Szkoła uwodzenia
„Suspiria”, reż. Luca Guadagnino

10 minut czytania

/ Film

Szkoła uwodzenia

Agnieszka Jakimiak

W swojej „Suspirii” Guadagnino skupia się na tym, co potrafi robić najlepiej, kiedy opowiada historię – na stopniowym, niespiesznym uwodzeniu widzek i widzów, uwodzeniu pozbawionym kokieterii i chęci przypodobania się

Jeszcze 3 minuty czytania

Dla niektórych „Suspiria” Dario Argento z 1977 roku jest równie przełomowym i niepodrabialnym filmem, co pierwszy „Obcy” z 1979 roku czy „Łowca androidów” z 1982 roku, oba wyreżyserowane przez Ridleya Scotta. Wielu wyznawców oryginału będzie do ostatniej kropli krwi strzegło go przed przeróbkami, remake’ami, próbami odświeżenia i aktualizacji, twierdząc, że film Argento i tak wywarł ogromny wpływ na nieomal wszystko, co wydarzyło się później w horrorze i nie ma powodu, żeby go zmieniać. Niewątpliwie, „Suspiria” zmieniła niektóre reguły gry w przestrzeni gatunku zafascynowanego tym, co odpychające i podniecające, fetyszystyczne i obrzydliwe, a przede wszystkim pozwoliła zrozumieć, na czym polega hipnotyzująca moc drastycznego obrazu. Mimochodem opowiedziała także o relacjach władzy między kobietami, kładąc nacisk na przemoc kobiet wobec innych kobiet w tej strasznej instytucji zwanej szkołą.

Nowsza i świeższa „Suspiria” Luki Guadagnino nie konkuruje z oryginałem, co jest bardzo dobrą wiadomością. Za wiele drzwi zostało wyważonych 40 lat temu, żeby odkrywać te same ścieżki na nowo, a Guadagnino ma zbyt wyrazisty pomysł na własne kino, żeby powtarzać gesty Argento. Sam wybór materiału do przetworzenia jest niezwykle wymowny: Guadagnino, włoski reżyser oskarżany przez rodaków o zbytnie przywiązanie do amerykańskiej estetyki i przekłamywanie obrazu Włoch, sięga po najsłynniejszy film rodzimego klasyka, mistrza giallo – tamtejszego podgatunku horroru, lubującego się w łączeniu seksu z przemocą, zapatrzonego w detale, fetysze i estetykę BDSM. U Argento wszyscy mówią po amerykańsku (film ma dwie wersje językowe – angielską i włoską), ekran tętni neonowymi kolorami, kobiece ciała są cięte, kłute, przebijane na wylot, ściskane drutami i zjadane przez larwy. U Guadagnino wszyscy mówią po niemiecku, francusku i angielsku, barwy są zimne i monotonne, zbrodnie znacznie mniej widowiskowe, a zewsząd dobiegają komunikaty o kolejnych posunięciach Frakcji Czerwonej Armii. Jesteśmy w tej samej chwili, co w filmie Argento, ale wszystko w niej jest inne niż było.

„Suspiria” Guadagnino oparta na scenariuszu Davida Kajganicha nie jest filmem o pracy pamięci i nostalgicznym powrocie do estetyki lat 70., ale opowiada właśnie o zmianie kontekstu. W tym sensie nie jest ona remakiem Argento, ale raczej spin-offem, epicką próbą wpisania nowych sensów w wyznaczone wcześniej ramy. Sam Guadagnino zapowiadał, że nie zamierza powtarzać „Suspirii”, bo podrobienie Argento jest niemożliwe. Pozostaje pytanie o to, co w takim razie wniósł.

Obie „Suspirie” opowiadają historię Susie Bannion, ale są to zupełnie odmienne opowieści. W najnowszym filmie w tę rolę wciela się Dakota Johnson (wnuczka Tippi Hedren, gwiazdy „Ptaków” i „Marnie” Hitchcocka). Susie przybywa do Berlina, żeby dostać się do szkoły tańca współczesnego prowadzonej przez Madame Blanc (Tilda Swinton, czasem aż zbyt wyraźnie stylizowana na Pinę Bausch). Susie zna spektakl „Volk” na pamięć, od dawna fascynowała ją szkoła Blanc, wykuła na blachę całą partyturę z kaset wideo i jest gotowa zagrać każdą rolę. W szkole akurat zwolniło się miejsce: jedna z uczennic, Patricia (Chloë Grace Moretz) zapadła się pod ziemię. Widzieliśmy ją przez chwilę w pierwszej sekwencji filmu na kozetce u psychoanalityka – Patricia twierdziła, że szkoła jest prowadzona przez wiedźmy, które zatruwają umysły tancerkom i przenikają do ich jaźni. Podobno dziewczyna była blisko związana z ugrupowaniami terrorystycznymi, podobno wysadzała supermarkety i banki, ale jedyne, co wiemy o niej na pewno, to to, że coś odkryła w tej dziwnej szkole z wysokimi sufitami i podziemnymi korytarzami i że nigdzie nie można jej znaleźć.

Zbliżający się do kresu życia psychoanalityk Josef Klemperer (grany przez Lutza Ebersdorfa, a być może przez kogoś zupełnie innego) wyrusza na poszukiwanie pacjentki. W tym czasie Susie błyskawicznie odnajduje się w szkole – ma wielki talent, niewyczerpaną pasję i błysk w oku; zdaje się, że jej energia ma nieomal nadludzką moc. Jak szybko się okazuje, z niewielką pomocą
nauczycielek jej taneczne ruchy potrafią zabić, a przynajmniej porządnie powykręcać ciało innej dziewczyny, zatrzaśniętej w sali obok – oczywiście bez wiedzy nowicjuszki.

„Suspiria”, reż. Luca Guadagnino



Susie ufa swoim opiekunkom, grupie nieprawdopodobnie charakterystycznych postaci, w które wcielają się takie gwiazdy niemieckiego kina jak Ingrid Caven (prywatnie i zawodowo związana z Fassbinderem) czy wielokrotna odtwórczyni ról niemieckich rewolucjonistek Angela Winkler. Ich obecność rozświetla ekran, każda z nich bawi się w przekraczanie granicy między wyrazistością a aktorską szarżą i rozsadza zdyscyplinowane ramy formalne zaproponowane przez reżysera. To śniadania i obiady, zebrania i debaty, pogaduszki i rytuały zbiorowiska dziwnych kobiet podnoszą „Suspirię” o poziom wyżej i wprowadzają srogą dawkę absurdalnego humoru. Jednocześnie napięta atmosfera panująca między kobietami zarządzającymi szkołą nadaje filmowi dodatkowy ciężar; gdzieś w tle pobrzmiewa dylemat między dążeniem do najwyższej artystycznej jakości a odpowiedzialnością za poszczególne jednostki, czasem przebija się kwestia manipulacji, tak skutecznie opanowanej w procesie nauczania zarówno przez uczennice, jak i nauczycielki. Nowa „Suspiria” to trochę inna baśń o kobietach: raczej trudno mówić tu o feministycznym manifeście, o wiele więcej w niej opowieści o pułapkach matriarchatu.

Nie przenosi się za to inny wątek, bardzo konsekwentnie prowadzony przez Guadagnino, czyli wpisanie całej opowieści w wydarzenia niemieckiej jesieni i umieszczenie akcji w trakcie kolejnych dni mijających od porwania samolotu Lufthansy przez RAF i palestyński PFLP (13 października 1977 roku) aż do dni wyzwolenia zakładników. Samo wzbogacenie filmu o historyczne i polityczne tło jest znakomitym pomysłem, ale z biegiem czasu druga linia narracyjna zaczyna ciążyć, wydaje się pretekstowa i słabo osadzona w krajobrazie nowej „Suspirii”. Docierające do bohaterek doniesienia prasowe mają nikły – jeśli nie żaden – wpływ na fabułę, trudno powiedzieć, że Guadagnino odważnie podejmuje temat rozliczenia Niemców z nazistowską przeszłością, jeśli pojawia się ona tylko jako echo w historii jednego z bohaterów (szybko oczyszczonego z jakichkolwiek zarzutów), a terror, panika i poczucie zagubienia, opisywane przez uczestników i uczestniczki wydarzeń niemieckiej jesieni nie znajdują specjalnego odzwierciedlenia na ekranie. Historyczny sztafaż zaczyna przerastać fabułę filmu, staje się kolejną historią do opowiedzenia, zatrzymaną gdzieś w pół zdania – a „Suspiria” i tak nie cierpi na brak wątków.

„Suspiria”, reż. Luca Guadagnino„Suspiria”, reż. Luca Guadagnino, USA, Włochy 2018, w kinach od 2 listopada 2018Chociaż film Guadagnino nie skłania do szukania analogii i kontrastów z klasykiem Argento, a walczy o własny głos i autorski sznyt, to trudno przejść obojętnie wobec jednej diametralnej różnicy. „Suspiria” z 1977 trwa półtorej godziny, ta podpisana przez Guadagnino jest o godzinę dłuższa i oprócz wydarzeń z tu i teraz (a raczej – z tam i wtedy) obraz wypełniają retrospekcje i psychologia postaci, która, w przeciwieństwie do filmu Argento, w ogóle jest. Włoski mistrz giallo pozostawiał przeżycia i motywacje bohaterek daleko poza kadrem, operował kolorem i intensywnością wizualnego ornamentu, prawie nigdy nie zapuszczał się do krainy psychologicznego aktorstwa, jego postaci są komiczne, dziwaczne i skrajnie sztuczne. Guadagnino też nie unika wyrafinowania w konstruowaniu kadrów, bezustannie ubarwia drugi plan – pozwala sobie na ujęcie człowieka niespiesznie wchodzącego po schodach, który ziewa z nudów, wyświetla tytuł filmu na tablicy informacyjnej na stacji metra, instaluje kiwającą się rękę na ścianie baru. Przede wszystkim jednak daje sobie czas i przestrzeń, żeby przyjrzeć się bohaterkom „Suspirii”: zamiast na jedną scenę rozpisuje sytuację na dwie, nie stawia na tempo akcji i paradę efektów, przedkłada nad nie to, co pozornie nieinteresujące. Pod skórą tego filmu delikatnie pulsuje nastrój znany z „Call Me by Your Name” czy „A Bigger Splash” – co ma się wydarzyć, i tak się wydarzy, ważne, żeby dojrzeć, co dzieje się po drodze i jak do tego doszło.

Jeśli jest tak, że powierzenie kolejnej wersji „Suspirii” Luce Guadagnino miało wywołać bitwę na autorskie style kina, to reżyser „Jestem miłością” wyszedł z niej obronną ręką, ponieważ postanowił nie brać w niej udziału. Nie walczy o palmę pierwszeństwa w wyścigu na autora najbardziej wystylizowanego filmu, nie stara się wykształcić nowej estetyki horroru, ale skupia się na tym, co potrafi robić najlepiej, kiedy opowiada historię – na stopniowym, niespiesznym uwodzeniu widzek i widzów, uwodzeniu pozbawionym kokieterii i chęci przypodobania się. Włoch wpuszcza do filmu dużo więcej oddechu niż na horror przystało, przygląda się momentom wspólnej radości, komitywom, ambicjom, niepokojom, zazdrości i chwilom bezradności. Z czasem buduje pomost między filmowymi bohaterkami a widownią – wydaje nam się, że czułe spojrzenie padło właśnie na nas, że dzielimy cudzą troskę i cudzy lęk. I chociaż balansowanie między horrorem a delikatnym psychologicznym portretem ma swoją cenę (efekty specjalne w ostatnich sekwencjach są, poza małymi wyjątkami, zwyczajnie okropne), to czasem warto przekonać się w kinie o tym, o czym mówi Josef Klemperer: „Miłość i manipulacja często żyją pod jednym dachem”.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).