W latach 60. zespół naukowców pod wodzą Billa Mathersa z RAND Corporation wysnuł hipotezę, która stanowiła odpowiedź na popularne w imperialistycznych krajach próby nawiązania kontaktu z cywilizacją pozaziemską. Otóż w wypadku natrafienia na ślady obcych cywilizacji ludzkość postąpiłaby najlepiej, jeśli nie podjęłaby żadnej próby kontaktu. Nawet jeśli kosmici byliby otwarci i przyjaźni, oferowali pomoc i rozmawiali po angielsku, rosyjsku albo chińsku, jakakolwiek próba nawiązania relacji z naszej strony skończyłaby się katastrofą. Nie dlatego, że wszyscy przybysze z zewnątrz mają złe intencje. Wprost przeciwnie: nie powinniśmy wyciągać ręki w stronę kosmosu właśnie dlatego, że możemy założyć, że intencje Ziemian nie są do końca czyste.
Gdyby stało się tak, że ni stąd, ni z owąd dotrze do nas sygnał pochodzący z innej Ziemi, która byłaby na podobnym poziomie rozwoju co nasza Ziemia, powinniśmy go zignorować. Wyobraźmy sobie, że taki sygnał odbierają jednocześnie Chiny, Wielka Brytania, RPA, Chile, Korea Północna i Stany Zjednoczone i wszystkie te kraje chcą na niego odpowiedzieć. Zakładają, że obcy mają przyjazne zamiary i chcą nawiązać z nimi komunikację. Oczywiście najlepszym sposobem na zainicjowanie kontaktu jest opowiedzenie kilku słów o sobie. Każde z państw przedstawia własną wersję historii, a w każdej wersji historii państwo, które jest jej narratorem, umieszcza siebie na pierwszym planie. Kraje szybko orientują się, że w kosmos zostały wysłane konkurencyjne narracje, opowieści, które wzajemnie się wykluczają, a co gorsza – być może także historie, które oczerniają albo dezawuują poszczególne kraje. Rozpoczyna się konflikt, a być może nawet wojna: o właściwą wersję historii, o pierwszeństwo w nawiązywaniu kontaktu. To tylko jeden z przykładów potencjalnie druzgoczących konsekwencji wymiany kilku zdań z obcymi cywilizacjami. A można je mnożyć: co by się stało, gdyby kontakt z istotami pozaziemskimi został zmonopolizowany przez jedną potęgę ekonomiczną? Albo jednego człowieka mającego wyjątkowo złe zamiary?
Bill Mathers nie istnieje – jest bohaterem pierwszego tomu trylogii Cixin Liu „Problem trzech ciał”. Jednak hipoteza, która zakłada, że kontakt z przybyszami z obcej planety przyniósłby nam więcej szkody niż pożytku, nie jest już całkowicie fikcyjna. RAND Corporation i SETI (Search for Extraterrestial Intelligence) faktycznie opisali ryzyko związane z nawiązaniem kontaktu z pozaziemskimi cywilizacjami i wskazali na możliwość zachwiania równowagi nuklearnej na Ziemi, a także dystrybucji międzynarodowej władzy. Stephen Hawking ostrzegał przed pokładaniem nadziei w zbawiennej mocy konfrontacji z obcymi, ponieważ mogłaby się ona zakończyć analogicznie do kolonizacji Ameryki Północnej przez Krzysztofa Kolumba – tymczasem okazuje się, że to Ziemianie mogą okazać się w tej konstelacji Kolumbem, który odkrywa teren odkryty przed wiekami i doprowadza do krwawego starcia między samymi Ziemianami.
Nikt na świecie nie wie więcej o krzywdach, jakie pod pretekstem kosmicznych eskapad Ziemianie wyrządzają Ziemianom, niż Rick Sanchez (Justin Roiland), bohater genialnego serialu „Rick i Morty”. Rick jest obleśnym, wiecznie bekającym dziadkiem, o wyraźnej ciągocie do alkoholu, niepohamowanej skłonności do cynizmu i arogancji. Ma dwoje wnucząt, Morty’ego (Justin Roiland) i nastoletnią Summer (Spencer Grammer), mieszka z córką Beth (Sarah Chalke) i jej mężem Jerrym (Chris Parnell), którego uważa za szkodliwego niedojdę i idiotę (w rodzinie Rick nie jest w tej opinii odosobniony). Poza tym Rick Sanchez jest nadzwyczajnym naukowcem i posiada dostęp do nieskończonej ilości wszechświatów. W domu Rick bywa zgorzkniałym, autorytarnym i bezwzględnie aroganckim potworem, który wykorzystuje swoją ponadprzeciętną inteligencję do zmiażdżenia wszelkich rodzinnych relacji. Poza domem Rick jest sarkastycznym międzygalaktycznym zawodnikiem, który manipuluje czasoprzestrzenią w taki sposób, żeby zachować w jej ramach względny ład. Bywa, że serce Ricka bije po właściwej stronie ideologicznych sporów: Rick nie znosi faszystów, nieraz staje w obronie mniejszości (seksualnych, gatunkowych, galaktycznych), w trakcie swoich misji stara się nie potęgować strat w istotach żywych (co nie zawsze mu się udaje, ale czasem krwawa jatka spotyka się z nieomalże współczującym komentarzem Ricka: „Bez sensu”), ale nie ma się co oszukiwać, że Rick w kosmosie nie bywa równie chamski, przebiegły i ordynarny co na Ziemi. Jeśli chodzi o życie towarzyskie, emocjonalne i rodzinne – serce Ricka to raczej worek pełen żółci i wymiocin. Rick wyżywa się na Jerrym i cały czas przekonuje córkę, żeby rzuciła bezużytecznego męża, wyzyskuje swojego wnuka Morty’ego i zaprzęga go do najbrudniejszych zadań we wszechświecie, jego stosunek do Summer jest tak bardzo naznaczony tonacją pasywno-agresywną, że właściwie nie wiadomo, jak go określić. Jeszcze jeden szczegół: wśród wszystkich fanów i fanek „Ricka i Morty’ego” (a spotkałam ich naprawdę wielu) nie znam ani jednej osoby, która nie darzyłaby Ricka Sancheza szczerym i bezgranicznym uwielbieniem. Twórca serialu, Dan Harmon, twierdzi, że Rick „reprezentuje to, co w ludzkości najbardziej małostkowe i cyniczne”, a ten element, w mniejszej lub większej skali, tkwi przecież w każdym z nas.
Żeby zrozumieć świat „Ricka i Morty’ego”, trzeba pogodzić się z kilkoma rzeczami. Po pierwsze, ludzkie życie nie ma sensu, który byłby odgórnie zdeterminowany; jedynym sensem naszych działań są same działania, jedynym celem nawiązywania relacji są same relacje. Po drugie, istnieje nieskończona ilość wszechświatów i dróg, którymi może potoczyć się nasze życie, ale zakładanie, że ścieżka, której nie obraliśmy, jest lepsza niż ta, którą stąpamy, jest irracjonalne i szkodliwe. Po trzecie, ludzkość przede wszystkim szkodzi – sobie samej i wszystkim innym. Po czwarte, jeśli popełniliśmy jakieś kolosalne błędy w organizowaniu społeczeństw i w dystrybucji władzy na Ziemi, możemy być pewni, że niczego się z nich nie nauczyliśmy, a w kosmosie te same błędy zostały powtórzone dziesiątki razy. Mimo sążnistej dawki ciętego żartu i wyżyn humoru „Rick i Morty” to jeden z najmroczniejszych i najbardziej pesymistycznych seriali ostatnich lat.
Zresztą ludzi jest akurat w „Ricku i Mortym” najmniej. Oprócz pięcioosobowej rodziny czasem na plan serialu trafiają pojedyncze koleżanki Summer, adorator Beth albo miłość Morty’ego, Jessica. Poza dwunożnymi istotami stąpającymi po ziemi świat „Ricka i Morty’ego” jest wypełniony wszystkimi możliwymi postaciami z kosmosu: podłużnym panem Kupkazpupki (Mr Poopybutthole), Gazopazorpem, wszechstronną pod względem seksualnym Ptakoosobą (Birdperson), psami obdarzonymi zdolnością mówienia, panem Meeseksem, który żyje tylko po to, żeby spełnić życzenie swojego stwórcy – po wypełnieniu zadania znika. Planety, które odwiedzają Rick i Morty, miewają atmosfery odmienne od ziemskiej, grawitację, która wywraca wszystko na opak, ale najczęściej pojawiają się na nich różnorakie genitalne elementy – bohaterowie wpadają na pagórek zadziwiająco przypominający owłosiony tyłek, wlatują do ciała kosmicznego monstrum oczywiście przez odbyto-waginę albo trafiają na planetę, gdzie zamiast drzew z ziemi wystają opływowe bolce zakończone czymś na kształt żołędzi. Przygody, w których uczestniczy dziadek alkoholik i jego coraz bardziej straumatyzowany wnuk, trwają 20 minut i mieszczą w sobie materiał na co najmniej cztery pełnometrażowe filmy. Tempo odcinków jest kokainowe, ich krajobrazy – kwasowe, a przesłanie bywa opioidowe.
Standardowy odcinek „Ricka i Morty’ego” wygląda tak: Morty dowiaduje się, że Jessica nie ma chłopaka, i próbuje do niej zagadać, ale w tej chwili Rick porywa go ze szkoły na kolejną przygodę, która ma trwać 20 minut, ale zajmuje sześć dni, w trakcie których Rick i Morty biorą udział w kosmicznym pościgu we wnętrznościach wielkiego stwora, ratują obcą galaktykę, dostają za to międzygalaktyczną nagrodę, wyczerpani wsiadają do swojego statku, krzyczą ze zmęczenia i dochodzą do wniosku, że zasłużyli na porządne wakacje. To wszystko dzieje się jeszcze przed czołówką serialu. Po czołówce widzimy Ricka i Morty’ego, którzy relaksują się w kosmicznym spa, gdzie odpoczywają w gardle kosmity, który wyrzyguje ich na miękkie posłanie, a następnie decydują się na psychologiczny detoks, w którym rozszczepiają się na dwie wersje siebie samych: toksyczna strona ich osobowości ląduje w zielonym bagnie, a pozytywne elementy trafiają do ziemskiego wymiaru. Najbardziej toksyczna wersja Ricka jest okropnym, agresywnym i pełnym pretensji dziadem, owładniętym wizją władzy i przekonaniem o własnej nieomylności („Jeśli Bóg istnieje, to jestem nim ja” – krzyczy). Toksyczny Morty to pełen kompleksów i wiecznie marudzący dzieciak, skupiony wyłącznie na sobie i swoich wadach. Idealna wersja Ricka jest kochającym, delikatnym i opiekuńczym przyjacielem, a najlepszy możliwy Morty to wesoły animator towarzyskiego życia i zapatrzony w siebie bubek o przesadnej pewności siebie. Obie wersje Ricka i Morty’ego pragną żyć, a co gorsza – chcą zachować swoją toksyczną albo wyidealizowaną indywidualność. Rozpoczyna się między-Rickowa wojna, a nie dotarliśmy jeszcze do połowy odcinka. W drugiej połowie, kiedy toksyczny Rick przemienia cały świat w bagno, akcja skacze po kilku planach: widzimy księdza, który zdziera sutannę i krzyczy do wiernych: „Bóg to kłamstwo, wymyśliliśmy go dla pieniędzy!”, i clowna, który ściąga maskę na kinderbalu i wrzeszczy do dzieci: „Święty Mikołaj nie istnieje. Wszystkie jesteście z wpadki!”. Każdy odcinek „Ricka i Morty’ego” to pudełko pełne niespodzianek.
Niezwykła popularność „Ricka i Morty’ego” wynika z kilku powodów. Niektóre z nich są prozaiczne, na przykład: wśród animacji dla dorosłych dawno nie pojawiła się propozycja naszpikowana tak pojechaną wyobraźnią, a w dodatku rozgrywająca się w kosmosie zasiedlonym przez setki najbardziej kuriozalnych istot. „Miasteczko South Park” czy „Family Guy” – klasycy gatunku – pozostają o wiele bliżsi rzeczywistości, a ich materiał wyjściowy wydaje się wręcz trywialny: szkoła na amerykańskiej prowincji czy konserwatywna rodzina wpatrzona w telewizor są o lata świetlne od międzygalaktycznych przygód genialnego staruszka i jego wnuka. Jednocześnie, choć Rick i Morty wdają się w rozmowy z glutowatymi organizmami i latającymi pierdami, ich przygody są bardziej zakorzenione w nauce niż perypetie nigdy niedorastających chłopaków z South Parku. Jak dowodzi Matt Brady, autor „The Science of Rick and Morty”, chociaż wiele wariantów wydarzeń i zjawisk przedstawionych w serialu znajduje się daleko poza możliwościami ludzkości (przechodzenie między galaktykami za pomocą portali, tunele czasoprzestrzenne, zwiększanie inteligencji zwierząt do ponadludzkiego poziomu, hybrydy międzygatunkowe, tworzenie mikroświatów w żywych organizmach), to nie są one niezgodne z prawami fizyki, regułami ewolucji i zasadami termodynamiki. Twórcy serialu traktują swoich widzów pod tym względem nadzwyczaj poważnie: być może nie wierzymy, że nasz szczekający Pimpuś kiedykolwiek zostanie podłączony do maszyny, która zapewni mu zdolność mówienia i przekształci go w bezwzględnego mściciela za krzywdy wyrządzone jego gatunkowi – ale wciąż taka możliwość istnieje we wszechświecie, a przynajmniej w którymś z jego wymiarów, i nie jest sprzeczna z nauką.
Dan Harmon i Justin Roiland (który podkłada głos zarówno Rickowi, jak i Morty’emu) doskonale wiedzą, jak igrać z widzami i widzkami, bawić się ich oczekiwaniami i bez trzymanki wysysać z konwencji s.f. najlepsze i najgorsze propozycje gatunku. Parodiują filmy Cronenberga, „Terminatora”, „Incepcję”, sięgają do „Titanica” i „Atlasu chmur”, proponują własną kosmiczną wersję „Nocy oczyszczenia”. Wszystkie filmowe schematy, które przewijają się przez serial, są mocno podrasowane na poziomie kosmicznym i analitycznym – podróże w czasie z „Terminatora” zostają grubo obśmiane w odcinku „Rattlestar Ricklactica”, gdzie zamiast ludzi między epokami podróżują węże-terminatory, a atrapa Titanica, którą odwiedzają Beth i Jerry w odcinku „Ricksy Business”, okazuje się przechowalnią dla opętanej seksualnie pokojówki, walczącej o własne miejsce w historii tonącego statku. „Rick i Morty” garściami czerpie też z ziemskiej rzeczywistości – dziadek i wnuk dostają zlecenia od Obamy (zwanego The President) i kpią z fanów o faszystowskich zapędach (w pierwszym odcinku czwartego sezonu Rick wędruje między wszechświatami zaludnionymi przez faszystowskich Mortych i faszystowskie krewetki).
Bywa również, że to pozaserialowa rzeczywistość zaczyna rymować się z planem „Ricka i Morty’ego” w nieoczekiwany sposób. Pod koniec 2017 roku Dan Harmon napisał na Twitterze: „To był Rok Dupka. Miałem w tym swój udział. Nie musimy czynić z 2018 Roku Człowieka (Mensch), ale sprawmy, żeby przynajmniej nie był Rokiem Dupka”. Na ten apel odpowiedziała Megan Ganz, była pracowniczka Harmona z czasów serialu „Community”. „Czy mógłbyś być bardziej precyzyjny? Odkupienie następuje po przemówieniu”. Wypowiedź Megan Ganz dotyczyła jej pracy z Harmonem jako szefem: w 2012 roku Harmon wyznał jej miłość. Kiedy jego awanse zostały odrzucone, przerodził się w najgorszego szefa świata, który pijany wydzwaniał do Ganz po nocach, blokował jej ścieżkę kariery, narzucał się i mścił. „Chciałabym, żeby moje wspomnienia były bardziej mgliste – napisała Ganz na Twitterze. – Zajęło mi to lata, żeby ponownie uwierzyć w swój talent, żeby zaufać szefowi, który mnie komplementuje, i nie wzdrygać się, kiedy pyta mnie o numer telefonu”. Dan Harmon przeprosił i na niesławnej liście ludzi, którzy nadużyli władzy, przywileju i pozycji, pozostaje jedną z niewielu osób, których przeprosiny były skuteczne.
W trakcie swojego podcastu Harmon w siedem minut opowiedział o sytuacji, w której był czarnym charakterem. Przeprosił Ganz, opisał swoje zachowanie, ani razu go nie usprawiedliwił, nie próbował go unieważnić ani zracjonalizować. Zdał sobie sprawę, z czego wynikało: „Nie zrobiłem tego nigdy wcześniej i nigdy więcej tak się nie zachowam, ale z całą pewnością nie postąpiłbym tak, gdybym miał szacunek dla kobiet. Na podstawowym poziomie traktowałem je jako odmienne istoty. (…) Cały czas okłamywałem samego siebie. Straciłem pracę. I zniszczyłem mój serial. Zdradziłem widownię. Zrujnowałem wszystko i zepsułem jej (Megan) wewnętrzny kompas”. Ganz przyjęła słowa Harmona, nazywając je „masterclassem w dziedzinie Jak Przepraszać”. Po sześciu latach Megan Ganz znalazła ulgę i spokój.
Wszystkie odcinki „Ricka i Morty’ego”, które dotyczą przyszłości i podróży w czasie, mają właściwie ten sam przekaz: lepiej nie wprowadzać zamieszania w wymiarach czasowych, lepiej nie łudzić się, że naprawimy nasze błędy, po prostu wymazując moment ich popełnienia. Prosta nauka, która wynika z serialu Harmona i Roilanda, brzmi: jeśli nawalisz, spróbuj to naprawić sam, bez pomocy wynalazków i teleportacji, bez ingerencji z przeszłości i wycieczek do przyszłości. W pierwszym odcinku nowego sezonu Rick zabiera Morty’ego na wyprawę po Kryształy Śmierci, które pokazują właścicielowi, w jaki sposób umrze. „Umieram milion razy?” – pyta Morty, trzymając w ręku Kryształ, który rozszczepia jego widzenie na wiele wizji śmierci. „Twoja przyszłość wynika z teraźniejszości i jeśli żyjesz prawidłowo, przyszłość cały czas się zmienia – mówi Rick. – Ludzie, którzy wiedzą, jak umrą, są albo piekielnie nudni, albo zostaną postrzeleni dokładnie w tym momencie”. Już w szóstym odcinku pierwszego sezonu Morty odkrywa konsekwencje, które wiążą się z próbą zmiany cudzych uczuć i własnej przyszłości: prosi Ricka, żeby stworzył dla niego substancję, która sprawi, że zakocha się w nim Jessica. W środku sezonu grypowego wirus opętańczej i sztucznie wywołanej miłości rozprzestrzenia się po całym świecie, a antidotum stworzone naprędce przez Ricka ma kuriozalne skutki uboczne. Rick i Morty muszą uciekać z tej Ziemi i trafiają na planetę najbardziej podobną do naszej. Problem polega na tym, że w alternatywnej rzeczywistości ich odpowiednicy musieli zginąć, żeby dziadek i wnuk mogli zająć ich miejsca. Rick i Morty zakopują swoje zwłoki w ogródku – od teraz codziennie będą się budzić z widokiem na własne groby. Cena za zmuszanie innych do miłości jest dość przerażająca i zdecydowanie wysoka.
„Rick i Morty” to serial o nieskończenie wielu wszechświatach, ale też opowieść o tym, jak psujemy nasze relacje, jak nadużywamy naszej władzy i jak próbujemy to naprawić. Czasem można poskładać to, co roztrzaskaliśmy na kawałki, czasem można spróbować przeprosić i przyznać się do winy. W posłowiu do „Problemu trzech ciał” Cixin Liu pisze: „Obdarzmy życzliwością, którą okazujemy gwiazdom, członków naszego rodzaju na Ziemi i budujmy zaufanie i zrozumienie pomiędzy różnymi ludami i cywilizacjami, które składają się na ludzkość”. Serial Harmona i Roilanda, nawet w najbardziej cynicznych momentach, jest wciąż historią krzywd, które wyrządzamy sobie nawzajem, bo nie myślimy o nich za wiele, ale bywa, że nie okazują się one nieodwracalne.
Tekst powstał we współpracy z Krakowskim Biurem Festiwalowym, operatorem programu Kraków Miasto Literatury UNESCO oraz Centrum Literatury i Języka Planeta Lem.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).