Plac zabaw
„7 uczuć”, reż. Marek Koterski

Plac zabaw

Jakub Socha

W „7 uczuciach” dostajemy dzieciństwo jak ze słabego filmu przyrodniczego –  banalną historyjkę o pierwszej miłości i pierwszym zabiciu psa, poprzetykaną żartami

Jeszcze 2 minuty czytania

Adaś Miauczyński idzie do terapeutki. Już po twarzy widać, że ma problem – dawno się nie golił, dawno też nie spał. Oczy ma podkrążone; wyziera z nich nieszczęście. Wszystko dookoła mówi: bądź sobą, ale Adaś deklaruje, że nie chce być sobą, bo siebie zwyczajnie nie lubi. A potem zaczyna monolog: że lęki, że nie potrafi utrzymać przyjaźni i związków, że zupa jest zawsze dla niego za słona, ogólnie sromota być kimś takim jak on. Terapeutka, której nie widzimy, obdarzona głosem Krystyny Czubówny, zabiera pacjenta do jego dzieciństwa. Ale jeszcze wcześniej idą dwa cytaty, jeden z Andrzej Samsona, drugi z Witolda Osiatyńskiego. Ten drugi mówi o dziecku, którego nikt nie poprowadził przez mgłę uczuć; ten pierwszy o paradoksie – ponoć dzieciństwo ma około pięciu tysięcy dni, z czego pamięta się zaledwie czterysta godzin. Ciekawe, skąd te wyliczenia, ale mniejsza o to – dużo ciekawsze jest te czterysta godzin. Dla Marka Koterskiego, reżysera i scenarzysty „7 uczuć”, tworzą one zwarty blok czasu, a nie zbiór chaotycznych chwil, wyrwanych z różnych miesięcy i lat. Zamiast sera z dziurami – podrobiony ser gouda.

Idąc poniekąd za Samsonem, Koterski stosuje w swoim najnowszym filmie zasadę regresji – zmusza dorosłych, żeby weszli raz jeszcze w fazę swojego dziecięctwa. Oto Adaś Miauczyński, w którego wciela się tym razem Michał Koterski, przenosi się w czasie. Przenosi się jednak inaczej niż bohaterowie amerykańskich filmów, którym zdarza się niekiedy obudzić kilkadziesiąt lat wcześniej, na przykład wtedy, gdy chodzili do szkoły, ale którzy nigdy nie zapominają zabrać ze sobą swojego dorosłego umysłu, zostaje on po prostu przeniesiony do młodszego ciała. W „7 uczuciach” jest odwrotnie: dorosły Koterski siada na podołku Mai Ostaszewskiej, która występuje w roli matki Adasia. Potem rzuca się ze złości na podłogę, łapie ją za sukienkę i próbuje zmusić, żeby nigdzie nie szła. Nie wygląda może jak zawodnik MMA, ale jest wystarczająco duży, żeby jednym ruchem zwalić swoją matkę z nóg. Reżyser z tego prostego faktu jednak nie korzysta. Interesują go zwyczajne przebieranki.

Plejada polskich aktorów biega w „7 uczuciach” w krótkich spodenkach i rajtuzach, w mundurkach szkolnych i z workiem na buty na ramieniu: Katarzyna Figura, Marcin Dorociński, Andrzej Chyra, Gabriela Muskała, Maria Ciunelis, Małgorzata Bogdańska, Tomasz Karolak. Wszyscy chcą grać u Koterskiego i godzą się nawet na granie ogonów, Magda Cielecka na przykład pojawia się w filmie na 15 sekund; każda z kreowanych przez nich postaci zostaje jednak zaledwie zarysowana. Jest zabawnie, gdy Muskała wyskakuje ze szkolnej ławki, by wyliczyć dopływy Nilu, albo gdy Chyra wsuwa rękę pod ławkę i kładzie ją na kolanie siedzącej obok Figury, a potem rzuca do koleżanki, patrząc przed siebie: zaparkować czy jechać dalej? Jest zabawnie, ale tylko przez chwilę. Koterski ślizga się po powierzchni, co najmniej tak, jakby sam miał na stopach papucie, a pod nimi wypastowany parkiet. Jest kolekcjonerem sucharów. Zostajemy na poziomie słonia z trąbą rysowanego w szkolnym zeszycie, który zamiast trąby ma penisa; na poziomie strzelania z gumki w majtkach; zawodów, kto głośniej beknie i kto mocniej przywali głową w wiszącą nad tapczanem półkę z książkami, gdy matka nakryje go w trakcie oddawania się onanii.

„7 uczuciach”„7 uczuć”, reż. Marek Koterski, Polska, w kinach od 12 października 2018W „7 uczuciach” mamy dzieciństwo jak ze słabego filmu przyrodniczego – zamiast dziwnego, równie wstydliwego, co ekscytującego zlepka nieprzystających do siebie scen, o których jakoś nie potrafi się przez lata zapomnieć, dostajemy banalną historyjkę o pierwszej miłości i pierwszym zabiciu psa, poprzetykaną żartami. Reżyser nie potrafi się zbliżyć do tajemnic dzieci, ich okrucieństwa i delikatności czy zupełnie innego spojrzenia na świat. Choć ma doskonały słuch, Koterski nie potrafi nawet zgłębić ich języka – zastępuje go nerwicą językową starego Miauczyńskiego, która tu rozplenia się na cały świat, i hasłami w stylu: „trzymamy się ramy, to się nie posramy”. Jego bezradność widać chociażby na przykładzie pojawiających się w filmie dziewczynek – o ile grani przez Dorocińskiego i Chyrę chłopcy mają jeszcze w sobie jakieś niedopowiedzenie, przypominają a to Toma Sawyera, a to Weisera Dawidka, o tyle dziewczynki odznaczają się co najwyżej głupotą. Są znerwicowane i nieciekawe, umieją tylko udawać psa albo zdradzać; dobra jest tylko mama. Nawet jej reżyser poświęca jednak niewiele miejsca, zamiast tego wikła się niepotrzebnie w zabawę z inscenizacją „W pustyni i w puszczy”, w której Chyra gra Stasia, Figura Nel, a Mastalerz Kaliego.

Ostatecznie nic nie wynika z tych igraszek – Koterski musiał czuć to podświadomie, dlatego zdecydował się odpalić wielkie działo i zagrzmieć, że wszystkiemu winni są rodzice, którzy może i potrafili cerować skarpety, golić się szablą ułańską, ale nie umieli kochać i słuchać, byli w ogóle mało zainteresowani. Ofiarowali swoim dzieciom tylko rany i kompleksy. To, co rozgrywa się w „7 uczuciach”, to zatem żadna terapia, tylko opowiadanie dowcipasów z brodą, zwieńczonych mądrością z prasy kolorowej. Za łatwo Koterski odpuszcza swojemu bohaterowi, za łatwo zasłania się wydumaną traumą. Jest to oczywiście bardzo wygodne. I tak samo dziecinne, jak skarżenie się nauczycielce, że kolega z tylnego rzędu rzucił cię bułką z serem.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).