Instant zen
„Świat spokoju”, mat. prasowe

8 minut czytania

/ Film

Instant zen

Darek Arest

Obrazy pełne harmonii, kojący głos zza kadru, brak konfliktu i zero napięcia. Po dziesięciu 20-minutowych odcinkach medytacyjnego „Świata spokoju” mam ochotę gryźć i drapać

Jeszcze 2 minuty czytania

Ostatni wyraz angielskiego tytułu „A World of Calm” pojawia się na ekranie zapisany innym fontem – jednym z tych udających nieludzko harmonijne pismo ręczne. Ale to nie font, to logo. Calm jest popularną aplikacją do medytacji i mindfulnessu, firmowany jej znakiem serial HBO jest więc w pewnym sensie „ekranizacją aplikacji”. W dodatku wcale nie jedyną na rynku – Netflix ma w swojej ofercie dwie „medytacyjne” serie firmowane przez Headspace. Słodka naiwności, która pokładasz wiarę w potężną moc ironii. Wydaje ci się, że możesz wyśmi kanibalistyczne ciągoty popkultury, dowcipkując o „sequelu prequela” czy „ekranizacji gry w kółko i krzyżyk”, a rynek śmieje się razem z tobą – jedną ręką klepiąc się po udzie, a drugą robiąc notatki. Przyjemniej jest wierzyć, że mistrzowie literackiej fantastyki mieli prorocze widzenia, niż pogodzić się z myślą, że współcześni miliarderzy sprawnie zamieniają dziś ich literaturę w realne projekty biznesowe.

Sama koncepcja „adaptacji aplikacji” nie jest wcale tak szalona, jeśli uwzględnimy drogę, jaką przeszła odpowiedzialna za nią firma o tej samej nazwie – od relatywnie skromnego przedsięwzięcia do cennej marki handlowej generującej milionowe wpływy i przyciągającej wielkie nazwiska. Dziś Calm usypia swoich subskrybentów głosem Evy Green czy Matthew McConaugheya i motywuje ich do sukcesów przemyśleniami LeBrona Jamesa. Hollywoodyzacja nastąpiła wcześniej, teraz do audio doszło po prostu wideo. Z drugiej strony do aplikacji zbliżyła się współczesna telewizja, dla wielu widzów stając się nią całkiem dosłownie. Wypieranie tradycyjnej godzinowej ramówki przez formę serwisów streamingowych naturalnie nie pozostaje bez wpływu na treści: silniej sformatowane, stworzone pod konkretnego odbiorcę i nastrój. Może wydawać ci się, że przyjmując celną sugestię podsuniętą przez apkę, wybierasz serial, na który masz ochotę. A może jednak to treść wybrała sobie ciebie?

„Świat spokoju” to seria 20-minutowych opowiastek na dobranoc, które w serial łączy intencja wyciszenia – bo tematyka hula tu od historii makaronu gryczanego do fizyki ciał niebieskich. Zaskakującym odwróceniem telewizyjnych, czy w ogóle komercyjnych, standardów jest fakt, że szeroko rozumiana treść stanowi tu nośnik dla formy. Wszystko: od metrażu, który pozwala na powolność w trybie turbo, po kształt scenariusza, zapobiegliwie wyrugowanego z wszelkich śladów konfliktu i dramatu, jest podporządkowane projektowanemu na widza nastrojowi. Kamera porusza się płynnie i powoli. Czytające tekst gwiazdy (m.in. Idris Elba, Oscar Isaac, Nicole Kidman, Cillian Murphy, Kate Winslet) starają się oddziaływać na odbiorcę hipnotyzującym brzmieniem głosu, który ma otulać niczym ciepła kołdra.

„Świat spokoju”

Kamera raz po raz wznosi się nad światem na wysokość, z której wygląda on jak piękny kolaż abstrakcyjnych wzorów, gdy głos snuje opowieść o śniegu, ogniu i kosmosie. Może to wywoływać skojarzenia z kinem w duchu „Koyanisquatsi” Godfreya Reggio, ale brak tu jakiegokolwiek poczucia niepokoju, czegoś, co może sprawić, że spojrzymy na ziemię jak na obcą planetę. Braków jest zresztą dużo więcej i nie są one przypadkowe, bo dotyczą elementów, które w kinie dokumentalnym potrafią pojawić się samoczynnie. Nie ma tu napięcia i nie ma bohatera. Człowiek, nawet silnie indywidualna jednostka, może być co najwyżej podporządkowaną przyrodzie częścią wszechświata – nigdy nie ujarzmia żywiołów, a jedynie się w nie wsłuchuje. Twórcy bardzo pilnują, by nie urósł do rangi samodzielnej siły dramaturgicznej. Brak też konkretów, których mogłaby się uchwycić ciekawska i praktyczna ludzka natura. Pozornie fascynujące tematy obudowano frazesami typu „nikt nie wie jak…” albo „niektórzy twierdzą że…”, jakby możliwość przypadkowego wyniesienia z seansu pożytecznej informacji miała zrujnować medytacyjne doświadczenie.

Eksperyment HBO siłą rzeczy nie jest adresowany do każdego, a mój stosunek do mindfulnessu w najlepszym przypadku można określić jako ambiwalentny. Ideę można sobie lubić bądź nie, ale czy „Świat spokoju” dobrze tłumaczy na ekran idee medytacyjne? Mindfulness jest przecież narzędziem i żadne pretensje nie mają znaczenia, jeśli po skonsumowaniu 20-minutowego odcinka czujecie się zrelaksowani, lepiej akceptujecie siebie i swoje miejsce we wszechświecie. Jeśli sztuka kontemplacyjna powinna odwracać tradycyjny schemat komunikacji, wsłuchując się w swojego odbiorcę i odbijając jego emocje, to potwierdzam, że dzieje się to tutaj. Gdy żółw przysypia na rafie koralowej, a Keanu Reeves snuje historię cieśli, który dłutem struga czółno z litego drewna w głębi łotewskiego lasu, we mnie rośnie potrzeba, by gryźć, kopać i drapać. Fakt, że rezonuje ze mną na osobistym poziomie produkcja tak obła, że mogłaby być wytworem sztucznej inteligencji, mówi coś o mojej kondycji duchowej, będąc jednocześnie dowodem sukcesu twórców serialu.

Sukces jest oczywiście jednym z problemów wokół mindfulnessu, który z medytacji potrafi zrobić sprawne narzędzie do wygrywania w życiu. Jego natrętny zapaszek unosi się nad duchowością i nakłada na pojęcie mądrości także tutaj. Miliony zarabiane przez Calm nie muszą przeszkadzać w oświeceniu, ale trudno uciec od podejrzliwości wobec spokoju ducha uzyskanego w przestronnych, słonecznych wnętrzach i umiejętności bycia sobą w towarzystwie hollywoodzkich gwiazd. Wszystko to przypomina wzmożenie religijne, jakiego doświadcza nastolatek na skutek zapatrzenia w piękne oczy Jezusa na obrazie Rembrandta. Piękno jest kiepską obietnicą mądrości. Ile jest wart spokój ducha, który potrzebuje starannie ułożonej narracji, zbudowany nie tyle na świadomości, że się j e s t, ile na szeptanym do ucha zapewnieniu, że jest dobrze?

„Świat spokoju”, mat. prasowe„Świat spokoju”, USA 2021, na HBO od kwietnia 2021Powściągliwość „Świata spokoju” jest w istocie bardzo wylewna. Serial w całość skleja czytany przez gwiazdy tekst, to on jest tu właściwą fabułą i raz po raz uderza widza po głowie pękiem słów kluczy. Wszystko tu jest „przekazywane z pokolenia na pokolenie”, „od niepamiętnych czasów” „układa się we wzory” (dzięki dronom) i ma „niepowtarzalne faktury” (dzięki makroobiektywom). Dmuchacz szkła „wsłuchuje się w wiatr” hulający za oknem, cieśla „wsłuchuje się w drzewo” za pomocą dłuta, a co nie mieści się w tej wizji świata, ląduje poza kadrem, więc seans przypomina wizytę w rezerwacie przyrody, w którym przymykamy oczy na pnące się za płotem billboardy Coca-Coli. Cały duchowy sens podróży, cała filozoficzna konstrukcja opiera się na takich filarach wykałaczkach. Czy duch drzewa rzeczywiście uśmiecha się do cieśli z wdzięcznością za to, że rozwala je w drzazgi „tradycyjną” siekierą, a nie piekielnym harvesterem?

Odmowa dostarczenia dramatycznego spektaklu sugeruje, by spojrzeć na „Świat spokoju” jako lekkostrawną inkarnację slow cinema. Tradycyjnie kino slow oferuje jednak przestrzeń, którą widz sam wypełnia treścią – samo dzieło, pojemne i chłonne, jest w pewnym sensie jedynie medium dla indywidualnego procesu. Tymczasem serial HBO ma w sobie zaprogramowany odbiór, jest w zasadzie impregnowany na interpretację i każdy inny rodzaj wkładu własnego. Sugeruje widzowi nastrój i myśli, jakie powinny przechodzić przez głowę podczas seansu. Jedną z najgorzej strzeżonych tajemnic świata jest fakt, że krytycy nie posiadają w istocie żadnych tajemnych narzędzi do mierzenia wartości sztuki – mają jedynie upodobania, do których próbują desperacko podpiąć znoszone argumenty. Chwilami „Świat spokoju” wydaje mi się nie tyle adaptacją aplikacji medytacyjnej, ile prześladującego mnie recenzenckiego banału o obrazach, które oglądają same siebie, same się przeżywają na ekranie i którym widz jest w zasadzie zbędny. Dzieło zawiera odbiór i interpretację, wygodnie, niezawodnie, w jednej paczce. Wystarczy dolać wody.