Bardzo dobry zły serial

12 minut czytania

/ Film

Bardzo dobry zły serial

Ewa Stusińska

„Sexify” – jak na serial, który po raz pierwszy na taką skalę zmierzył się polską seksualną impotencją – może nie spełnia nagromadzonych oczekiwań, nie zachwyca progresywnością ani nie zawstydza śmiałością. Nie kończy się orgazmem, ale wypada nad wyraz przyzwoicie

Jeszcze 3 minuty czytania

Zanim podzielimy włos na czworo i oddamy się lubieżnej przyjemności krytykowania tego, jak polska ekipa „Sexify” poradziła sobie z tematem seksu, proponuję mały eksperyment myślowy. Wyobraźmy sobie, że serial nie jest polską produkcją, a dajmy na to… islandzką. Główne bohaterki: Karin, Guđrún i Björk (a nie Natalia, Paulina i Monika) studiują informatykę, jak w polskim oryginale, ale akademik, w którym mieszkają, mieści się w Reykjaviku. Karin pracuje nad apką, która zapewni jej sławę i pieniądze. Po piętach depcze jej złośliwy Gunnar. Guđrún i jej chłopak Ólafur planują ślub w kościele, choć rodzina naciska, by się nie spieszyli, pomieszkali razem i dopiero wtedy przekonali, czy dobrze im ze sobą. Björk właśnie rozstała się z Jónem, młodym obiecującym muzykiem, ale jej ojciec – gruba ryba przemysłu muzycznego – widzi w chłopaku talent. Tyle różnic wobec wersji polskiej. Wszystko inne pozostaje bez zmian. Czy w takim anturażu nowa produkcja Netflixa mogłaby w kraju nad Wisłą liczyć na lepszą ocenę? Czy gdyby nie ciążyło na niej jarzmo „pierwszego polskiego serialu o seksie”, bardziej spodobałaby się krytykom i publiczności?

Serial nie jest arcydziełem i inna rama oczywiście tego nie zmieni, ale islandzką perspektywę zaproponowałam z innego powodu. Seks w Polsce jest uwikłany w tak wiele politycznych i tożsamościowych dyskursów, a zarazem obarczony tak wielkim ciężarem odpowiedzialności, że jakakolwiek głośna wypowiedź na ten temat wiąże się z ogromną społeczną presją. Potwierdziła to rozpalona dyskusja wokół „Sexify” w reżyserii Piotra Domalewskiego i Kaliny Alabrudzińskiej. Presja jest tym silniejsza, że to w końcu pierwsza tego typu polska produkcja, przygotowana dla masowego widza Netflixa – nasz „pierwszy raz” od razu wystawiony na widok całego świata. Taki seks, przepraszam, serial musi więc być zarazem autentyczny i przypadający wszystkim do gustu, spontaniczny i dopracowany w każdym detalu, bezpieczny i dziko wyuzdany, swojski i taki, byśmy się go w Europie nie wstydzili.

Jako serial islandzki pewnie obejrzelibyśmy go niczym dobre kino gatunkowe, rozrywkę w zimny maj, konsumowaną spod koca i kota. Ale tak się złożyło, że powstał w Polsce. Rozczarowanie było więc nieuniknione, jak w przypadku każdego późno donoszonego dziewictwa/prawictwa, które obrosło już taką ilością wyobrażeń, pragnień i nadziei, poradnikowych zaleceń i terapeutycznych wskazówek, że żadna realizacja nie byłaby w stanie spełnić oczekiwań. Czytając krytyczne głosy zarzucające serialowi najróżniejsze braki, mam wrażenie, że właśnie to spotkało „Sexify”. Dlatego może spróbujmy spojrzeć na niego jak na zwykły serial, zwłaszcza że – jak wskazują międzynarodowe statystyki – cieszy się dużą popularnością i całkiem dobrymi ocenami.

Edukacja seksualna w akademiku

Natalia (w tej roli Aleksandra Skraba), genialna programistka i żeński nerd, pracuje nad aplikacją polepszającą sen. Jednak nowy wykładowca daje jej do zrozumienia, że jeśli chce wygrać prestiżowy ministerialny konkurs, musi wymyślić coś bardziej „sexy”. A cóż może być bardziej „sexy” niż seks? I tak dziewczyna wpada na pomysł start-upu, który ułatwi kobietom osiągnąć orgazm. Sama jest dziewicą, musi więc połączyć siły z bardziej doświadczonymi koleżankami – Pauliną i Moniką. W miarę rozwoju akcji i kolejnych logistycznych wyzwań okaże się, że kobiecy orgazm jest bardziej skomplikowany, niż im się wydawało. Nie tylko w teorii, ale również w praktyce.

Tak z grubsza rysuje się fabuła „Sexify”. Ten, kto uważa, że pomysł na apkę (jak i na zawiązanie akcji) jest absurdalny, chyba nigdy nie był na żadnym startupowym pitchu, jakich setki odbywają się rokrocznie w Polsce i na Islandii. Przekonałby się niechybnie, że tysiące studentów informatyki, zarządzania czy marketingu, pragnąc zostać drugim Markiem Zuckerbergiem, tworzą aplikacje na wszystko, nawet na wybór najlepszej zanęty dla wędkarzy czy radzenie sobie z wyrzutami sumienia (na własne uszy słyszałam oba pitche). Mariusz, główny konkurent Natalii, ze swoim pomysłem na żel zmieniający kolor włosów nie jest tu jakimś komicznym wyjątkiem. Za to kobiecy orgazm faktycznie mógłby powalczyć o kolejne tury finansowania, a może nawet na miano pierwszego polskiego jednorożca.

Swoją drogą, kwestia technologizowania i monetyzowania realnych problemów jest w serialu doskonałym komentarzem do współczesności, a twórcom scenariusza pozwala przy okazji poruszyć szereg innych kwestii, np. jak przełożyć język rozkoszy na język programowania i w ogóle rozkosz na język? Okazuje się, że choć dawną sztukę miłości zastąpiły różne technologie optymalizujące ludzkie osiągnięcia, to nieumiejętność mówienia o seksualności wciąż pozostaje taka sama. Dziewczyny może i uprawiają seks, ale ani nie potrafią o nim mówić, ani tym bardziej zoperacjonalizować tego, co składa się na dobre bzykanko. I właśnie te poszukiwania napędzają kolejne serialowe perypetie.

Paulina, czyli niedole cnoty

Paulina (Maria Sobocińska) tkwi w wieloletnim związku z Mariuszem. Przyjechała na studia z Łomży i choć mieszka już z chłopakiem, przed katolicką rodziną udaje, że wciąż zamieszkuje akademik. Seks, no cóż, jest, ale po bożemu, bez satysfakcji i pomysłu, jak go poprawić. Dlatego postanawia włączyć się w projekt Natalii, licząc, że uszczknie nieco jakiejś tajemnej wiedzy na temat rozkoszy. Jak to często jednak bywa, dziewczyna stopniowo przekonuje się, że to nie magia, ale tak prozaiczne umiejętności jak samoświadomość, szczerość z partnerem i wyrażanie swojego zdania składają się na formułę orgazmu.

W postaci Pauliny – niesłusznie posądzanej o stereotypowość – odbija się pokolenie millenialsów, w znacznym stopniu twórców serialu, które doświadczyło w swoim życiu wielkich przemian kulturowych, ale samo musiało znaleźć własną drogę w kwestiach najbardziej intymnych. Znam dziesiątki Paulin, sama byłam Pauliną i wiem, ile czasu zajęło mi odkrycie tego, kim jestem, zerwanie z małym miasteczkiem, wyznaczenie granic rodzinie i domaganie się swoich praw tak w łóżku, jak i na manifach. Dlatego tym bardziej doceniam tempo rozwoju tej bohaterki i decyzję, by nie czynić z niej szarej myszy, nawet na poziomie stroju (dziewczyńskiego, kolorowego, nieco retro). Przede wszystkim dzięki fantastycznej grze Marii Sobocińskiej, powściągliwej, acz niebezmyślnej, czasem niezamierzenie komicznej, ale zawziętej w poszukiwaniach, udało się pokazać, że zrywanie z tak ciężkim kulturowym balastem wymaga czasu. I wielu dyskusyjnych ruchów – jak choćby warsztatów z medytacji orgazmicznej czy sięgnięcia po narkotyki – które finalnie należy oceniać tylko przez pryzmat tego, czy nam osobiście coś dały.

Monika – niepowodzenie występku

O ile w przypadku Pauliny to otwarcie stanowiło tajemny składnik, którego brakowało w orgazmicznym równaniu, u Moniki (Sandry Drzymalskiej) – bogatej warszawianki zesłanej do akademika za karę – jest przeciwnie. Ta nie ma zahamowań, a po rozstaniu z Konradem zmienia facetów często i chętnie. Seks traktuje kompulsywnie, jako ucieczkę, partnerów jak substytuty, a sam orgazm udaje.

„Sexify”

I tak źle, i tak niedobrze. W „Sexify” przydałaby się jakakolwiek postać, która nie definiowałaby siebie przez brak, i jakikolwiek pierwszoplanowy seks, który byłby dla obu stron satysfakcjonujący. Nie rozumiem decyzji twórców, by odważnie pokazywać dziesiątki fragmentarycznych orgazmów w wykonaniu innych bywalców akademika albo niedoskonałe numery w wykonaniu głównych bohaterek, a ten jedyny, udany, wypracowany orgazm (sorry za spoiler) ograniczyć do pocałunku. Czyżby kogoś tu obleciał strach? Czy tak pieczołowicie budowane napięcie, rozwijane postacie, kompletowane składowe mikstury nie mogły się domknąć w jednej finalnej scenie dobrego rżnięcia? Choć rozum, serce i ciało znalazły się w jednym miejscu i czasie, żaden Kapitan Planeta, tfu, Kapitanica Orgazm nie przylatuje i nie ratuje świata. W tym kontekście naprawdę trudno nie zgodzić się z Emilią Dłużewską, że w „Sexify” progresywne są jedynie dekoracje. Voguing, wirtualna rzeczywistość, odrobaczone sex shopy, frywolne dilda i burleska na erotycznych targach. Tylko co z samym seksem?

I żyli długo i szczęśliwie?

Karley Sciortino, znana szerzej jako Slutever, popularna amerykańska autorka programów i książek o seksie, luksusowa eskortka i popularyzatorka progresywnego seksu, opisała kiedyś, jak wyglądał jej pierwszy raz:

Po prostu… się odbył. Ale w tamtym momencie nie przejmowałam się całym aspektem przyjemności w seksie. To tak jakbyś po raz pierwszy pił alkohol – nie przejmujesz się smakiem ani jakością, ani żadną subtelną lub wyrafinowaną przyjemnością z picia. Po prostu próbujesz się pieprzyć. Cóż, tak właśnie myślałam o seksie.

W tym kontekście „Sexify” – jak na serial, który po raz pierwszy i na taką skalę zmierzył się polską seksualną impotencją – może nie spełnia nagromadzonych oczekiwań, nie zachwyca progresywnością ani nie zawstydza śmiałością, innymi słowy – nie kończy się orgazmem. Ale wypada nad wyraz przyzwoicie. I co najważniejsze, czyni ważny krok, ośmielając tych, którzy przyjdą później. Bo wreszcie mamy historię, w której o seksualności mówi się bez zażenowania. Jakaż to ulga po wszystkich och, Karolach, testosteronach czy szamankach.

Fantastyczne są odtwórczynie głównych ról, ich pełne wyrazu twarze i niewyretuszowane ciała, jakaś swoboda, brak teatralności gry i charyzma, która przykuwa uwagę, nawet gdy scenariusz lekko kuleje. Świetnie gra drugi plan – Zbigniew Zamachowski, Ewa Szykulska, Sebastian Stankiewicz – nawet aktorzy kojarzeni z pewną manierą, jak Pazura „Sexify”„Sexify”, Polska 2021, na Netflixie od kwietnia 2021i Foremniak, wypadają bardzo naturalnie. Ale obok trójki głównych bohaterek szpadę czwartego muszkietera dzierży… muzyka Jimka. Połączenie poljazzu i nowoczesnych brzmień, samplowanie dialogów, a przede wszystkim warstwy dźwiękowej błogości – różne jęki, westchnienia i okrzyki – cały czas podbijają toczącą się akcję.

W ogóle doskonała jest produkcja – w zasadzie każdy detal, poczynając od kolażu Beaty Śliwińskiej, a kończąc na plakacie z Marią Curie-Skłodowską w pokoju Natalii. Dzięki błyskotliwemu montażowi odcinki mają swadę i rytm. Scena, w której „Potop” oglądany we wszystkich domach podczas Świąt Wielkanocnych wylewa się z ekranów, by komentować akcję serialu, albo cięcie montażowe przenoszące nas z warsztatów medytacji orgazmicznej do wnętrza kościoła, zabawnie komentują różnorodność i podobieństwo rytuałów, jakim się oddajemy. Takich smaczków jest więcej. I to one tworzą ramę, w której seks naturalnieje, powszednieje, po prostu może bez żenady zaistnieć.

A co z samym seksem? Piotr Domalewski i Kalina Alabrudzińska wspominali w wywiadach, że na scenariusz złożyły się ich własne doświadczenia. Jako millenialsi tym sezonem złożyli hołd swojemu własnemu dojrzewaniu i przeprowadzili pomost między PRL-owskim dziedzictwem i nie w pełni jeszcze oswojoną nowoczesnością. Ale teraz powinni przekazać pałeczkę kolejnemu pokoleniu. Mam nadzieję, że drugi sezon napiszą i wyreżyserują ci, którzy nie mieli już tylu blokad, nie byli tak chorobliwie homogeniczni i śmielej, ale też pewnie z nowymi typami ryzyka, eksplorowali przyjemności ciała. „Sexify” działa, ale niech teraz przetestują go kolejne pokolenia kobiet.

Dziękuję za rozmowę: odpowiedzialnej za kostiumy Sandrze Kowalskiej, montażystkom Magdalenie Chowańskiej i Oli Gowin, a także scenografce Jagnie Janickiej.