Podwójnie nie
fot. Shelly Mosman

8 minut czytania

/ Muzyka

Podwójnie nie

Borys Dejnarowicz

„Double Negative” grupy Low to dzieło bardzo na czasie. Recenzenci porównują je do postapokaliptycznej powieści „Droga” Cormaca McCarthy'ego, a jego słuchanie do zwiedzania starożytnych ruin

Jeszcze 2 minuty czytania

Znany z ekstrawaganckich porównań krytyk Piero Scaruffi nazwał kiedyś zespół Low rockowym odpowiednikiem japońskiego haiku i tybetańskiej mantry, gdzie „całość to więcej niż suma jej składników”. Tworząca go para mormonów z mroźnego, industrialnego portu Duluth w Minneapolis, Alan Sparhawk (gitara, wokal) i Mimi Parker (śpiewająca perkusistka) uzyskała idealną, wręcz podręcznikową definicję stylu określanego jako slowcore. Jako Low małżeństwo zaadaptowało patenty stosowane przez bezpośrednich poprzedników (amatorska oszczędność Galaxie 500, powolna hipnoza Codeine, malarski smutek egzystencjalny mrocznych nagrań The Cure). Jednocześnie odwoływało się do takich gigantów jak Leonard Cohen, Nick Drake, Joy Division, Velvet Underground czy Brian Eno. W ten sposób zespół wykształcił niezwykle charakterystyczny, ascetyczny i anemiczny styl. Ich radykalny eksperyment polegający na wykonywaniu smutnych piosenek pop w żółwim tempie stanowił niemalże rewers, czy może nawet negatyw cnót rock'n'rolla (tradycyjnie głośnego i szybkiego). Był to jakby inny (obok intelektualnego z natury post-rocka), osobisty wariant odmownej odpowiedzi na hałaśliwe przejawy rocka alternatywnego pierwszej połowy lat 90.

Już debiutancki album „I Could Love In Hope” z 1994 roku brzmiał jak soundtrack do stopniowego przechodzenia jesieni w zimę. Oszczędne arpeggia gitary przypominały krople zamarzające w locie. Od początku w muzyce Low nie chodziło jednak tylko o mitycznego, elegijnego doła, ale też o zaklętą w tych dźwiękach niemal buddyjską koncentrację, cykliczność natury wyrażoną różnorodnymi środkami i precyzyjnym wycieniowaniem akcentów, Low, Double Negative, Sub Pop 2018Low, „Double Negative”,
Sub Pop 2018
wreszcie o pełną świadomość amerykańskiej tradycji rockowej. Dwudziestopięcioletnią karierę Low spędzili na subtelnym igraniu z ograniczeniami formuły, które sami sobie narzucili. Czasem redukując aranżację i ekspresję do absolutnego minimum, a innym razem rozbudowując firmowy szkielet o bogatsze elementy zaczerpnięte z kanonu country rocka, folk rocka i indie rocka. W przeszłości zdarzyło im się też flirtować z elektroniką – wydany w 1998 roku „Owl Remix Low” to kolekcja cudzych interpretacji ich utworów. Do płyty dziś się jednak nie przyznają, gdyż została przygotowana przez wytwórnię Vernon Yard bez wkładu samych muzyków. Wprawdzie na longplayu „Drums and Guns” z 2007 roku pojawiła się odrobina loopów spod ręki słynnego producenta Dave'a Fridmanna), a na „Ones and Sixes” z 2015 roku programowane bity, za które odpowiadał producent BJ Burton. Była to jednak kosmetyka. Dopiero wydana na ćwierćwiecze istnienia Low płyta „Double Negative” sprawia wrażenie radykalnego gestu i dość sensacyjnej transformacji. Oto Sparhawk, Parker i towarzyszący im tym razem na basie Steve Garrington postanowili ożenić swój natychmiast rozpoznawalny idiom z ambient popem, minimal techno, IDM, a nawet estetyką glitch i drone.

Koncept nie wziął się znikąd. W wywiadach Sparhawk podkreśla, że klimat rozpadu unoszący się nad płytą to bezpośredni rezonans narastających napięć polityczno-społecznych w USA, które wzrosły dramatycznie po zwycięstwie Trumpa w wyborach prezydenckich. „Double Negative” to jednak przede wszystkim uniwersalne wibracje, które nie potrzebują zewnętrznego kontekstu i zawsze podejrzanej etykietki „muzyki protestu”. Szczęśliwie poczucie kryzysu wartości zbiegło się u Low z kryzysem języka muzycznego. W nieco egzaltowanej manierze grupa kwestionuje trwałość obowiązującego w naszej cywilizacji kodeksu etycznego i przenosi te rozterki na polemikę estetyczną. Konwencja brzmieniowej dekonstrukcji, a chwilami może i „dezorientacji” przybiera przejmujący kształt krzyku przez zaciśnięte gardło.

Low od samego początku czuli odpowiedzialność za każdy dźwięk i każde słowo. I może dlatego efektowny zwiastun płyty, czyli utwór „Disarray”, choć opracowany zupełnie inaczej niż typowa ballada Low, jednocześnie perfekcyjnie wpisuje się w ich dotychczasowy dorobek. To wolta przypominająca ostry zakręt Portishead ku surowości krautrocka na płycie „Third” z 2008 roku (w „Disarray” można upatrywać następcy pamiętnego, dystopijnego antyhymnu „Machine Gun”) lub – sięgając dalej wstecz – drastyczna metamorfoza Radiohead na niemal post-rockowym, silnie zadłużonym w elektronice i jazzie „Kid A”.


Wspomniana metafora zaciśniętego gardła materializuje się w dosłownie przetwarzanym i zdegradowanym technicznie nagraniu głosu ludzkiego. Można to uznać za znak rozpoznawczy większości innowacji w muzyce rozrywkowej XXI wieku. Na tej płaszczyźnie „Double Negative” ma też wiele wspólnego z pozornie odległym światem nieustannie mutujących odmian trapu. Nie żeby sam pomysł był szczególnie pionierski – cyfrowa obróbka wokali w elektroakustycznej oprawie koresponduje z eksperymentami Jimmy'ego Tamborello na niesłusznie zapomnianym albumie „Life is Full of Possibilities” projektu Dntel albo szwedzkiego rodzeństwa Dreijerów z płyty „Silent Shout” The Knife. Jest też w tej „muzyce rozpadu” coś z kameralistyki późnego Talk Talk, instrumentalnego avant-shoegaze'u Fennesza, taśmowych medytacji Williama Basinskiego, mroczniejszych zakamarków pozornie błogiego cyklu „Pop Ambient” wytwórni Kompakt i ciemnych pejzaży kameralistycznego ambientu Wolfganga Voigta w ramach projektu Gas, emocjonalnego, tęsknego drone'u Tima Heckera, a nawet łagodniejszych brzmieniowo eksploracji tuzów industrialu Throbbing Gristle z etapu „D.o.A: The Third and Final Report”. Sparhawk mówi też o inspiracji Kingiem Tubbym i ogólnie muzyką dub – w sensie skłonności do studyjnej obróbki i manipulacji dźwiękiem. Ale mimo tak wielu odległych skojarzeń „Double Negative” znakomicie broni się jako płyta z „popsutymi piosenkami” niespotykaną w dobie streamingowego sformatowania mądrością, świadomością i stylistyczną odrębnością. Trudno ten materiał w ewidentny sposób zaklasyfikować do jakiegoś nurtu czy gatunku – Low są tu „autorami” przez wielkie A.

Gdy myślałem o ewentualnych wadach i niedociągnięciach „Double Negative”, przypomniałem sobie o sceptykach, którzy z seansu słynnej „Grawitacji” Alfonso Cuaróna wychodzili rozczarowani tym, że wizja meksykańskiego reżysera okazała się ich zdaniem odrobinę zbyt bezpieczna – że film nie był „chorą medytacją z dryfującymi szczątkami bohaterów, których przemielone ciała gnały napędzane pierwotnymi odruchami”. Rzeczywiście, po „Disarray” można było oczekiwać otwartego spotkania slowcore'u z industrialnym techno spod znaku Andy'ego Stotta – i taki scenariusz nadal czeka na realizację. W tym świetle być może odważne i buńczuczne zamierzenia Low też zostały spełnione tylko połowicznie. Natomiast niezwykle starannie ułożone formalnie „Double Negative” to bezdyskusyjnie dzieło bardzo na czasie. Nie zdziwiłbym się, gdyby Kanye West wsamplował jego fragmenty (oczywiście bez pytania) na swoim kolejnym albumie. „Double Negative” łączy wrażliwość wielu teoretycznie odległych środowisk. Tytuł (dosłownie: „podwójne zaprzeczenie”) odnosi się do filozoficznego pytania, czy negatywna reakcja artysty na negatywne wydarzenia może urodzić pozytywny przekaz. Słuchając zgaszonych wersów w rodzaju „Everybody says that the war is over / But it isn't something you forget so easy”, czytając porównania do postapokaliptycznej powieści „Droga” Cormaca McCarthy'ego i obserwując, jak recenzenci przyrównują doświadczenie słuchania „Double Negative” do zwiedzania ruin starożytnych budowli – można mieć wątpliwości. Na pewno jednak Low udowodnili, że mimo dwudziestopięcioletniego stażu i kilkunastu płyt na koncie, nadal potrafią zadziwić.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.