Wróżby o przyszłości Ziemi
„Wędrująca Ziemia”

12 minut czytania

/ Film

Wróżby o przyszłości Ziemi

Jakub Socha

Losy planety zależą już nie tylko od Amerykanów. Chińskie filmy i książki science fiction pokazują inny wariant przyszłości Ziemi

Jeszcze 3 minuty czytania

„Kroczyć na drugi brzeg, czując kamienie pod stopami” – Deng Xiaoping

Kai-Fu Lee jest ikoną chińskiego biznesu high-tech: właścicielem 10 patentów, autorem 100 artykułów naukowych, milionerem. Studiował w Stanach, doktorat pod kierunkiem Raja Reddy’ego, czołowego badacza w dziedzinie sztucznej inteligencji, obronił w prestiżowym Carnegie Mellon University. Pracował dla SGI, Microsoftu, w Apple’u kierował projektami rozpoznawania mowy i przetwarzania języka naturalnego. Był prezesem Google China, później założył Sinovation Ventures, jedną z największych firm zajmujących się inwestowaniem w nowe technologie. Równocześnie zaczął pisać książki o tym, jak osiągnąć sukces. Gdy był na szczycie, zachorował na raka. Pokonując go, przeszedł przemianę duchową, opisał ją w książce, która niedawno ukazała się w Polsce pod cokolwiek długim tytułem: „Inteligencja sztuczna, rewolucja prawdziwa. Chiny, USA i przyszłość świata” (tłum. Krzysztof Hojnowski).

To zaskakująca lektura co najmniej z kilku powodów. Po pierwsze, zaskakujące są w niej wnioski. Otóż Lee, po latach morderczej pracy, ciągłego zrywania się w środku nocy, żeby odpisać na maile przychodzące z różnych stref czasowych, życia w zgodzie z dewizą „zmaksymalizować wpływ na świat i zmienić go”, której wszystko zostało podporządkowane – i przygody duchowe, i rodzina – doszedł do tego, że się pogubił. I postanowił się odnaleźć. Przyczyniła się do tego przebyta choroba, ale też spotkanie z buddyjskim mistrzem Hsing Yun. Po tym spotkaniu Chińczyk utwierdził się w tym, co zaczął podejrzewać, odkąd zdiagnozowano u niego nowotwór – że to nie praca, ale miłość jest najważniejsza. Dużo bardziej zaskakujące są jednak jego opowieści o sztucznej inteligencji i przyszłości świata. Jeśli wierzyć chińskiemu badaczowi i biznesmenowi, w niedalekiej przyszłości raczej nie musimy się martwić, że skończymy w rzeczywistości rodem z „Terminatora”. Maszyny się raczej nie wybiją na niepodległość i nie będą rządzić ludźmi oraz ich światem. Za kilka dekad, jak wynika z „Inteligencji sztucznej, rewolucji prawdziwej”, światem rządzić będą Chiny, które ogarnęła gorączka SI i innowacji.

„Inteligencja sztuczna, rewolucja prawdziwa. Chiny, USA i przyszłość świata”„Inteligencja sztuczna, rewolucja prawdziwa. Chiny, USA i przyszłość świata”. Media Rodzina, Poznań 2019Jest w książce fantastyczna scena, gdy Kai-Fu Lee odwiedza z gościnnym wykładem jeden z chińskich uniwersytetów. Gdy zapada zmrok, jego budynki pustoszeją. Lee wychodzi na zewnątrz i widzi rzeszę studentów, którzy wylegają z książkami na ulicę, by przy ulicznych lampach kontynuować naukę. Głód wiedzy, determinacja, by coś osiągnąć, łączą się w tej opowieści z permisywizmem, światem bez żadnych reguł, gdzie można kraść pomysły, podawać je jako własne, hakować konta konkurentów, oskarżać ich bezpodstawnie przed sądem. Z tego pyłu wojennego wyłonią się według prezesa Sinovation Ventures najsilniejsi, równie dobrze wyedukowani jak ich koledzy w Stanach, ale w odróżnieniu od nich niespętani dobrymi obyczajami, nietracący czasu na surfing, ayahuascę, latte czy medytację, poświęcający całą uwagę na maksymalizację zysków.

Chińczycy budują Nowy Jedwabny Szlak, uzależniają finansowo od siebie afrykańskie kraje, prowadzą skuteczną politykę w ONZ-ecie. Zbroją się, dozbrajają sojuszników, wykupują w Europie nieruchomości, podróżują po całym świecie. Już dziś są liderem w imporcie towarów luksusowych, w zeszłym roku chińskie kina przyniosły większy dochód niż te amerykańskie. To tu wykluwa się inne myślenie na temat internetu i tego, w jakich warunkach rozwija się kapitalizm. W pojawiających się co chwilę analizach Chin podnosi się ciągle te same wątki, ale często zapomina się o rzeczy najprostszej – liczbach. „Wynalazek uczenia głębokiego sprawia, że przechodzimy z ery eksperckiej do ery danych”, pisze Lee, a kto ma więcej danych niż Chiny, gdzie już dziś prawie za wszystko płaci się przez internet, gdzie prawie całe społeczeństwo korzysta z aplikacji WeChat i załatwia przez nią wszystkie życiowe sprawy. Gdzie, jak z rozbrajającą szczerością pisze autor, ludzie „godzą się poświęcić nieco prywatności na rzecz wygody”.

Nie będzie Skynetu, ale już niedługo sztuczna inteligencja będzie wszędzie. Samochody, sklepy, szpitale. Wszystkie czynności, które będzie można oprzeć na myśleniu głębokim i algorytmach, będą wykonywały komputery. Wiele zawodów zniknie, drastycznie wzrośnie bezrobocie, ludzie będą udawali się do lekarzy nie po diagnozy, a po porady sercowe i psychologiczne wsparcie – w najbliższym czasie nikt nie będzie leżał na kozetce u robota. Chiny, jako lider tej technologii, narzucą swoje standardy całemu światu, wieszczy Lee. Wyprą Stany, już zresztą to robią. Nowy świat powiększy tylko społeczne nierówności. Autor „Inteligencji sztucznej, rewolucji prawdziwej” przywołuje w książce nagrodzone Nagrodą Hugo opowiadanie chińskiej autorki Hao Jingfang „Składany Pekin” – wizję miasta przyszłości, które składa się tak naprawdę z trzech miast, zaludnianych przez trzy różne kasty. Gdzie najbogatsi żyją tak jak dzisiaj, ich doba liczy 24 godziny, ci mniej bogaci – jest ich czterokrotnie więcej – mają do dyspozycji 20 godzin, a najbiedniejsi – wykonujący najmniej prestiżowe usługi – pracownicy oczyszczalni, robotnicy – muszą się zmieścić w 8 godzinach. Między sferami, poszczególnymi miastami nie ma przejścia, każde miasto funkcjonuje w przeznaczonym mu czasie, a potem się zwija, ustępując miejsca następnemu.

Lee świadomy jest, że zbliżająca się rewolucja jest beczką z prochem, która zaraz może wybuchnąć, dlatego poświęca dużo czasu na pisanie recept dla zautomatyzowanego świata. Wariant z płacą minimalną dla każdego specjalnie go nie przekonuje, nawołuje do wyhamowania dążenia do rozszyfrowania zagadki umysłu, propaguje szukanie zrozumienia ludzkiego serca i empatię. Wychwala wolontariat jako sposób życia. Apeluje, by zaprzestać wyścigu zbrojeń, agresywnej polityki, by skupić się raczej na reformie edukacji i przebudowie struktur społecznych, które odpowiadałyby wyzwaniom nowego świata. „Życie to coś więcej niż gromadzenie pieniędzy” – pisze, a książkę kończy odezwą: „kochajmy się”.

W trylogii „Wspomnienia o przeszłości Ziemi”, napisanej przez Liu Cixina, tak jak Jingfang laureata Nagrody Hugo, tak górnolotnych recept nie ma. W tym świecie ludzkość nie musi martwić się rozwarstwieniem społecznym, nadmiernym rozwojem technologii. Na to jest już za późno. W pierwszym tomie, którego akcja cofa się aż do czasów rewolucji kulturalnej, młoda astrofizyczka, ofiara czystek, wysyła za pomocą ogromnej anteny sygnał w kosmos z prośbą o przybycie na Ziemię i naprawienie ludzkości. Odpowiada na niego cywilizacja Trisolaris, co całkowicie zmienia reguły gry. Na Ziemi najpierw rodzi się ruch ich gorących zwolenników, który zaczyna atakować najważniejszych naukowców pracujących w pocie czoła nad postępem i nowymi wynalazkami, mogącymi w przyszłości pomóc ludzkości w starciu z kosmitami. Spiskowcy spotykają się w świecie pewnej bardzo realistycznej gry komputerowej. Następnie Trisolarianie wysyłają na Ziemię potężne sofony, zaawansowane urządzenia szpiegowskie, które oprócz szpiegowania blokują ludziom możliwość rozwijania nowych ścieżek badawczych, pozwalają im jedynie udoskonalać to, co już zostało odkryte. Powołany zostaje program Wpatrujących się w Ścianę, który pozwala czterem wybranym mężczyznom pracować nad nawet najbardziej ekscentrycznymi planami obrony ludzkości, wywiad zjednoczonych sił ludzkości wysyła w kosmos ludzki mózg, ostatni z Wpatrujących się w Ścianę otrzymuje funkcję Dzierżyciela Miecza – osoby, która jednym przyciskiem może unicestwić potencjalnych najeźdźców. W międzyczasie wybuchają statki kosmiczne, umierają setki milionów ludzi, okazuje się, że teoria strun jednak nie jest bajką.

Cywilizacja ziemska w tym czasie wpada w kryzys, potem odradza się. Liu cały czas ucieka do przodu, kolejne tomy robią się coraz grubsze, a akcja leci poza Układ Słoneczny i w daleką przyszłość. Bohaterowie dzięki hibernacji zasypiają na wieku i budzą się w co chwilę to nowym świecie. W tym czasie umierają kolejne pomysły, kosmici raz są bliżej, raz bardzo daleko, okazuje się, że kosmos – ciemny las – zamieszkują także inne zwierzęta. Najczęściej mądrzejsze od ludzi. Ziemia w tym czasie albo tonie w piasku, albo się cudownie odradza. Ludzie schodzą pod ziemię, przenoszą się do Australii, wchodzą na drzewa. Boją się albo oddają się pielęgnacji własnej urody. Ale ogólnie jest nerwowo – cały świat w niepokoju obgryza paznokcie, czeka na zbliżający się koniec. Kiedyś pewnie obserwowalibyśmy tę nerwówkę z Manhattanu. Dziś obserwujemy ją z Chin. Pojawiają się w książkach Lee czasami jacyś Rosjanie czy Amerykanie – Rosjanin jako jowialny szpieg, Amerykanin jako szpieg przeżarty cynizmem do szpiku kości – ale tak naprawdę wszystko tu zależy od Chińczyków. Oni wysłali pierwszy impuls, do nich należeli i należą najważniejsi gracze, którzy wpływają na losy ludzkiego świata.

Nie tak dawno Chińczycy jako pierwsi doprowadzili do tego, że posadzone przez nich na Księżycu rośliny zakiełkowały. Nie dziwi więc to, że patrzą coraz odważniej w kosmos. Trudno to ignorować. Gdy nie tak dawno Matt Damon w „Marsjaninie” utknął na Czerwonej Planecie, w filmie Scotta Amerykanie po pomoc zwrócili się właśnie do Chińczyków. Ci zresztą od niedawna sami zaczęli kręcić za grube pieniądze filmy sf, w których chwalą się swoimi dokonaniami, także w dziedzinie CGI. Takim filmem jest jeden z hitów mijającego roku, „Wędrująca Ziemia”, oparta na noweli Liu Cixina – chińscy filmowcy wzięli się też za jego trylogię, ta jednak ciągle czeka na swoją premierę.

W „Wędrującej Ziemi” ludzkość też stoi na granicy katastrofy, tym razem jednak nie zagrażają jej kosmici. Słońce pod wpływem fuzji helowej wodoru zamieniło się w wielkiego czerwonego olbrzyma, który w niedługim czasie może eksplodować i doprowadzić do zagłady wszystkie planety wewnątrz Układu Słonecznego. Ludzie postanowili nie czekać. Wybudowali kilkadziesiąt potężnych silników napędzanych energią atomową, by wypchnąć ziemię daleko w kosmos, w kierunku Alfa Centauri – nowego domu. Lot Ziemi pilotuje wystrzelony wcześniej wcześniej statek kosmiczny. Ludzie schowali się do podziemnych miast – na powierzchni wszystko skuł lód. Już i tak ciężkie warunki komplikuje Jowisz, który chwyta w sidła wędrującą Ziemię. Jej losy zależą teraz od dwóch Chińczyków – ojca, który pracuje na stacji kosmicznej, i jego zbuntowanego syna, który przy pomocy dziadka, przybranej siostry i grupy ochotników próbuje uruchomić zepsuty silnik i odepchnąć ludzkość z pola grawitacyjnego Jowisza. Fabuła nie jest może za mądra, ale na pewno nie bardziej durna niż w „Armagedonie”. Od strony wizualnej film jest wystrzałowy, szczególnie wtedy, gdy znikają z kadru ludzie i pozostają w nim tylko statki kosmiczne, gwiazdy i planety. Obserwujemy ich walec, który przechodzi w zapasy. Planety wirują, zakładają sobie nelsona, wlokące się za nimi ogony wydłużają się i skracają. Chińska sf nie boi się czasu, tu żadna misja szybko się nie kończy. Wędrująca Ziemia, nawet jeśli uda jej się wyzwolić spod wpływu Jowisza, będzie żeglować w kosmosie jeszcze przez setki lat. Wyobrażam sobie, że taka perspektywa byłaby w zachodnim kinie impulsem do prawdziwej rozpaczy. Tymczasem chińskie sf emanuje dziwnym spokojem. Chińczycy potrafią być cierpliwi. Czekali w końcu setki lat na odrodzenie. Są teraz w takim momencie, że będą decydować o losie zamieszkiwanej przez ludzi planety.

KBFTekst powstał we współpracy z Krakowskim Biurem Festiwalowym, operatorem programu Kraków Miasto Literatury UNESCO oraz Centrum Literatury i Języka Planeta Lem.