Jeśli, jak Kapitan Ameryka, spędziliście ostatnie 50 lat pod lodem, to mogliście przeoczyć fakt, że Disney skolonizował w tym czasie wszystkie galaktyki masowej rozrywki. W jego władaniu są już nie tylko Kaczogród i Stumilowy Las, ale też filmowe uniwersum „Gwiezdnych Wojen”, Muppetów i Marvela. Do tego imperium należy też oczywiście nieprzebrana biblioteka animowanych hitów, cierpliwie i konsekwentnie przerabianych na kolejne marki handlowe. Film przynosi zyski raz, po czym staje się czułym wspomnieniem publiczności, dobrze prowadzona marka to maszynka do robienia pieniędzy. „Spider-Man” może się odradzać co trzy lata z twarzą innego aktora, hity w rodzaju „Króla Lwa” mają przed sobą inną drogę – tanie sequele, widowiska na lodzie i tematyczne atrakcje w parkach rozrywki… Z kaset VHS i płyt DVD film trafia w podwyższonej rozdzielczości na płyty Blue-ray, wraca do kin w wersji 3D, a teraz może doczekać się też filmowego remake’u. Życia krąg. Tak, to prawda, że zjadamy antylopy, ale po śmierci zamieniamy się w trawę, a antylopy jedzą trawę – tłumaczy na ekranie król Mufasa, dając swojemu niesfornemu lwiątku zakamuflowaną lekcję współczesnego marketingu.
Jeśli chcielibyście ponarzekać na ten proceder, to obawiam się, że naprawdę spędziliście ostatnie dekady pod lodem. Przez kina przeszła już filmowa przeróbka „Pięknej i Bestii” i „Księgi dżungli”, razem z „Królem Lwem” w kinach grasuje aktorski „Aladyn”. Rysowanych bohaterów zastępują aktorzy otoczeni przez cuda z komputera. W przypadku „Króla Lwa”, gdzie ludzkich bohaterów brak, animacja zostaje przekuta w animację – zmienia się po prostu technologia, a z nią stylistyka. Kreskówkę wypiera dziwaczna wersja realizmu. I tu cały koncept zaczyna zgrzytać jak zęby głodnej hieny.
Za zmianą warstwy wizualnej może kryć się reinterpretacja, ale nowy „Król Lew” to dokładnie ta sama historia opowiedziana przy użyciu tych samych piosenek. Sprawiedliwy lwi władca ginie z łapy niegodziwego brata, a prawowity następca tronu ucieka do dżungli, gdzie powoli dojrzewa do przejęcia odpowiedzialności i zajęcia swojego miejsca w „kręgu życia”. Zwierzęta odśpiewują musicalowe numery i przeżywają szekspirowskie dramaty, czyli robią rzeczy, którym realistycznie wyglądające drapieżniki zazwyczaj oddają się dość rzadko. A kiedy już to robią, to wyglądają przy tym raczej głupio.
„Król Lew”, reż. Jon Favreau, USA 2019, w kinach od 19 lipca 2019Realistyczna forma nie jest atrakcyjnym dodatkiem, który można sobie ot tak, bezkolizyjnie do tej opowieści wrzucić. Animacja komputerowa zmaga się ciągle z przekonującym przedstawieniem człowieka, ale z fauną i florą radzi sobie niepokojąco dobrze. Iluzja realizmu wymaga jednak dyscypliny i powściągliwości. Nic tu nie może być „za bardzo” – dotyczy to wszystkiego – od kolorystyki po ruchy kamery. A jeśli zasady klasycznej animacji disneyowskiej można streścić w dwóch słowach, to byłoby to właśnie „za bardzo”. Zwierzęcość bohaterów oryginalnego filmu dodawała mu kolorytu, była efektem starannego studiowania natury, ale służyła głównie przerysowaniu ludzkich cech. Twórcy zderzali dzikie i oswojone, świadomie posługiwali się groteską, nadając czarnym charakterom mocny rys komiczny, bawiąc się całą rozpiętością tonacji. Podobnie jak w nowej „Księdze dżungli” (także wyreżyserowanej przez Jona Favreau), każda zmiana względem oryginału idzie tu w stronę aż nazbyt skutecznego pogłębienia mroku. Cierpi emocjonalna więź z bohaterami, ofiarą pada humor i przede wszystkim – ekspresja.
Da się tu znaleźć kilka bezdialogowych perełek, ale giną one w kuriozalnym spektaklu. „Realistyczny” świat rozprasza nadmiarem detali. Zwierzęta ciągle gadają, ale trochę jakby miały zadrutowane szczęki. Na ich pyskach jest jakaś martwica. W najlepszym wypadku efekt przypomina deepfake – materiał wideo, w którym na czyjąś twarz nałożono komputerową maskę innej osoby (w sieci można znaleźć fragmenty „Terminatora” z Sylvestrem Stallone albo „Lśnienia” z Jimem Carreyem). W najgorszym wypadku, kiedy wszystko do siebie pasuje, „Król Lew” bywa przerażający i przypomina te bezdennie smutne cyrkowe widowiska, w których niedźwiedzie grają w karty i siadają na krzesłach. W animowanych przebojach z lat 90. wszystko podporządkowane jest doskonałemu połączeniu obrazu z dźwiękiem. Twórcy nowej wersji mają świadomość, że u nich to połączenie zawodzi, i robią, co mogą, żeby ten fakt ukryć. Czasami udaje im się trafić w jakąś ciekawą tonację i wtedy nowy „Król Lew” przywołuję atmosferę monumentalnych arcydzieł kina niemego. Nie jestem jednak pewien, czy to pożądany efekt, kiedy próbuje się unowocześniać klasykę z lat 90. dla nowych pokoleń.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL