Harder, better, faster
„Climax”, reż. Gaspar Noé

7 minut czytania

/ Film

Harder, better, faster

Adam Kruk

Swoim najnowszym filmem francuski ekstremista, Gaspar Noé udowodnił, że jak nikt potrafi strząsnąć powagę i potrząsnąć uładzonymi konwencjami europejskiego art-house’u. „Climax” bije na głowę wszystko, co wcześniej stworzył

Jeszcze 2 minuty czytania

Przyznam, że po „Love”, gdzie było tyleż momentów epickich, co rażących sentymentalizmem, straciłem nieco wiarę w Gaspara Noé. Zdecydowanie za wcześnie! Najnowszym filmem francuski ekstremista udowodnił, że jak nikt inny potrafi strząsnąć powagę i potrząsnąć uładzonymi konwencjami europejskiego atrt-house’u. „Climax” bije na głowę wszystko, co wcześniej stworzył – łącznie z najdoskonalszym do tej pory „Wkraczając w pustkę” czy krótkimi formami w stylu „We Fuck Alone” czy „Protège-Moi”, do których zresztą wyraźnie tu nawiązuje. Po raz pierwszy udało mu się stworzyć dzieło prawdziwie zdyscyplinowane: „Climax” trwa zaledwie 90 minut i są to minuty absolutnie odjechane.

Tytuł – który ma także funkcję autoteliczną, odnosząc się do wyczarowywanych tu przetasowań konstrukcyjnych (końcówka na początku, czołówka w środku, charakterystyczne dla twórcy plansze dzielące film na rozdziały) – jest swego rodzaju spełnionym zaklęciem. „Climax” jest bowiem jedną wielką kulminacją: rozerotyzowanych ciał, oszałamiających układów tanecznych, używek, rozkoszy, bólu, rozpaczy. A także humoru, bo przy wielu dialogach i sytuacjach – jakkolwiek makabryczne by nie były – trudno się nie uśmiać. Tyle, że to śmiech mocno sadystyczny.

Zanim jeszcze film otworzą napisy końcowe, obserwujemy pejzaż zimowy. Po skąpanym w bieli odludziu pełznie (Noe lubi zezwierzęcać swoich bohaterów) skąpo ubrana dziewczyna, zostawiając na śniegu ślady krwi. Czy to już tytułowy punkt kulminacyjny? W najnowszym filmie chuligana i hulaki francuskiego kina, który tym razem znęca się nad zamkniętą gdzieś w prowincjonalnej remizie trupą taneczną, będzie ich kilka. Takim jest chociażby moment, kiedy Psyche (Thea Carla Schott), która przyjechała z Berlina, by dołączyć do zespołu, daje sygnał fontanną moczu (sic!), że używki weszły, a impreza właśnie się zaczyna. Wiemy już, że będzie grubo.

Bohaterów, rekrutowanych przez reżysera wśród tancerzy vogue’ingowych, jest tu więcej. Wszyscy oni tworzą razem coś, co Sally Bowles nazywała w „Kabarecie” „słodką dekadencją”. Prócz Psyche, na pierwszy plan wysuwa się Selva, grana przez znaną z „Atomic Blonde” Sofię Boutellę, oraz jej chłopak – samiec alfa, naczelny jebaka filmu. Jest też pracująca nad choreografią Emmanuele z synkiem Tito, nieustannie sprzeczające się rodzeństwo czy „najdłuższy nos imprezy”, zwany tu po prostu „koksiarą”. Akcja (oparta, jak twierdzi reżyser, na podobnie krańcowej imprezie) dzieje się niby w 1996 roku, ale zabieg cofnięcia czasu służy raczej sięgnięciu po 90s rivival. Lata 80. i 90. mocno obecne są na ścieżce dźwiękowej czy w kostiumach – Selva wyraźnie stylizowana jest na Madonnę z czasów „Rozpaczliwie poszukując Susanne”, a Lea na Tanię Coleridge z „Father Figure” George’a Michaela. Wszystkie postaci zresztą – zarówno kobiece, jak i męskie – są tu tak apetyczne, że czerwienie kadrów wydają się zabarwione właśnie od ich erotyzmu. Ale antycypują też rozlew krwi.

„Climax”, reż. Gaspar Noé

Groza ta sprawia, że – gdyby komuś bardzo zależało – można zobaczyć w „Climaxie” dzieło moralistyczne, przestrzegające przed nadmierną ilością sangrii, rozpasaniu seksualnym czy zażywaniu narkotyków. A nawet przestrogę przed rozmnażaniem się, kiedy nie osiągnęło się odpowiedniego poziomu dojrzałości. Pamiętam osoby, które po pokazie filmu na tegorocznych Nowych Horyzontach, odczuły go jako ostre ostrzeżenie przed używkami i po seansie „odpuszczały wieczorne podtrucie”. Ale bez jaj – TO GASPAR NOÉ! – o żadnym moralizatorstwie nie może być mowy. Choć w jego filmach często bohaterom dzieje się krzywda („Nieodwracalne”, „Wkraczając w pustkę”), nie bez przyczyny jest on kultowym reżyserem wśród wszelkiego rodzaju hedonistów i miłośników zakazanych substancji. „Climax” tylko tę pozycję umocni.

„Climax”, reż. Gaspara Noé„Climax”, reż. Gaspara Noé„Climax”, reż. Gaspara Noé„Climax”, reż. Gaspar NoéNoé potrafi bowiem jak nikt inny oddać na ekranie stan po zażyciu – i nie chodzi tylko o zabiegi formalne, z których zasłynął: głębokie czerwienie, stroboskopowe rozjaśnienia i zacieśniania, obroty kamery stawiające świat na głowie, monstrualne długie ujęcia (oszałamiający początkowy układ taneczny) czy gęsty wideoklipowy montaż. Chodzi także o prowadzenie aktorów – ich absurdalne dialogi, nerwowe tiki, poszatkowaną choreografię. A także, powiedzmy sobie szczerze, ich rozbieranie ku uciesze wizualnej widzów. Wszystko to razem daje obezwładniający obraz roztopienia w chwili, podniesionego do ekstremum hedonizmu, który w pewnym momencie przestaje – przynajmniej dla bohaterów filmu – być przyjemny. Jest więc „Climax” wiarygodnym (choć podkręconym do maksimum) studium zażywania – poszukiwania ciągle większego haju, dążenia do stanu, w którym, jak w piosence Daft Punk, ma być „harder, faster, better”. Francuski duet pojawia się zresztą na fantastycznej ścieżce dźwiękowej, obok Giorgio Morodera czy Aphex Twina, którego „Windowlicker” towarzyszy obłędnej scenie, w której algierska piękność Sofia Boutella powtarza histeryczne figury Isabelle Adjani z „Opętania”.

Kasetę VHS z filmem Żuławskiego widać już zresztą na początku „Climaxu” w zaszczytnym towarzystwie dzieł Murnau’a, Langa, Argento, Zweiga, Fassbindera, Nietzschego… Biblioteczka mistrzów reżysera stanowi tło rejestrowanych przesłuchań, dających nam ekspresowy wgląd w psychologię tancerzy dołączających do grupy. Ta ulegać będzie dekompozycji aż do finałowego body count – montażowego wyliczana ofiar, charakterystycznego dla krwawych gatunków, takich jak horror czy western. Tu są to ciała zniszczone w mniejszym lub większym stopniu ostrym melanżem – zamiast powagi, ma to więc ironiczny wydźwięk. Moment ten inicjują zresztą, kojarzące się z westernem, countrowe riffy – i faktycznie znajdujemy się w dziczy tuż przed wyjazdem francuskiej trupy na podbój Ameryki.

Noe robi sobie jaja z narodowego posłannictwa już w napisach „z dumą prezentujących francuski film” oraz szyderczo włączając w scenografię flagę republiki i krzyż. Gwiżdże na wszystko: kraj, religię, moralność, nawet dzieci – jest reżyserem prawdziwie nihilistycznym. W „Climaxie” nihilizm ten skondensowany jest w, wieńczącej film, ostatniej kropli dekadencji. Rozpuszcza się w niej cały morał, który ktoś mógłby chcieć z filmu wyciągnąć.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).