Kino lubi przerabiać mit na płytką sensację, a sensację przekuwać w mit. „Sicario” to jeden z tych filmów, które kryminalną historyjkę, jakich wiele, starają się zamienić w Opowieść o rzeczach pierwszych i ostatecznych. W takich przypadkach oryginalność nie jest jakąś niezbywalną wartością, nie dziw więc, że pachnie tu prozą Cormaca McCarthy'ego, a zaczyna się trochę jak w „Milczeniu owiec”. Młoda agentka FBI dostaje niespodziewaną szansę, by skonfrontować się ze złem absolutnym. Ale wygląda na to, że aby ukręcić łeb hydrze, trzeba najpierw przyjąć rękę wyciągniętą przez inną kreaturę.
Prowadząc rutynową akcję w melinie kartelu narkotykowego w Arizonie, Kate Macer (Emily Blunt) natyka się na raczej makabryczne znalezisko, a przy okazji wchodzi w paradę szemranej grupie operacyjnej działającej pod auspicjami CIA. Agencje, jak z samych filmów wiadomo, niezbyt za sobą przepadają – zwłaszcza gdy próbują przyskrzynić tych samych zbirów. Jednak zamiast standardowego kopniaka w tyłek od lepiej umocowanej konkurencji, Macer dostaje zaproszenie do współpracy przy akcji wymierzonej bezpośrednio w szefa potężnego kartelu. Taka uprzejmość brzydko pachnie, motywy i metody uśmiechających się do niej ludzi są co najmniej podejrzane, ale CIA oznacza szersze plecy, mniej ograniczeń procesuralnych i więcej możliwości działania. Bohaterka zdaje sobie sprawę, że zgarniając na co dzień handlarzy i likwidując meliny, gasi pożar lasu konewką. Teraz, zamiast sprzątać bałagan po przepychankach dużych chłopców, dostaje szansę, by powstrzymać zarazę u źródła.
Ale, rzecz jasna, mniejsza o fabułę. Od początku wiadomo, że Macer nie idzie na wojnę z konkretnym człowiekem, kartelem, czy nawet całym narkobiznesem, ale zmierza na spotkanie ze złem w stanie czystym i pierwotnym. Denis Villeneuve jest mistrzem tworzenia wizualnej sugestii, że patrzymy na coś większego niż to, co widać na ekranie. Przesuwa opowieść do wyższego porządku, nadając jej odpowiedni ciężar wizualny. Jest świetny w podkręcaniu intensywności obrazów i dźwięków, by stały się tłuste, zmysłowe. Dzięki tym umiejętnościom udaje mu się sugerować, że coś niezwykłego kalibru czai się pod spodem. Okaleczone ciała odnalezione przez policję wydają się demoniczną przepowiednią. Granica z Meksykiem emanuje aurą pierwszego kręgu piekła. Ulice wrogiego miasta są jak bebechy Lewiatana, któremu śmiałkowie pozwalają się połknąć, by zniszczyć bestię od środka. Jeżeli przyjąć, że „Sicario” jest filmem o czymś (bo przecież nie realistycznym obrazem życia na pograniczu amerykańsko-meksykańskim), to owo „coś” zawiera się gdzieś w tych obrazach przekraczania granicy, zapuszczania się na terytorium wroga, wchodzenia w mrok, zbliżania się do jądra ciemności. To wspaniałe sceny, warto dla nich wybrać się do kina.
Poza silnym ładunkiem symbolicznym, zdjęcia Rogera Deakinsa („To nie jest kraj dla starych ludzi”) mają też głębię pojmowaną całkiem dosłownie. Mnożąc plany, bawiąc się perspektywą i ostrością, Deakins buduje złudzenie głębi, które zawstydza zdecydowaną większość filmów promujących się znaczkiem technologii 3D. Także dlatego „Sicario” tak skutecznie przykleja się do widza, osacza go. Każdy przedmiot ma tu swoją fakturę, lepkość i gęstość – nie ma w tym dwuwymiarowym filmie niczego płaskiego. W mniejszym stopniu dotyczy to niestety bohaterów, którzy złożeni są tylko pozornie. Przytłoczeni ponurym nastrojem aktorzy chowają się za sprawdzonymi figurami: Blunt jest twardzielką, którą pamiętamy z „Na skraju jutra”, grający tajemniczego „konsultanta” Benicio Del Toro ślizga się na mrocznej przeszłości i lodowato obojętnym spojrzeniu, które mrozi ludzkie serca, a Josh Brolin to praktyczny cynik, rozbawiony ludzkimi zmaganiami z etyką i poczuciem sprawiedliwości. Patrzy się na nich świetnie, no i iskrzy między nimi jak trzeba, ale to bardziej koncepty estetyczne niż postaci, które podejrzewalibyśmy o temperaturę ciała czy poczucie humoru. Dotyczący ich wszystkich zanik życia prywatnego mniej wynika z indywidualnych upodobań, a bardziej z odgórnie narzuconej przez reżysera konwencji.
Korupcja, zło zwalczane złem, miejsce akcji – wszystko to skazuje „Sicario” na zestawienia z „Dotykiem zła” – powstałym pół wieku temu kryminalnym majstersztykiem Orsona Wellesa. Materiału porównawczego jest tu więcej niż można przypuszczać – oba filmy starają się osaczyć widza, wcisnąć w najgłębszy kąt fotela, i oba uzyskują to dzięki intensywnemu, pulsującemu rytmowi opowiadania. Takie sztuczki wymagają zawsze środków bardzo „nowoczesnych”, czyli takich, które najszybciej się starzeją. W „Dotyku zła” widać dziś ten ząb czasu, ale dzięki „Sicario”, reż. Denis Villeneuve.
USA 2015, w kinach od 25 września 2015
szelmowskiemu poczuciu humoru Wellesa nadal ogląda się to rewelacyjnie. Jak będzie z „Sicario”, któremu tego składnika tak dotkliwie brakuje? Trudno w filmach Villeneuve'a dopatrzyć się większych śladów dowcipu, jeśli zmienia tonację, to zwykle z ponurej na bardziej ponurą. Potrafi skutecznie zahipnotyzować widza, ale to zagranie w rodzaju pokerowego blefu, które nie toleruje jednej fałszywej nuty. Więc ta delikatna konstrukcja chwieje się za każdym razem, gdy historia zaczyna wygrywać z obrazem.
To już znak rozpoznawczy reżysera – w „Labiryncie” i w „Pogorzelisku” też przychodzi ten feralny moment, w którym przestajemy się domyślać i zaczynamy się dowiadywać. Kiedy Kanadyjczyk zmusza nas, byśmy błądzili po powierzchni, wąchali wielką tajemnicę i dusili się z napięcia – jego filmy wydają się natchnione, minuty biegną jak sekundy. Kiedy odsłania karty – powietrze z balonika ulatuje z zawstydzającym świstem. Niebezpiecznie zbliżamy się tu do prostackiego podziału na piękną formę i błahą treść, ale „Sicario” nie jest po prostu „piękne i puste”. Problemem filmu jest raczej punkt wyjścia – Villeneuve ma wiele cech wielkiego filmowca, ale brak mu pokory i dystansu, by zrobić jedynie sensacyjniaka, który idzie krok dalej. Mierzy więc w przestworza i zatrzymuje się w pół drogi. Zawierza formie, jakby spodziewał się znaleźć w niej wszystkie odpowiedzi, by na koniec podeprzeć się efekciarskim fabularnym twistem. Na film gatunkowy najwyższej próby to jednocześnie za dużo i za mało. Chwilami „Sicario” to kino przez duże „K”, takie, w którym forma jest treścią i ogólnie panuje zen. Chwilami zaledwie dowód na to, jak krucha jest taka równowaga.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).