Wierzenia judeochrześcijańskie przyznały człowiekowi nie tylko wielką wagę, ale i ambitne zadania. Antropomorfizm, prometeizm, humanizm, a potem cała nowoczesność, doprowadziły do obróconego w oczywistość kultu rozwoju oraz, odziedziczonego po człowieku pierwotnym i podbudowanego później ideologicznie, postulatu panowania nad przyrodą. Bez względu na to, czy mowa o antropocentryzmie w ujęciu aksjologicznym, ontologicznym czy teologicznym, przyroda jest czymś zewnętrznym wobec człowieka: zawsze niższym, często wrogim. A wroga trzeba ograbić, pokonać, podporządkować. Retoryka walki obowiązywała przez wieki. Nawet, gdy okrzyki wojenne zastępowała niegroźna nostalgia (romantyczny sentymentalizm), plan działania pozostawał ten sam – podbijać. Ta sama zachodnia kultura, która zgładziła wszelkie druistyczne kulty natury, nakładając na nie najpierw chrześcijańską pogardę dla wszystkiego, co niezwiązane z abstrakcyjnym „duchem”, potem wpadając w modernizacyjny szał, który nie wyparował nawet wraz z dymami z kominów oświęcimskich, wykształciła cechę, której na próżno szukać w kulturach mniej ekspansjonistycznych. Otóż zrodziła ona myślenie krytyczne i wzięła na warsztat samą siebie. Europejski krytycyzm (mający zapewne coś wspólnego z chrześcijańskim rachunkiem sumienia i wyznaniem grzechów) doprowadził nie tylko do reformacji i postmodernizmu, ale i do obserwowanego od pewnego czasu odzyskiwania przez naturę podmiotowości i wyrastania na wartość bezwzględną, która przestaje zależeć od znaczenia, jakie nada jej człowiek.
Proces ten miał niemały związek z rewolucją pokolenia ’68. New Age przeszczepiał na zachodni grunt holistyczne wierzenia Dalekiego Wschodu, które stanowić miały remedium na wyczerpanie się projektu nowoczesnego, nadrabiając deficyt harmonii zgubionej w wieku Viriliowskiego przyspieszenia. Rewolucja seksualna przywracała pierwotną radość obcowaniu cielesnemu, zdejmując z niej stygmaty grzechu i mistyczną, opresyjną nadbudowę (teorie Foucaulta). Nieocenione okazały się kolejne fale feminizmu, które krytykowały antropocentryzm jako emanację męskiego superego, chcącego podporządkować symbolizowaną przez kobietę, z jej związanym z fazami księżyca cyklem menstruacyjnym i zdolnością wydawania potomstwa, całą naturę. Emancypacja kobiet prowadzi dziś do cywilizowania od dawna nieużytecznych obyczajów plemiennych, takich jak dążenie do zdobywania nowych terytoriów czy skłonność do podporządkowania się przewodnikowi grupy, niegdyś ułatwiające organizację pierwszych wspólnot ludzkich, dzisiaj torujące drogę groźnym totalitaryzmom i prowadzące do wojen.
Intelektualny i polityczny prąd, jakim jest ekologizm, przenosi się na rozmaite płaszczyzny, infekując także krytykę literacką i filmową. Na jego kształt niemały wpływ miał kolejny odcinek europejskiej myśli krytycznej, czyli studia postkolonialne, przyglądające się relacjom centrum z peryferiami, ale inaczej niż przez wieki kładąc akcenty. Historię zawsze pisał zwycięzca, tu nacisk położony zostaje na koszty zwyciężonych. Rachunek sumienia, jaki dzięki krytyce postkolonialnej dokonali Brytyjczycy wobec Indii, Francja wobec Algierii, czy Amerykanie wobec Indian, ekologizm łączy w globalnym spojrzeniu na historie ludzkości z perspektywy natury – tej wyzyskanej przez imperium prowincji, gwarantem jego bogactwa, perłą w koronie i wyrzutem sumienia. Jeżeli przyjąć za Piotrem Glińskim, że ekologizm to zespół koncepcji politycznych i społecznych, których celem jest szeroko pojęta ochrona środowiska naturalnego, a także przeciwdziałanie kryzysowi ekologicznemu ze szczególnym uwzględnieniem walki ze skutkami konsumpcjonizmu, technokratyzmu i nieograniczonej industrializacji, okaże się, że wiele tego znajdziemy również na gruncie filmowym.
Pierwszym sposobem, w który przemawia do nas Matka Ziemia są „filmy ekologiczne”, które zobaczyć można na różnego rodzaju festiwalach i przeglądach, w telewizji, rzadziej w kinie. Dziura ozonowa była fobią końca XX wieku (bezlik materiałów telewizyjnych), dziś zeszła na dalszy plan w obliczu katastrof naturalnych, wywołanych najpewniej globalnym ociepleniem, przed którym przestrzegał na przykład dokument katastroficzny „Wiek głupoty” Franny Armstrong, pokazywany w zeszłym roku podczas festiwalu Planete Doc. Review. Unaoczniał on możliwy scenariusz, w jaki natura zareagować może na zbyt frywolne poczynanie sobie z nią. Zdarza się, że podobne filmy trafiają do szerszej dystrybucji kinowej. Taki los spotkał „Nieznośną prawdę” Ala Gore’a, który otrzymał wsparcie od dwóch potężnych instytucji – Komitetu Noblowskiego i Amerykańskiej Akademii Filmowej. Obraz Gore’a to jednak propagandowy film z tezą, a agitki mają to do siebie, że ich artystyczna wartość nie jest zazwyczaj wysoka (wyjąwszy dzieła Eisensteina i może Godarda). Walorów artystycznych nie posiadają także filmy naukowe, jak „The Assault of Men” – ciekawy zapis doświadczeń naukowców z Massachusetts Institute of Technology, dowodzący, że świat zmierza w stronę androginii. Postępująca na skutek skażenia środowiska feminizacja męskiego rodzaju, spowodowana ubytkami w samczym nasieniu ptaków, gadów, ryb, a także ssaków (np. pantery, także ludzie) prowadzić może do sytuacji, w której gatunki nie będą mogły się już reprodukować – a więc ich zagłady. Nauka zresztą coraz częściej sięga po film jako środek popularyzatorski. W czasach, kiedy kino przestało być już najważniejszą ze sztuk, trudno jednak pokładać w nim nadzieję na realną zmianę społecznej świadomości. Film może jedynie nieco uwrażliwić ekologicznie. W tym zadaniu większe szanse powodzenia mają dzieła o masowej sile rażenia w rodzaju „Avatara” Jamesa Camerona, pokazujące, że elementy krytyki postkolonialnej czy myślenia ekologistycznego przebić się mogą z powodzeniem do głównego nurtu.
Narodziny antywesternu stanowią klasyczny już przykład zerwania z mitami wcześniej przez kino wytworzonymi, odwrócenia znaków dobra i zła – i zaszczepienia krytycznego myślenia o kinie gatunkowym. Znów rodzaj rachunku sumienia. Z dzisiejszej perspektywy antywestern wydaje się tylko pewnym etapem westernu, który, owszem, nigdy już nie miał być taki sam, ale sam przeminął niczym nieudana rewolucja. Pamięć po niej jest jednak na tyle żywa, że pewne filmy (disney'owska „Pocahontas”, „Aż poleje się krew” Andersona) bez niej by nie powstały. Podobna przemiana nastąpiła w kinie drogi. Gdyby nie „5 łatwych utworów” Rafelsona czy „Swobodny jeździec” Hoopera, prawdopodobnie nigdy nie zobaczylibyśmy „Into The Wild” Seana Penna, którego bohater, stanowiąc sumienie narodu, a może i całej Ziemi, próbuje powtórzyć eksperyment Thoreau i ucieka w dzicz. Wyczerpywanie się surowców naturalnych, wywołujące kolejne wojny (Irak był tu tylko pokłosiem dawnego konfliktu w Kuwejcie, o którym Kazik śpiewał: „ta wojna nie jest boża, to wojna o ropę blisko morza”), stanowi natomiast niewyczerpaną kopalnię inspiracji dla filmów science-fiction („Sędzia Dred” Cannona) i filmów (anty)wojennych. Inną ścieżkę wyznacza „Antychryst”, pokazujący poprzez historię kryzysu rodziny, silnie atawistyczny rodowód człowieka i jego integralny związek z naturą. Film von Triera stanowi ciekawy materiał interpretacyjny także dla eko-feminizmu, podobnie jak oprotestowany przez kościół katolicki za podnoszenie ekologii do rangi religii wspomniany już „Avatar” Camerona. Jakkolwiek przesadzona nie byłaby ta interpretacja, dowodzi groźnej (dla kościoła) tendencji ekologistycznej – także na poziomie recepcji. „Avatar” antropocentryzmowi przeciwstawia sieciowość ekosystemów, którego człowiek (Na'vi) jest tylko częścią. Zgodne jest to z koncepcjami Brunona Latoura, który kwestionuje zakorzenioną w europejskiej filozofii opozycję kultura-natura i wydzielanie człowieka z obrębu pojęcia natura. Przetłumaczenie na język polski jego „Polityki natury” dowodzi, że ekologizm zaczyna przebijać się i u nas. Na razie jeszcze rzadko w filmie.
Wyjątkiem nie może być tu nawet „Królik po berlińsku” Bartka Konopki, który próbując opowiedzieć półwiecze berlińskiej historii z perspektywy żywota króliczego gatunku, tak naprawdę nie mówi nic o samych zwierzętach. Tworząc metaforę ludzi uwięzionych w systemie i geografii, nie wchodzi w żadne międzygatunkowe rozważania, chyba że za takie uznać dość proste porównanie królika do zaszczutego, bezwolnego człowieka. Niedosłowność i poetyckość pracują oczywiście na korzyść filmu, jednak filmu arcyludzkiego. Ta sama zasada obowiązuje w filmach pokroju „Króla Lwa” czy „Shreka” – taka jest zresztą sama natura bajki. Lepszym przykładem rzucania wyzwania antropocentryzmowi jest wykluczanie człowieka z filmu, czy raczej minimalizowanie jego udział w dziele przedstawionym. W filmach takich jak „Niedźwiadek” Jean Jacques Arnaud’a, „Mikrokosmos” i „Makrokosmos” Claude Nuridsany i Marie Perennou, ale też w rzeszy seriali przyrodniczych, namiętnie czytanych w Polsce przez Krystynę Czubównę, nie człowiek jest bohaterem, a szerzej ujęta natura. Jednocześnie na przykładzie takich filmów widać może najbardziej wszelkie ograniczenia i paradoksy tego rodzaju myślenia, które sprowadzają się do podstawowych problemów ontologicznych. Kto dokonał wyboru materiału? Kto stał za kamerą? Zawsze człowiek. Filmy opowiadające o naturze, ciągle wycofywać muszą się do najmniejszej ingerencji w świat natury, jakby wedle Karabaszowskiej zasady cierpliwego oka. W pozostałych dominacja człowieka jest absolutna. Jak widać nie sposób wyjść poza siebie, ale właśnie próby przezwyciężenia wyłącznie własnego spojrzenia świadczą o humanizmie.
Okazuje się zatem, że nie (tylko) tędy droga. Ekologizm wdziera się w świat filmu przede wszystkim jako sposób interpretacji świata. Motorem wydaje się tu sama logika dziejowa, dowodząca, że to, co było przez wieki przemilczane, musi wybudzić się w epoce następnej. Nie rozumiejąc, bądź nie akceptując tego porządku rzeczy, co bardziej drażliwi konserwatyści oburzają się, że freudyzm wszędzie widział seks, krytyka feministyczna myślenie patriarchalne, a teoria queer – heteromatrix. Wedle tej samej zasady ekologizm próbuje się neutralizować zarzutem poprawności politycznej. Intelektualne mody są jednak tylko konsekwencją czasu milczenia. Ciemiężona natura musi w końcu przemówić, nawet jeśli jej tubą znów będzie człowiek. To zresztą uprawnione, gdyż to człowiek jest jej najbardziej rozwiniętą częścią, stąd spoczywa na nim największa odpowiedzialność. Sukces „Avatara” pokazuje, że mamy do czynienia właśnie z takim procesem. Kolejnym stadium może okazać się ekologizacja produkcji filmowej. Podobne procesy obserwować można już w świecie muzyki popularnej, gdzie z postulatów co niektórzy przeszli do czynów – Morrissey nie koncertuje na festiwalach, gdzie sprzedaje się mięso, a Radiohead na imprezach, gdzie piwo podawane jest w plastikowych kubkach. Od czegoś trzeba zacząć, czyli zazwyczaj od siebie.
Homo Homini
Intelektualny i polityczny prąd, jakim jest ekologizm, przenosi się na rozmaite płaszczyzny, infekując także krytykę literacką i filmową. Dzięki takim filmom jak „Avatar” ma szansę trafić do mainstreamu
Jeszcze 3 minuty czytania