęście?), któregoś dnia życie pani Maisel rozpada się na drobne kawałeczki – dowiaduje się, że jej wspaniały mąż ma romans ze swoją sekretarką, nie dość że młodszą od pani Maisel, to jeszcze głupszą. Żeby tego mało, wychodzi na jaw, że wszystkie żarty, jakie mąż pani Maisel wygłaszał na stand upie, były kradzione, wymyślili je inni komicy. Mąż pakuje walizki i opuszcza ich luksusowe mieszkanie, a pani Maisel, załamana i podpita, w negliżu, idzie do klubu komediowego, gdzie wygłasza świetny, miażdżący stand up na swojego męża i rodzinę. Publiczność jest zachwycona, bije brawa, ale w klubie pojawia się policja, która zgarnia panią Maisel do aresztu za nieprzystojne zachowanie. Jak się później okaże, nie jest to jedyny raz. To jednak nie zraża naszej bohaterki do komedii, a odkrycie w sobie talentu pomaga jej odnaleźć się w nowej sytuacji życiowej. Po drodze będzie musiała oczywiście sporo się nauczyć, a także zderzyć z różnymi stereotypami na temat kobiet, które choć wspaniałe, to – hm, hm – przecież do komedii nie pasują.
„Cudowna pani Maisel” to nowy serial Amy Sherman-Palladino (premiera była w 2017 roku), reżyserki znanej z takich produkcji jak komediodrama „Gilmore Girls”, gdzie główną osią opowieści są problemy pomiędzy matkami i córkami. Sherman-Palladino gustuje w klimatach cukierkowych i taka jest też „Cudowna pani Maisel” – akcja serialu została osadzona w latach 60. w Nowym Jorku, świat otaczający panią Maisel jest jakby nietknięty większymi problemami społecznymi czy politycznymi, ale feministyczny wydźwięk tej produkcji, utrzymany w duchu Betty Friedan, jest klarowny. Jeśli zaś chodzi o przemysł komediowy, problemy, z jakimi borykała się pani Maisel w latach 60. XX wieku, wydają się aktualne także dzisiaj, bez względu na to czy mówimy o Stanach Zjednoczonych, czy scenie komediowej w Polsce. U nas w zasadzie jest to nawet bardziej odczuwalne, bo przecież wiadomo – Polska, tu wszystko przychodzi później i w zbanalizowanej wersji. Nie, wcale nie sugeruję, że jesteśmy głupim narodem... Chociaż jak słucham wywodów własnego ojca o genialności serialu „Ranczo Wilkowyje” („prawie jak Bareja!”), a później zdaję sobie sprawę, że faktycznie jest to popularna produkcja, tracę tę pewność.
Żeby trochę zorientować się w temacie „kobiety a komedia”, ostatnio posłuchałam sobie kilku stand upów i zaczęłam szukać kobiet aktywnych w polskim przemyśle komediowym. Nie jest to zadanie szczególnie trudne, biorąc pod uwagę ich ilość, no ale jakieś kobiety w polskiej komedii są. Są nawet rankingi najfajniejszych komiczek. Na przykład w jednym z nich, opublikowanym w serwisie Syroop, dedykowanemu scenie komediowej w Polsce, czytam, co następujące: „Katarzyna Pakosińska – do 2011 roku członkini Kabaretu Moralnego Niepokoju. Polonistka, aktorka, konferansjerka, kiedyś dziennikarka TVP Polonia. Autorka fenomenalnych książek dla dzieci. My jesteśmy zakochani w jej uśmiechu, ona natomiast zakochana jest w… Gruzji” (wtf?). Za to o innej komiczce, Ewie Błachinio, dowiaduję się, że to „Członkini nieistniejącego już kabaretu Limo, zachwycająca śpiewem i grą aktorską (może nawet wylegitymować się dyplomem), do tego posiadająca niewiarygodnie gładkie włosy, bardzo długie nogi i seksapil”.
Nie ma co się zrażać, lepiej oglądać. Kobiety na scenie potrafią być naprawdę błyskotliwe i śmieszne, ich potencjalne problemy zaczynają się jednak już od intro prowadzącego, które brzmi zwykle mniej więcej tak: „Proszę państwa, przygotujcie się na szczególny moment, bo za chwilę przed nami wystąpi kobieta!”, na co publiczność reaguje przeciągłym „Łuuu...”. Zoo normalnie, po takim przedstawieniu nie wypada wejść na scenę inaczej niż w skórach zwierząt i z maczugą, którą oczywiście najpierw trzeba by walnąć konferansjera, a później rzucić w tego, który na widowni najgłośniej buczał. Kobiety w komedii są dla swoich kolegów takim zaskoczeniem, że zdają się oni nie widzieć ich inaczej, niż tylko poprzez płeć. Bycie kobietą w komedii to takie nieustające wchodzenie w rolę „reprezentantki mniejszości”, która wypełnia niszę o strasznej nazwie na g. Tymczasem według danych statystycznych z 2017 roku w Polsce na 1000 kobiet przypada 934 mężczyzn – więc nie wiem, jak to jest z tymi mniejszościami i na kogo w przyszłości będziemy buczeć („Łuuu, baby, patrzcie! Facet w kabarecie!”).
W oczekiwaniu na świetlaną, komediową przyszłość kobiety muszą się jednak sporo napracować. W artykule dla „Guardiana” młoda komiczka Alison Stevenson przyznaje, że kobiety na scenie powinny być dwa razy zabawniejsze i wygadane od kolegów, żeby zdobyć uznanie publiczności, a i tak istnieje spore ryzyko, że zostaną ocenione tylko na podstawie swojego wyglądu. Kobiety uważa się za mniej zabawne od mężczyzn, po prostu pozbawione humoru. Wiadomo, śmiech to czynność, która nie pasuje do stereotypowego obrazu spokojnej, miłej i dobrze ułożonej kobiety. Ten pogląd przebrzmiewa nawet u co ambitniejszych i progresywnych komików. Słuchając stand upów Abelarda Gizy – komika, który potrafi żartować z faszystów, Hitlera, antysemityzmu czy papieża – dowiaduję się, że w jego rodzinie on jest nienormalny, jego dziecko także, do teściów to nawet się nie zbliża, ale żona... ona jest wspaniała. Mądra, cierpliwa, krystaliczna... No żeż..., gdzie ta maczuga?! W takich chwilach żałuję, że jako dziecko chodziłam na lekcje pianina, a nie na strzelnicę.
Sposobów na opowiedzenie kobiecości w komedii jest zdecydowanie więcej, niestety polski mainstream komediowy nie ma pod tym względem zbyt dużo do zaoferowania. Kobiety najczęściej wchodzą tu w stereotypowe role seksbomb (peleton otwierają takie gwiazdy jak Kalina Jędrusik czy Katarzyna Figura), jednostek próżnych i przebiegłych (patrz kabaret Babeczki z jajami), głupiutkich reprezentantek konserwatywnego mieszczaństwa (Joanna Kołaczkowska w kabarecie Hrabi) lub typowych Halinek Kiepskich, z wałkami na włosach i w brudnej podomce, w które wcielają się także mężczyźni (Kabaret pod Wyrwigroszem). Sytuacja zaczyna się ożywiać dopiero, gdy z telewizyjnego studia schodzimy do mniejszych klubów lub na imprezy branżowe, dające jakąś przestrzeń na różnorodność. Są więc w Polsce komiczki, które potrafią bardzo otwarcie mówić o seksie, przeklinać na scenie i odczarowują wizerunek niewinnej kobiety, jak Katarzyna Piasecka czy Olga Szczęśniak. Zupełnie inny, ale równie ciekawy i tożsamościowo niestandardowy pomysł na siebie ma też Paulina Potocka, która w swoich slow show opowiada o sobie, że jest jak staw – trochę zamulona. Powoli, ale jednak, kobiety w branży komediowej zdobywają widoczność i miejsce. Powstają kobiece teatry improwizowane, jak Hurt Luster, a od 2017 roku organizowany jest także kobiecy open mike pt. „Źle sprawowałam się wczoraj w kosmosie”. Do tej pory odbyły się cztery edycje, a ich organizatorką jest Agnieszka Matan, prawdopodobnie pierwszy głos kobiety-milenialsa w polskim stand upie. Nawet jak się nie lubi serialu „Girls”, wypada to docenić – ja, jak każda biała kobieta dostająca zbyt długo pieniądze od rodziców, nie mam z tym problemu. Jeśli jednak wasze ideały lewicowe są bardziej szczere od moich, polecam oglądanie „Przy kawie o sprawie” – talk-show powstającego pod skrzydłami Krytyki Politycznej, w którym prowadzącą jest Agata Diduszko-Zyglewska. Do programu zapraszane są tylko kobiety, które jako ekspertki od problemów mężczyzn perorują, co jest dla nich dobre, a co nie, oraz jak postępować z mężczyzną. Bić takiego czy nie? Co zrobić, jak się masturbuje? Czy viagra powinna być zakazana? Dla uspokojenia męskich nerwów dodam, że jednak jest w tym programie miejsce dla facetów – ktoś przecież musi naszym rozmówczyniom przynieść wodę. W ramach programu odbył się nawet casting na podawacza wody, niestety nielicznym ochotnikom udało się przez niego przejść.
Pozostając w temacie humoru feministycznego, trudno oczywiście nie wspomnieć o Marcie Frej, której memy wirują ciągle po internecie, ale są też chętnie pokazywane w galeriach sztuki. Co jeszcze nie znaczy, że faktycznie są sztuką – ja akurat pod tym względem zaczynam być obleśnie konserwatywna. Było nie było, mówiąc o humorze w galeriach, dochodzimy do ciekawego momentu, przynajmniej dla mnie jako krytyczki sztuki. W polskiej sztuce mamy w końcu całą dynastię tricksterów i trefnisiów, zaczynającą się od Witkacego i kończącą na Oskarze Dawickim, w której humor przechodził z ojca na syna. W przypadku artystek, szczególnie jeśli chodzi o starsze pokolenie, wpisywanie się w strategie komediowe już nie było tak oczywiste, choć panie także chętnie sięgały po pastisz i groteskę. Przypomnijmy choćby Ewę Partum i jej performans „Stupid Woman”, w którym pijana uwodziła mężczyzn, ubrana tylko w światełka choinkowe. Kreacja Natalii LL to dzieło samo w sobie, ciągle jednak zastanawia mnie stojąca za nim świadomość i intencje.
Najbardziej konsekwentną komediantką wydaje mi się Ewa Zarzycka, która wyspecjalizowała się w stand upie parafilozoficznym. Zarzycka to ciekawy przypadek, szczególnie jeśli chodzi o jej kreację genderową – do dzisiaj nie wiem, czy mogę uznać ją za progresywną, czy jednak konserwatywną. Humor Ewy Zarzyckiej w dużej mierze oderwany jest od płci, a jeśli już się pojawia, to w formie lekko prześmiewczych klisz. Ona sama ma też aseksualną powierzchowność, o wygląd z determinacją nie dba, jakby już na wstępie komunikując, że w jej przypadku liczy się przede wszystkim umysł, po którym krążą abstrakcyjne myśli o sztuce. W jednym ze swoich najsłynniejszych wystąpień, gdy mówi o tym, jak osiągnąć pozycję artystyczną, zakłada szpilki; stałym motywem jej opowieści jest także wyimaginowana postać męża-naukowca, z którym dyskutuje o pryncypiach. Ona sama w tych opowieściach występuje z kolei jako kobieta, która dużo myśli, ale jednak czasem się w tych myślach gubi i liczy na pomoc męża. Jeśli zastanawiacie się, co o tym wszystkim myślę – męża nie mam, ani fizycznego, ani zmyślonego, co szczęśliwie pozbawia mnie konieczności żartowania z obu. Żeby oddać sprawiedliwość samej Zarzyckiej dodam jednak, że potrafi ona z dystansem odnosić się nie tylko do swojej kobiecości, ale również kolegów artystów, delikatnie ich parodiując. Ale wiadomo, robi to grzecznie, jak przystało na kobietę.
Młodsze pokolenie artystek o komediowych predyspozycjach może pochwalić się dużo dosadniejszym i pikantniejszym humorem, a także – to istotne – zmianą podejścia do seksualności, której już nie trzeba ukrywać. W sceniczne konwencje musicalu, wodewilu czy kabaretu chyba najbardziej świadomie wchodzi Maria Magdalena Kozłowska, która nie ma problemu z przyznaniem, że wzorcami do naśladowania są dla niej wielkie gwiazdy kina i komedii, takie jak wspomniana Kalina Jędrusik, Barbara Krafftówna czy Irena Kwiatkowska, a z zagranicznych – Margaret Dumont z kabaretu Braci Marx, Jean Hagen (Lina Lamont z „Deszczowej piosenki”) czy Carol Cleveland, grająca w Latającym Cyrku Monthy Pythona. Żeby inspirować się takimi postaciami, trzeba mieć w sobie pewien postkrytyczny dystans, umożliwiający granie z kobiecymi konwencjami estradowymi, z dzisiejszej perspektywy podchodzącymi pod kategorię queeru. A może po prostu trzeba lubić diamenty...?
A co z moją dziedziną, krytyką artystyczną? Muszę wam zdradzić, że nie jest to łatwe pole dla komedii, głównie ze względu na dominujące w środowisku wyobrażenie na temat tego, jak powinno się pisać i mówić o sztuce – poważnie i fachowo. Dla jasności dodam jednak, że jest to wyobrażenie środowiska, a to, o czym marzą krytyczki i krytycy, nieraz wykracza poza standardowe oczekiwania odbiorców. Ciekawym przypadkiem takiego przekroczenia była dla mnie kiedyś Nadja Sayej, krytyczka sztuki działająca w Berlinie, która swój własny, internetowy program ArtStars* prowadziła w konwencji gonzo art criticism – wparowywała na wernisaże pijana (lub udając pijaną) i zadawała gościom głupie pytania, robiąc z nich kretynów. Na fali fascynacji Sayej opublikowałam nawet jej zdjęcia na moim blogu „Sztuka na gorąco”, na których ta wesoła tłuścioszka, w konkretnym negliżu, prezentowała swoje kształty. Moja przygoda z Sayej miała zaskakujące zaskoczenie – któregoś dnia berlińska krytyczka napisała do mnie histerycznego maila z prośbą, żebym skasowała wszystkie jej zdjęcia ze swojego bloga, ponieważ prześladują ją stalkerzy. Aj, a miało być goło i wesoło.
Jeśli zaś chodzi o polską krytykę artystyczną, na początku mojej kariery czułam się zanurzona w konkretnej pustce. Niby wiedziałam, że był taki magazyn jak „Raster”, a jego autorzy pisali bardzo śmiesznie, ale przecież byli to faceci, i to było w ich tekstach czuć. Na fali poszukiwań własnych wzorców stworzyłam nawet cykl felietonów o Mistrzyniach $tylu, czego zresztą niektóre jego bohaterki do dziś nie potrafią mi wybaczyć. Miałam też w życiu to szczęście, by poczuć się trochę jak Nadia Sayej, tyle że moim problemem byli po prostu hejterzy. Zarzuty o psucie krytyki, zaniżanie poziomu dyskusji o sztuce do standardów tabloidu, posądzenia o antyintelektualizm („doczytaj sobie, kobieto!”) – oj, słyszało się to nie raz, słyszało, ale przecież nie będę zaprzeczać i wypierać się własnego dorobku. Niektórzy nawet sugerują, że piszę jak piszę, bo po prostu brak mi seksu („gdzie jest facet, który by ją wreszcie porządnie ***!!!!” – krzyczą życzliwi internauci, i nie powiem, też się zastanawiam...). Koniec końców jednak nie mogę narzekać, osiągnęłam przecież jakiś sukces. Doceniły mnie przynajmniej dwie osoby w tym kraju i nawet postanowiły zatrudnić w swojej redakcji, więcej – to byli faceci! Wiadomo, dla kobiety wychowanej w patriarchacie pochwała dwóch mężczyzn to więcej niż tłum feministek skandujący na wiecu „Plinta, Plinta!”. To drugie zresztą nigdy nie nastąpiło, ja za to przez ostatnie pięć lat słyszałam od kolegów „Karolina, bardzo lubimy twoje żarty, ale może czas już wydorośleć?”. Fakt, że piszę ten tekst teraz, świadczy o tym, że chyba wciąż nie spełniam ich oczekiwań. Więcej – to oni chyba powoli godzą się z faktem, że ode mnie nie da się już uciec. Ostatnio nawet dostałam wspólnie z nimi nagrodę krytyki artystycznej im. Jerzego Stajudy. Miły gest, choć słuchając laudacji na swój własny temat, miałam delikatne wrażenie, że jury nagrody trochę nie wiedziało, dlaczego przyznaje ją także mi. E... bo jest w redakcji od zawsze...? Bo jest młoda...? To drugie niestety przestaje powoli być aktualne... Oficjalnie więc dostałam nagrodę za to, że po prostu jestem. Można by powiedzieć, że to taka nagroda „dla mamusi” – ciężko powiedzieć, za co kochamy własne matki, częściej mamy ich w zasadzie dosyć, więc jak przychodzi do komplementów, to przez zaciśnięte zęby cedzimy: „Mamo, kocham cię za to, że po prostu jesteś!”. I tak właśnie polskie środowisko artystyczne ceni mnie.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).