„Nazywam się Marcel i jestem częściowo muszelką, co widać. Ale mam też buty i twarz, i to w sobie lubię. Lubię siebie. Mam też wiele innych świetnych cech”. Ja też lubię Marcela, choćby dlatego, że – jak sam mówi – widać, jaki jest. Czy może dokładniej – jest tym, co widać: wolą życia rozkwitającą wbrew fizyce i logice. Jego słowa to nie autoportret, to akt samostworzenia. Ktoś wetknął oko w muszelkę, dokleił buty i wpatrywał się w nią tak długo, aż przemówiła dziwacznością całej swojej istoty. Tak to zresztą mniej więcej było – Marcel narodził się ponad dekadę temu ze spontanicznego kreatywnego gestu. Aktorka Jenny Slate zaimprowizowała cienkim głosikiem monolog, jej partner Dean Fleischer-Camp skleił śmieszną figurkę i obsadził ją w serii animowanych krótkometrażówek, które stały się internetowym przebojem. Okazało się, że maleńka postać ma dość osobowości, by obdzielić nią książeczki dla dzieci i projekt pełnometrażowego filmu, podchwycony przez studio A24. Efekt końcowy lepiej wpisuje się w portfolio fabryki niezależnych przebojów niż we współczesne animowane kino familijne.
„Marcel. Muszelka w różowych bucikach”, reż. Dean Fleischer-Camp. USA 2021, na platformie SkyShowtime od września 2023By wypełnić seans, trzeba było dopisać bohaterowi historię, więc Marcel stał się częścią rozbitej muszelkowej społeczności zamieszkującej niegdyś dom sympatycznej ludzkiej pary. Gospodarze rozstali się: on trzasnął drzwiami, przypadkowo zabierając ze sobą w walizce bliskich Marcela, ona wyjechała na koniec świata, zostawiając nie do końca pusty dom na łasce tymczasowych lokatorów z Airbnb. Teraz chłopcu muszelce pozostała tylko babka Connie (Isabella Rossellini), której umysł powoli pożera demencja. W wynajmowanym domu bohater zaprzyjaźnia się z filmowcem Deanem (tu robi się metatekstowo), który tkwi w stuporze po rozstaniu z dziewczyną. Chłopaków więcej łączy, niż dzieli. Marcel jest przedsiębiorczą muszelką, która nieśmiało fantazjuje o odzyskaniu rodziny (a może nawet o podboju wielkiego świata), ale jednocześnie bardzo boi się podążać za pragnieniami, by nie utracić tego, co udało mu się ocalić z ostatniej życiowej katastrofy. Kiedy Dean zrobi o Marcelu dokument i wpuści go do sieci, obaj będą musieli podjąć trudne decyzje.
Podobno ubiegając się o Oscara, twórcy musieli przedstawić Akademii cały stos dokumentów, by dowieść, że ich film jest w ogóle animacją (co zakończyło się zdobyciem nominacji i honorową porażką z doskonałym „Pinokiem” Guillermo del Toro). Ta anegdota sporo mówi o filmie, o którym instynktownie rzeczywiście nie myśli się przez pryzmat tego medium. Technicznie rzecz biorąc, „Marcel” jest kompozytem poklatkowej animacji i filmu stylizowanego na kameralny dokument, co samo w sobie jest dość oryginalnym i zaskakująco spójnym połączeniem. Gatunkowo to krzepiąca komedia o dojrzewaniu w duchu amerykańskiego kina niezależnego. Mamy tu komiczne zderzenie charakterów i nieco slapsticku, ale humor bierze się przede wszystkim z powagi, z jaką bohater traktuje siebie, i uważności, z jaką twórcy obserwują jego zmagania. Marcel jest postacią, nie efektem specjalnym, a dokumentalna tonacja filmu – językiem opowieści, a nie komediowym gagiem.
Instagramowa stylówka „Marcela” wpisuje się jakoś w nieśmiałe poszukiwania świeżej, nieopatrzonej formy wyrazu w mainstreamowej animacji amerykańskiej. Na czasie są eksperymenty z szeroko rozumianym niedomknięciem i niedoskonałością formy: rozmazane linie, kolażowe łączenie różnych mediów („Spider-Man. Poprzez Multiwersum”, „Wojownicze Żółwie Ninja. Zmutowany chaos”) i rwany ruch rodem z ręcznej animacji („Lego przygoda”, wspomniany „Pinokio”). Poklatkowa animacja w „Marcelu” pogłębia wrażenie materialności i fizycznego ciężaru świata przedstawionego. Cała magia zawarta jest w perspektywie, którą narzucają gabaryty głównego bohatera. W prześwietlonych słońcem i kręconych z ręki zdjęciach kluczowy jest efekt ekstremalnego zbliżenia, które eksponuje detal kosztem większego obrazu. Na makrofotografii wszystko, co nie jest głównym tematem zdjęcia, ginie w nieostrości. Czy istnieją lepsze artystyczne wybory od tych, które zdają się techniczną koniecznością?
Zgodnie z najlepszą tradycją kina animowanego perspektywa staje się integralną częścią historii – ostatecznie jest to opowieść o poczuciu skali i wynikających z niej ograniczeniach. Tu zawiera się główny dylemat filmu: skryć się w skorupce czy wyściubić ciekawski łebek? Przeczekać w bezpiecznym narożniku czy boksować się ze światem, ryzykując kolejny nokaut? Dla Marcela świat poza urządzoną w doniczce sypialnią jest domeną bogów. Filozoficzny problem, przed którym stoi muszelka, bez trudu można zeskalować na nieco tylko większego człowieka.