„Królik po berlińsku”, reż. Bartek Konopka i Piotr Rosołowski.
„Esterhazy”, reż. Izabela Plucińska

Darek Arest

Dokument „Królik po berlińsku” oraz animacja „Esterhazy” – rzecz wcale nie tak oczywista w przypadku obrazów pokazywanych w ramach jednego seansu – to filmy zgrabnie się uzupełniające

Jeszcze 2 minuty czytania

„Królik po berlińsku”, reż. Bartek Konopka
i Piotr Rosołowski. „Esterhazy”, reż. Izabela
Plucińska.
Polska 2009, w kinach
od 4 grudnia 2009
Z jednej strony człowiek ciągle goni króliczka w nadziei, że ten doprowadzi go do jakiejś cudownej, ukrytej krainy, a co niecierpliwsi są gotowi nawet uciąć mu łapkę, wierząc, że przyniesie im to szczęście (królikowi z pewnością nie). Z drugiej strony, dla obdarzonych ponurym poczuciem humoru królik to taki człowiek, oglądany z boskiej perspektywy – kruche stworzenie zdominowane przez proste instynkty i wiecznie zaprzątnięte trudną sztuką przetrwania. Skala znaczeń rozciąga się więc od symbolu cudowności (czy cudaczności) do skrajnej zwyczajności. Podwójny seans pod króliczym znakiem – dokument „Królik po berlińsku” Bartka Konopki i Piotra Rosołowskiego oraz animacja „Esterhazy” Izabeli Plucińskiej – wpisuje się głównie w tę drugą tradycję. A dodatkowo – rzecz wcale nie tak oczywista w przypadku obrazów pokazywanych w ramach jednego seansu – są to filmy zgrabnie się uzupełniające. Nie to, żeby między dokumentem i animacją (które zresztą od czasu do czasu romansują z interesującym efektem) zaistniała tu jakaś niewyjaśniona chemia – zwyczajnie ten duet okazał się nie tak znowu egzotyczny. W obu przypadkach to, co zwykło się uważać za gatunek, posłużyło za materiał do ulepienia bajki.

Najpierw uwagę przykuwa ta sama w obu przypadkach sceneria zdarzeń, czyli króliczy raj, który zrządzeniem losu zakwitł w środku wielkiego europejskiego miasta. Przed laty historia przyłapała szwendające się po niemieckiej stolicy futrzaki w negliżu. Pewnego dnia po prostu obudziły się w pasie umocnień muru berlińskiego, zamknięte między granicą Wschodu i Zachodu. Gdy świat wyraźnie podzielił się na dwie części, one znalazły się w… trzeciej. I chociaż to wszystko wydarzyło się naprawdę, trudno mówić o rzeczywistości. Na styku dwóch światów wytworzyła się próżnia, odcięty od realnego świat bajki. Tu, za siedmioma murami, króliki nie miały naturalnych wrogów, możliwości ani potrzeby poszukiwania bezpieczniejszych terenów. Tu miały pod dostatkiem trawy i swoje królestwo, którego bezpieczeństwa strzegły potężne armie. Tak przynajmniej wyglądało to z ich perspektywy. Dystans podbudowuje jeszcze narrator – Krystyna Czubówna wydarzeniom w niejednej już puszczy nadała swoim głosem wymiar bajkowej podróży. Zbiorowy punkt widzenia filmu Konopki i Rosołowskiego uzupełnia spojrzenie tytułowego bohatera „Esterhazego” – maleńkiego futrzaka, który przybywa do Berlina w poszukiwaniu gigantycznej (można powiedzieć: „wypasionej”) królicy, która genetycznie podreperowałaby jego karlejący przez nadmiar słodyczy ród.

„Wzgórze królików”

Disneyowska ekranizacja klasycznej powieści Anglika Richarda Adamsa „Wodnikowe Wzgórze” z 1978 roku. Historia grupy królików, wyruszającej na poszukiwanie nowego miejsca do życia, pełna wątków religijnych i mitologicznych, powstała na podstawie opowieści, którymi Adams zabawiał swoje dorastające córki. Bohaterowie posiadają wiele cech ludzkich – zarówno jako indywidualności, jak i jako zbiorowość. Po początkowych problemach ze znalezieniem wydawcy, powieść ukazała się w 1972 roku, otrzymując wiele wyróżnień (m.in. Carnegie Medal i the Guardian Children's Fiction Prize) i stając się wydawniczym hitem.

„Królik po berlińsku” tylko trochę jest opowieścią o przyrodniczej anomalii. I w ogóle filmem dokumentalnym jest mniej więcej w takim samym stopniu, co goszczące niedawno na polskich ekranach „Moje Winnipeg”. Bo tak, jak do filmu Guya Maddina doskonale pasuje określenie „dokumentalna fantazja”, tak w tym przypadku można mówić o „dokumentalnej bajce”.
„Opowieść o królikach” istnieje tu na marginesie „opowieści królików”, która z przyczyn obiektywnych jest dziełem fikcji. Co prawda mignie czasem na ekranie ktoś naukowo opisujący losy dziwnej kolonii, ale przez większość czasu twórcy wchodzą w królicze futro. Psychologizują, subiektywizują, a całość bardzo zgrabnie i inteligentnie ilustrują dokumentalnymi materiałami (czyżby pośredni krok dokumentalisty ku fabule?). Oczywiście, nie byłby to tak wspaniały materiał na nieoficjalny sequel „Wzgórza królików”, gdyby doskonale nie poddawał się metaforyzacji. O ile tylko króliki nie będą przekraczać granic, mogą grzecznie się mnożyć, żyć w identycznych norkach i jeść rosnące obficie, nudne zielsko. W historii króliczej utopii odbija się klarowny obraz przechodzących w swoje przeciwieństwo utopii za murem. I to wcale nie tylko za tym wschodnim.

W najbardziej przejmującym fragmencie króliki zaczynają świrować z nadmiaru „szczęścia”, o które się nie prosiły. Najedzone, znudzone, ukojone bezpieczeństwem, leniwie przemierzają swój teren, chwilami przewracając się jak wyłączone maszyny. Żyją już tylko wyłącznie jednostki urodzone w rezerwacie. Instynkty, które kierowały starszym pokoleniem, stały się zupełnie bezużyteczne. Dotknęła je klęska, która człowieka XX wieku postawiła nad otchłanią depresji – przydarzył im się czas wolny. W końcu czymże jest człowiek (pytają powojenni sceptycy), jak nie zwierzęciem obdarzonym przeklętym darem świadomości? Na szczęście nim w stadzie znalazł się długouchy ideolog i zanim poznaliśmy twarz króliczego nihilizmu, mur upadł i króliki znów miały się czego bać.

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).