W czasach kiedy polscy hipsterzy nie wiedzieli jeszcze, że są hipsterami, hipstersko było znać i cenić anime. Owa słabość była oczywiście tym bardziej szlachetna, im bardziej niedostępne były u nas perły japońskiej animacji, bywało więc, że sława nie tyle wyprzedzała filmy, co w pełnym zakresie je zastępowała. Zanim „Grobowiec świetlików” udało mi się wreszcie obejrzeć, „znałem go i ceniłem” przez kilka lat. Teraz w końcu – ćwierć wieku od premiery i dekadę po Oscarze dla Hayao Miyazakiego za „Spirited Away”, film trafia do wybranych polskich kin i można wreszcie docenić go tak, jak na to zasługuje – bez fanowskiego oddania, oślepienia jego plastyczną urodą, bez ekscytacji egzotyką własnych preferencji. Dobra wiadomość jest taka, że pod ciągle zachwycającym animowanym opakowaniem drzemie filmowa jakość. Nie dajmy się jednak zwariować – „Grobowiec świetlików” to kawał kina nie mimo tego, że jest animacją, ale w dużym stopniu dzięki temu.
Film zdecydowanie różni się tonacją od najsłynniejszych produkcji legendarnego studia Ghibli, odpowiedzialnego za takie perełki, jak „Mój sąsiad Totoro”, „Księżniczka Mononoke” czy wspomniany „Spirited Away”. Nie zrealizował go jednak Hayao Miyazaki, ale drugi najważniejszy reżyser studia – Isao Takahata. Podstawą było autobiograficzne opowiadanie Akiyuki Nosaki – historia 14-latka i jego 5-letniej siostry, próbujących na własną rękę przetrwać ostatnie miesiące II wojny światowej. Dzieci oficera cesarskiej marynarki wpadają w kłopoty, gdy matka zostaje śmiertelnie ranna podczas nalotu, a one trafiają pod umiarkowanie opiekuńcze skrzydła dalszej rodziny. Nie chcąc znosić upokorzeń, wiecznych wymówek i natarczywych spojrzeń, chłopiec decyduje się na wyprowadzkę do opuszczonej jaskini i życie na własny rachunek. Zabiera ze sobą delikatną siostrzyczkę, której organizm nie najlepiej znosi spartańskie warunki.
Piszę się o „Grobowcu…” jako filmie antywojennym (krytyk Ernest Rister przyrównał go nawet do „Listy Schindlera”), ale ciężko znaleźć tu jakiekolwiek odniesienia do (bez)sensowności konfliktu. Amerykański wróg nie ma do tego świata wstępu, naloty są traktowane jak bezosobowy kataklizm, którego trzeba racjonalnie unikać. Jeśli dzieciakom grozi coś bezpośrednio, to wrogo nastawieni rodacy, z ich specyficznym poczuciem honoru, które objawia się już w pierwszej scenie filmu. Przechodnie mijają zabiedzonego chłopca, a ich obrzydzenie ustępuje jedynie wstydowi – co sobie pomyślą o nas zwycięzcy Amerykanie, gdy zobaczą taki obrazek? Ta sama duma siedzi zresztą w obdarzanym przez reżysera dużą sympatią nastoletnim bohaterze – to ona każe mu wynieść się od niesympatycznej ciotki, ryzykując zdrowie własne i siostry. Ona prowadzi go do innych niebezpiecznych wyborów i miejsc, których wolałby nigdy nie odwiedzać. Duma, poczucie honoru i przyzwoitości są u Takahaty równie zabójcze, co bomby.
„Grobowiec świetlików”, reż. Isao Takahata.
Japonia 1988, w kinach od 24 stycznia 2014 Moje systemy obronne odpalają przy pierwszej próbie wyłudzenia łatwych łez, a trudno wyobrazić sobie zagranie łatwiejsze niż dziecięca niewinność skonfrontowana z bezwzględnością wojny. Kłopotliwa prawda jest taka, że „Grobowiec świetlików” jest nie tylko filmem „ładnym”, ale do tego jeszcze „wzruszającym”, co w ujęciu hipsterskim wydaje się mieszanką kompromitującą. Jednak Takahata sumienie ma czyste. Owszem – bazuje na chwilami melodramatycznym wzruszeniu, ale postaci dziecięce nie są tu użyte do wyciskania łez. Reżyser potrzebuje ich spojrzenia i sposobu doświadczania rzeczywistości. Jeśli już „nobilitować” anime Takahaty poprzez porównania z przebojami światowego kina, to sensowniejszym typem od „Listy Schindlera” wydaje się „Piknik pod Wiszącą Skałą”. W chwilami boleśnie realistycznym świecie dzieciaki kreują własną magiczną przestrzeń, a płonąca wokół Japonia, z zaciemniającą niebo nieprzyjacielską eskadrą zmienia się w fantastyczną krainę dręczoną przez wrogiego smoka. Rodzeństwo doświadcza gęstniejącego koszmaru wojny i jednocześnie po raz pierwszy odkrywa wolność.
W jaskiniowym życiu codziennym troska splata się z beztroską. Czas wojennej tragedii, głębokiego rozczarowania państwem, rodziną i światem, jest czasem wielkich radości i odkryć. Z jednej strony – łamanie zasad, zarzucenie sztywnych reguł etykiety, samodzielność i brak nadzoru. Z drugiej – odrzucenie, niepewność, strach, głód i chłód. Bohaterowie smakują tego wszystkiego jednocześnie i doznanie to musi przypominać smak wody, którą pięciolatka wypłukuje okruszki z pustej puszki po cukierkach. Takahata nie wartościuje tego doświadczenia w sposób ostateczny, tylko stara się uchwycić jego wyjątkowość. Udaje mu się nie oceniać także bohaterów, którzy niesieni dumą, czy instynktami samozachowawczymi, zachowują się w ten bądź inny sposób. Współczesny Europejczyk, dla którego Japonia lat 40. to odległa kraina, powinien chyba zdobyć się co najmniej na tyle samo.
Opowieść zostaje przeniesiona w ten inny wymiar bez uciekania od realizmu i wprowadzania rozwiązań bajkowych. Magiczną atmosferę reżyser osiąga dzięki dojrzałej, spokojnej narracji. Koncentruje uwagę widza, stosując przemyślane pauzy, delikatnie rozbijając chronologię. Cisza zalegająca w momentach grozy dzwoni w uszach mocniej niż syreny alarmowe. Czuć w tym sposobie opowiadania oddech japońskiej tradycji filmowej, ale nie warto ulegać pokusie i zapominać, że „Grobowiec...” jest animacją. To, że forma zawsze pozostaje tu na wierzchu, jest zbawienne dla opowieści, która jeździ widzowi po emocjach, bo odziera te emocje z dosłowności. W malowanym z wielkim pietyzmem i szczegółowością świecie, rysunek postaci, zgodnie z tradycją, pozostaje bowiem dość konwencjonalny. Jeśli bohaterowie wypełniają się podczas seansu szczegółami, stają realistyczni na tyle, by im kibicować bądź życzyć zagłady, to dzieje się to dzięki łączącej ich relacji, bogatej w niepozorne sytuacje i detale zawstydzające legiony aktorskich produkcji.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).