Siłą filmów Davida Finchera było zawsze to, że działy się w nich rzeczy, które dziać się nie powinny. Nie tyle nawet na ekranie, co w głowie odbiorcy, bo reżyser, zamiast przekraczać granicę dobrego smaku, woli podprowadzać pod nią widza, by ten brudną robotę zrobił na własną rękę. To sztuczka zakorzeniona głęboko w języku filmowego opowiadania, opierająca się na tworzeniu sztucznych połączeń miedzy obrazami – myleniu tego, co rzeczywiście widzieliśmy, z tym, co nam się wydawało. Dramaturgia „Zaginionej dziewczyny” w dużej mierze opiera się na odwracaniu tego procesu. Inna rzecz, że po dwudziestu latach kariery „rzeczy, które dziać się nie powinny” są dokładnie tym, czego po filmie Finchera oczekujemy.
Reżyser wraca do ulubionego gatunku, na co wskazuje już zasugerowana w tytule zagadka kryminalna. Bezrobotny dziennikarz Nick Dunne (Ben Affleck) wchodzi do własnego domu w dniu piątej rocznicy swojego ślubu, tylko po to, by odkryć, że jego żona zniknęła. W środku są wyraźne ślady walki, a policja, która zjawia się na miejscu, szybko zaczyna grzebać w jego życiu osobistym, przekierowując uwagę z zaginięcia na kwestię nieudanego małżeństwa. I dokładnie to samo robi reżyser, zamieniając klasyczny kryminał w opowieść o mistyfikacji, jaką jest związek dwójki ludzi. „Zaginięcie” dziewczyny – niezależnie od tego, co rzeczywiście kryje się za tym słowem – jest konsekwencją zmian, jakie zaszły w bajkowej relacji dwójki młodych, pięknych kochanków, którzy pewnego wieczoru zafascynowali się sobą na nowojorskiej imprezie i postanowili, że nigdy nie będą tacy, jak inne, kontrolujące się pary, że będą wolni od małostek, nie ubrudzą swojego doskonałego uczucia i o głowę przerosną tzw. codzienny małżeński znój. Tyle w zasadzie wiemy od początku – niezależnie od tego, co stało się z Amy Dunne, zbrodnia przeciwko tej pięknej idei już się dokonała.
Żeby pokrzyżować takie plany, wystarczy zwykle spiętrzyć na drodze młodych naiwniaków stertę rachunków za prąd. Kwestia ekonomiczna, która w literackim pierwowzorze odgrywa sporą rolę, u Finchera została tylko lekko zarysowana. Bohaterowie zaczynają dostrzegać finansowe ramy swojego świata, kiedy gdzieś na romantycznej drodze tracą dziennikarskie posadki i z metropolii przeprowadzają się na prowincję. W tle słychać opowieści o recesji, kurczących się fortunach, widać zamienione w ogromne meliny zrujnowane centra handlowe. To trop wart sprawdzenia, jak każdy inny, choć wydaje się drugorzędny w zagadce, którą oferuje nam reżyser „Zodiaca”. „Zaginiona dziewczyna” opiera się na dramaturgicznych elementach klasycznego kryminału – śledztwie, podążaniu tropem, poszukiwaniu dowodów, wyścigowi z czasem (nad mężem wisi oskarżenie o morderstwo i związana z nim kara śmierci). Ale ważniejsza od twardych faktów szybko staje się walka o narzucenie narracji. Swoją historię do opowiedzenia ma tu nie tylko Nick, ale też jego żona (Rosamund Pike), rodzina, świadkowie, policja. Kto opowie składniejszą bajeczkę, czyja opowieść będzie bardziej przekonująca, komu sprzyjać będzie publika?
Reżyser i współpracująca z nim autorka powieściowego pierwowzoru, Gillian Flynn, nadali tej walce namacalny wymiar – Amy jest osobą publiczną (pierwowzorem bohaterki książek wydawanych przez jej rodziców), jej zaginięcie staje się więc dla mediów gwiazdorsko obsadzoną operą mydlaną. Cyrk przyjeżdża do miasta – dziennikarze koczują pod oknami rodziny, rozprawa nad Nickiem odbywa się w programach telewizyjnych, gdzie funkcję oskarżycieli pełnią oburzeni prowadzący, a o wyroku i podaniu zastrzyku z trucizną zadecydować może sympatia widzów. Żeby nie można było zbyt łatwo stanąć ponad tym rynsztokiem i cieszyć się własną wyższością, Fincher zmusza i widzów do uczestnictwa w tej makabrycznej zabawie. Umiejętnie karmi domysły, podsuwa ładnie opakowane wersje zdarzeń, każe zbierać ślady. Policja też lepi swoją wersję zdarzeń z takich odpadków, ale na koniec musi podeprzeć się jakimś mocnym dowodem. Gdy siedzi się przed ekranem, przekonującą opowieść o zbrodni układa się w głowie bardzo szybko, chociaż brak nawet ciała ofiary.
„Zaginiona dziewczyna”, reż. David Fincher.
USA 2014, w kinach od 10 października 2014 Pewnym rozczarowaniem jest fakt, że w filmie twórcy, który tak ciężko znosi wszelkie kompromisy, intryga niekiedy wymaga od widza zawieszenia niewiary. Reżyser ratuje się na dwa sposoby: podkręcając gwałtowność twistów (o czym nie sposób mówić w recenzji, nie rujnując seansu) oraz humorem, który nie grał u niego tak silnej roli od czasu „Podziemnego kręgu” (1999). W „Zaginionej dziewczynie” jest krew, są zbrodnicze umysły i traktowane serio namiętności, ale satyryczne zacięcie otacza całą opowieść miękką ramą umowności. Efekt uboczny jest taki, że film mniej działa na płaszczyźnie zmysłowej, stając się intelektualną zagadką i mistrzowskim ćwiczeniem z filmowej narracji, co w przypadku thrillera niekoniecznie musi być zaletą. Nie jest jednak niespodzianką, że mimo wszystko jest to kapitalnie zrobione kino. Fincher po prostu potrafi „nakręcić” film tak, żeby działał on jako mechanizm, co w reżyserskim fachu wcale nie musi być oczywistością.
Amerykanin uwielbia szukać sposobów na to, by widzowie poszli za historią na ścięcie, i dali się zwodzić, czerpiąc z tego wyraźną przyjemność. Wie jednakże, kiedy odpuścić – skupić się na tym, gdzie postawić kamerę, kiedy ją włączyć i wyłączyć. Pod względem formy „Dziewczyna” jest chwilami niemal wyzywająco przezroczysta, a mimo to nosi wyraźne piętno autora; dwuipółgodzinny seans mija w mgnieniu oka. Mimo całego zastępu przykuwających uwagę postaci drugoplanowych i miejsca pozostawionego na interpretacje, całość zachowuje elegancką klarowność. „Ludzie mówią, że każdą scenę można nakręcić na milion sposobów – mówił kiedyś Fincher (i wielokrotnie powtarzali po nim dziennikarze). – Nie wydaje mi się. Myślę, że zawsze są może ze dwa sposoby. A każdy inny jest zły”. To, co mogłoby być wyznaniem psychopaty, jest jedynie deklaracją wiary genialnego rzemieślnika.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).