Dobre porno
Eugenia Loli / CC BY-NC 2.0

18 minut czytania

/ Media

Dobre porno

Ewa Stusińska

Najchętniej wybieramy darmowe porno niewiadomego pochodzenia serwowane przez korporacje o największych zasięgach i najgorszej reputacji

Jeszcze 5 minut czytania

Jeśli jaja – to od kurki zielononóżki, hodowanej w gospodarstwie ekologicznym i karmionej naturalnymi produktami. Jeśli ryba – to z dużą ilością kwasów omega-3, najlepiej z certyfikatem. Kawa – tylko z fairtrade’owej plantacji. Samochód? Wiadomo, lepszy rower albo tramwaj, ale w ostateczności może być elektryczny. Film? Najlepiej w kinie studyjnym, legalnie i z napisami, by ćwiczyć naukę obcych języków. A porno?

Nawet 77 proc. dorosłych Polaków regularnie lub sporadycznie ogląda pornografię – tak przynajmniej wykazały badania z 2017 roku, potwierdzając dobrze skądinąd znaną prawdę, że pornografię konsumujemy masowo i nie odstajemy w tym od innych społeczeństw Zachodu. Coroczne statystyki PornHuba – największego internetowego serwisu z treściami dla dorosłych – pokazują wręcz, że jesteśmy w czołówce krajów, z których pochodzi ruch na stronie (zajmowaliśmy 14. miejsce w 2018 i 2019 roku). 30 proc. tego ruchu generują użytkowniczki. Bo Polki również oglądają pornografię. Uwzględniając inne badania, możemy bezpiecznie przyjąć, że konsumpcja pornografii w naszym kraju oscyluje na poziomie 50 proc.

Czy jesteśmy jednak świadomymi konsumentami? I na czym miałaby polegać taka konsumpcja? Nie wiadomo. Bo w Polsce – jak pisałam niedawno w książce „Miła robótka. Świerszczyki, harlekiny i porno z satelity” – spór o pornografię w latach 90. utknął między Scyllą przemocy wobec kobiet a Charybdą wolności słowa i do dziś nie może wyjść z tego impasu. A przez to jakakolwiek dyskusja o złożonych aspektach pornografizacji kultury nie ma szansy na przebicie.

Nosił wilk razy kilka

Choć Polacy próbowali swoich sił w produkcji, a przede wszystkim rozpowszechnianiu treści pornograficznych w internecie, ba, w 2004 roku byli nawet dziewiątym dystrybutorem stron dla dorosłych na świecie, szybko ulegli globalnej konkurencji. PornHub, podobnie jak inne popularne strony w rodzaju Xvideos czy Xhamster, zaczynał od kontrowersyjnego contentu i „niedoskonałej” selekcji treści, które generowały duże zasięgi. Dla lepszej skalowalności biznesu stworzył jednak platformę, na której niezweryfikowani użytkownicy mogli przesyłać i pobierać materiały wideo w wysokiej rozdzielczości – pornograficznego YouTube’a. Właśnie dzięki takim darmowym i łatwo przesyłanym filmom, a także sieciom partnerskim (do firmy MindGeek należą marki: PornHub, RedTube, YouPorn, Tube8, Thumzilla, Xtube) i przychodom z reklam udało się stworzyć pornograficzne imperium. Z czasem model biznesowy zaczął się dywersyfikować, serwis postawił na treści wysokiej jakości i płatne subskrypcje, programy współpracy z zawodowymi i amatorskimi twórcami, sprzedaż gadżetów erotycznych, poradnictwo seksualne, rozwój technologii VR, bezpieczne połączenia i płatności. Pierwszy milion trzeba było jednak „ukraść”.

W grudniu 2020 roku „New York Times” opublikował tekst poświęcony niekonsensualnym treściom dostępnym na PornHubie. Nicholas Kristof, dwukrotny laureat Nagrody Pulitzera, nie ujawnił żadnych rewelacji – od lat na stronach kanadyjskiego serwisu można było znaleźć revenge porn i nagrania kobiet pod prysznicem, pornografię z udziałem nieletnich i treści rasistowskie.

Jednak za każdym razem, gdy prasa krytykowała MindGeek, jego władze zapewniały, że stosują politykę zerowej tolerancji dla pornografii niekonsensualnej, a zwłaszcza tej z udziałem dzieci, i choć nie odpowiadają za każdy materiał wrzucany przez użytkowników, od razu usuwają zgłaszane treści. Faktycznie, usuwały, ale gdy raz film trafił do sieci, zostawał w niej na zawsze. Tak było w przypadku Sereny Fleites, która w wieku 14 lat przesłała chłopakowi rozbierany film, a ten bez jej zgody udostępnił go na PornHubie. Dziewczyna nie poradziła sobie ze wstydem, próbowała targnąć się na własne życie, wkrótce porzuciła szkołę i wylądowała na ulicy, a dziś mieszka w samochodzie ze swoimi psami. Jeden przypadkowy film zniszczył jej życie, a dziennikarz „New York Timesa” przekonująco pokazał, że za każdym niekonsensualnym porno może kryć się podobna ludzka tragedia. A w dodatku – co w tej historii miało największe znaczenie – zarzucił PornHubowi i powiązanym z nim firmom, że mniej lub bardziej świadomie zarabiają na takich dramatach.

W przeciągu kilku dni Visa, MasterCard i PayPal zrezygnowały ze współpracy, co prawdopodobnie poważnie zachwiało stabilnością pornograficznego giganta i zmusiło go do radykalnych ruchów. Gdy serwisy płatnicze powiedziały „sprawdzam”, PornHub zdecydował się usunąć 9 z 13 milionów dostępnych tam filmów. Nie mógł bowiem zagwarantować, że występujący w nich bohaterowie są pełnoletni, wyrazili zgodę na udział i rozpowszechnianie wideo, a filmy nie łamią praw autorskich.

Darmowa pornografia nie jest jednoznaczna z łamaniem prawa, a wiele tego typu materiałów stanowi po prostu reklamę konkretnych performerów, studiów czy nawet amatorów, próbujących zachęcić do skorzystania z płatnych wersji. Ale – jak każdy darmowy lunch w kapitalizmie – powinna wzbudzić naszą wątpliwość. Jak faktycznie zarabia dostawca treści, który rzekomo nie pobiera od nas żadnych opłat? Na ile model biznesowy oparty na reklamach jest opłacalny przy tak ogromnej konkurencji bezpłatnego porno w sieci? A nawet jeśli przynosi zysk, to czym dana strona musiała się wyróżnić na tle milionów podobnych, by zapewnić sobie wyższe pozycjonowanie w wyszukiwarkach? Oczywiście, pornografia filmowa niejedno ma imię, a w ciągu ponad stu lat historii wytworzyła różnorodne odmiany, wzorce, metraże, a kilkunastominutowy darmowy film na PornHubie jest jedynie jej najbardziej dostępną, fastfoodową wersją. Jak jednak znaleźć etyczną alternatywę? Jak mieć pewność, że naszymi wyborami nie wspieramy internetowych piratów? Jedną z możliwości – jak pokazała Anne G. Sabo w książce „After Pornified. How Women Are Transforming Pornography & Why It Really Matters” – okazuje się pornografia produkowana przez kobiety.

Pornografia dla kobiet jest inna

„Kochanie, nie zarobisz nawet dolara” – ostrzegali koledzy z branży, gdy Candida Royalle postanowiła kręcić porno dla kobiet. Był początek lat 80., powoli dobiegała końca złota era porno, gdy filmy dla dorosłych puszczano w zwykłych kinach, a niskobudżetowe produkcje, jak słynne „Głębokie gardło”, zarabiały krocie. Royalle, jeszcze jako aktorka porno, zwróciła uwagę, że branża całkowicie lekceważy potrzeby kobiet – grupę, zdawałoby się, mogącą zapewnić potężny dopływ gotówki dla branży. Nikt jednak nie chciał zainwestować w feministyczne porno – subtelniejsze, bardziej realistyczne, odzwierciedlające autentyczną kobiecą rozkosz, w dodatku etycznie produkowane. To – zdaniem klubu dla panów, jakim była wówczas branża porno – nie mogło się opłacić. Ale Royalle się uparła, założyła Femme Productions, a w 1984 roku wyreżyserowała „Famme” – pierwszy feministyczny film porno.

Przez Stany Zjednoczone przetaczała się właśnie batalia wokół pornografii, tzw. porn wars. Aktywistki takie jak Catherine McKinnon i Andrea Dworkin oskarżały branżę dla dorosłych o przemoc wobec kobiet. Na przykładzie Lindy Boreman (znanej również jako Linda Lovelace), zmuszonej przez swojego agenta-partnera do udziału w filmie „Głębokie gardło”, dowodziły, że chodzi nie tylko o przemoc symboliczną, ale również tę najzupełniej fizyczną. Pornografia – twierdziły – jako ucieleśnienie mizoginii powinna zostać całkowicie zakazana.

Royalle stała w drugim narożniku i podobnie jak inne proseksualne feministki uważała, że odpowiedzią na złe porno nie jest jego cenzura, ale stworzenie innej, lepszej pornografii. Przekonywała, że za sytuację kobiet w branży nie odpowiada jej niemoralny charakter, ale konkretne warunki pracy, które można modyfikować. Za słowami poszły czyny. Royalle postawiła nie tylko na zmianę filmowego imaginarium – bardziej przekonującą fabułę, rozbudowaną grę wstępną, większą inkluzywność, skupienie na emocjach, a nie samych genitaliach – ale też zmianę warunków pracy. Zadbała o większe bezpieczeństwo na planie, transparentne zasady finansowania, możliwość wyboru performera, z którym aktorka chce pracować (nie tylko no-list typowe dla mainstreamu, ale również yes-list), współpracę z performerkami, które ukończyły 21 lat (a nie 18) – wszystko, co mogło wzmocnić pozycję kobiet pracujących w branży.

Dziś tzw. pornografia dla kobiet to setki reżyserek i reżyserów tworzących na całym świecie. To profesjonalne firmy (Pink & White Production, Erika Lust Films, Bright Desire, Four Chambers), nagrody branżowe (Feminist Porn Award, Petra Joy Awards) i festiwale (Berlin Porn Film Festiwal, PorYes! Feminist Porn Film Award Europe, Sexy International Film Festival). To pornografia queer i artystyczne porno alternatywne. Z czasem „kobiecość” stała się parasolem dla różnorodnych, wcześniej marginalizowanych tożsamości, nienormatywnych ciał i preferencji seksualnych, eksperymentów formalnych i poszukiwań nowego erotycznego języka wyrazu.

Jedno się nie zmieniło – problemy z dystrybucją. W latach 80. reżyserki takie jak Royalle, Annie Sprinkle, Nina Hartley, Veronica Vera, zmagając się z niezrozumieniem ich oferty przez czołowe firmy dystrybucyjne, musiały wytworzyć własne obiegi, korzystając z sieci alternatywnych sex-shopów (Good Vibrations), akademickich spotkań czy niezależnych festiwali. Dziś szklany sufit stanowi internet, w którym konkurencją dla etycznej kobiecej produkcji jest, z jednej strony bezpłatna pulpowa pornografia, a z drugiej – co wydaje się znacznie bardziej paradoksalne – restrykcyjne i arbitralne polityki bezpieczeństwa największych internetowych graczy.

Inne zachowania

Firmy dbające o wysokie standardy produkcji – jak producentki porno dla kobiet – są dziś w najgorszej sytuacji. Jako niewielkie biznesy, które chcą w bezpieczny sposób pobierać opłaty od subskrybentów, nie tylko nie mogą sobie pozwolić na ogromne zasięgi, ale też najdotkliwiej odczuwają restrykcje wobec treści seksualnych w internecie. Coraz trudniej jest im promować swoją działalność, docierać do klientów poszukujących alternatywnych i etycznych produkcji czy realizować bezpieczne transakcje płatnicze. Nie zareklamują się na Facebooku (konto firmy Eriki Lust zostało zablokowane w 2014 roku za proaborcyjny plakat) ani na Instagramie (w listopadzie 2019 roku konta 1300 aktorów i aktorek porno zostały zablokowane, pomimo że – jak twierdzili sami zainteresowani – nie złamali regulaminu). Jeśli stworzą aplikację, nie umieszczą jej w AppStorze, nie pozyskają dofinansowania na Patreonie, nie skorzystają z PayPala – wszystkie wymienione firmy technologiczne odżegnują się bowiem od treści seksualnych.

Od wprowadzenia w maju 2018 roku w Stanach Zjednoczonych ustawy FOSTA/SESTA, która przerzuciła całkowitą odpowiedzialność za zawartość stron internetowych na ich administratorów bądź właścicieli (łącznie z sekcjami komentarzy i prywatną korespondencją wysyłaną na stronie), firmy technologiczne stosują coraz bardziej restrykcyjne polityki i wyśrubowane filtry, które nie przepuszczą ani sutka karmiącej matki, ani nagiej Mai na płótnie florenckiego mistrza, ani żadnego innego skrawka golizny. Oficjalnie po to, by nie ryzykować przepuszczeniem szczególnie niebezpiecznych treści, takich jak pornografia z udziałem dzieci. Ich bezpieczeństwo jest dziś ostatecznym argumentem. Czy jednak nie wylewamy dziecka razem z kąpielą?

Nowe prawo – za którego wprowadzeniem stały Exodus Cry czy International House of Prayer, Kansas City (IHOPKC), organizacje wywodzące się ze środowiska skrajnie fundamentalistycznej prawicy (aktywnej również w kwestiach ograniczania aborcji i praw osób LGBT) – nie przyniosło spodziewanego wzrostu wykrywalności spraw związanych z seksualnym niewolnictwem. Przyniosło natomiast niepisaną zgodę na ingerowanie technologicznych gigantów w kwestie wolności słowa w internecie i ukrywanie w regulaminie pod wieloznacznym zwrotem „inne zachowania” absurdalnych i zupełnie arbitralnych polityk. Jedną z dalekich konsekwencji tego problemu jest dziś przykład polskiego dystrybutora filmu „Niefortunny numerek albo szalone porno”, tegorocznego zwycięzcy Berlinale, który ze względu na newralgiczne słowo w tytule ma ogromne problemy z promocją filmu w mediach społecznościowych. Algorytmy nie różnicują bowiem, w jakim kontekście pojawiają się treści seksualne – czy chodzi o faktyczny handel ludźmi do celów seksualnych, czy edukację seksualną, czy dystrybucję filmu z p* w tytule.

Przemocowe porno?

W 2020 roku na gali AVN Awards, uznawanych przez branżę dla dorosłych za pornograficzne Oscary, po raz pierwszy zabrakło nagrody „Best Ethnic/Interracial Series”. Na fali wzburzenia społecznego związanego z dyskryminacją czarnej społeczności Stanów Zjednoczonych, ruchu Black Lives Matter, a także nasilającej się krytyki wewnątrz samej branży postanowiono wprowadzić zmiany.

Zresztą alternatywne porno – jak twórczość Shine Louise Hudson czy Eriki Lust – nigdy nie używało kategorii „interracial” (międzyrasowe), „ebony” (kategoria uwzględniająca udział w filmie przynajmniej jednego czarnego aktora lub aktorki) czy „bbc” (akronim od big black cock – wielki czarny kutas). Na kanale PinkLabelTv, oferującym queerową pornografię, można znaleźć co najwyżej kategorię „BIPOC: Celebrating People of Color in Adult Movies”, gdzie akronim BIPOC (Black, Indigenous, and People of Color) został zapożyczony z języka manifestacji społecznych przeciw brutalności policji.

Czarnym performerom i performerkom nie o nazwę jednak chodziło ani też o uczynienie koloru skóry całkowicie neutralnym. Pornografia zawsze seksualizowała różnice płciowe, rasowe, wiekowe, światopoglądowe – czasem zachęcając do całkowitego ich zniesienia, a czasem podkreślając je i wydobywając cały potencjał tabuizowanych fantazji. Wbrew pozorom największym problemem nie było więc obecne w pornografii podkreślanie stereotypów rasowych, bo nie każde porno, w którym czarna kobieta jest zniewolona przez białego pana, musiało być rasistowskie. Tak jak nie każdy film, w którym obrazowany jest przemocowy czy degradujący dla kobiety seks, jest z założenia mizoginiczny.

Kilka lat wcześniej głośno było o liście czarnego aktora Justina Longa, który zadeklarował, że już nigdy nie weźmie udziału w „międzyrasowym” porno. Choć było ono głównym źródłem jego dochodów i nie stanowiło dla niego problemu jako praca, nie chciał godzić się na to, że czarni aktorzy są znacznie rzadziej zatrudniani i niżej opłacani oraz że białe aktorki nie tylko zarabiają więcej, a za seks „międzyrasowy” dostają dodatkowe wynagrodzenie, ale że 83% z nich w ogóle nie wyraża na niego zgody, choć w żadnym innym zawodzie nie ma możliwości wyboru, z ludźmi jakiego koloru skóry się współpracuje lub nie. Do tego dochodzi problem rasistowskich algorytmów, które premiują białe, znane z nazwiska gwiazdy kosztem czarnoskórych performerów i performerek, ukrywanych pod rasowymi kategoriami, co przekłada się na ich zarobki, pozycję w branży, rozwój kariery. Problemem nie był sam seks „międzyrasowy”, ale warunki pracy i płacy.

Wiele czarnych performerów i performerek, jak Sinnamon Love (pierwsza czarna aktorka, która podpisała umowę z Kink.com) czy Mollena Williams (The Perverted Negress), odwołuje się w swojej pracy reżyserskiej i aktorskiej do stereotypów rasowych. Ale jest to ich świadomym wyborem, formą przepracowania motywów silnie obecnych w kulturze, przekroczeniem sytuacji, w jakiej znajdowali się ich przodkowie – choćby z tego prostego względu, że w każdym momencie mogą powiedzieć „nie”. I niekoniecznie chodzi o „nie” powiedziane mainstreamowi, a w konsekwencji wybór pornografii alternatywnej czy innej wersji politycznie poprawnego seksu, ale właśnie o możliwość realizacji każdej, nawet najbardziej hardkorowej fantazji, pod warunkiem, że mają na to ochotę, a za pracę czeka je uczciwa płaca.

Podobnie jest w przypadku widzów i widzek, którym nie chodzi o wybór najbardziej waniliowej formy pornografii, pozbawionej jakiegokolwiek elementu, który mógłby przywoływać „przemoc” (od brzydkich słów po brutalne sceny potrójnej penetracji). Ważniejsza jest całkowita pewność, że niezależnie od charakteru sceny – podobnie jak w filmach akcji – oglądamy aktorskich kaskaderów i nie musimy się zastanawiać, czy nie dzieje im się realna krzywda, czy są pełnoletni albo czy dostaną adekwatne do wysiłku wynagrodzenie. Jak jednak możemy usłyszeć głos pracowników seksualnych, a dzięki temu wybrać odpowiednie porno?

W Polsce, czyli nigdzie

Nawet jeśli docierają do nas echa afer medialnych z udziałem czołowych dostawców treści dla dorosłych, wieści o rozwoju nowych niepokojących technologii, dla których głównym paliwem jest porno (jak np. deep fake), albo decyzje największych serwisów społecznościowych, które zaostrzają swoje polityki wobec golizny (OnlyFans, wcześniej Tumblr, Craigslist, Facebook, Instagram) – co najwyżej wzbogaca to wachlarz argumentów, dlaczego porno jest złe, a nasze abstrakcyjne dysputy przenosi na kolejne metapoziomy oburzenia.

Jednak na poziomie codziennych konsumenckich decyzji niczego to nie zmienia: wciąż najchętniej wybieramy darmowe porno niewiadomego pochodzenia serwowane przez korporacje o największych zasięgach i najgorszej reputacji. Zadowoleni, że na przestrzeni lat zniknęły prawie wszystkie legalne polskie firmy pornograficzne, wpisujemy hasła „polskie porno”, „polska”, „milf”, „polish” (to najczęściej wyszukiwane frazy przez użytkowników z Polski wedle „PornHub Insights 2019”). Wciąż szukamy przede wszystkim polskich treści i nie obchodzi nas, jak, gdzie i w jakich warunkach zostały wyprodukowane.

Skoro oficjalnie nie oglądamy, to też nie mamy żadnych obowiązków: nie zadajemy pytań, nie wartościujemy, nie szukamy bezpieczniejszych kanałów, nie wspieramy etycznych filmów, nie zgłaszamy wątpliwych treści, nie proponujemy sensownych technologicznie rozwiązań, nie wypracowujemy nowych standardów bezpieczeństwa, nie proponujemy bardziej aktualnych polityk. Pornografia to inni. Wyparcie, jakiego dokonaliśmy ponad dwie dekady temu, pozwoliło wrzucić cały złożony prawnie, technologicznie, kulturowo i społecznie problem do jednego wora z odpadami, umyć ręce i zapomnieć. A jednocześnie w zaciszu domowej sypialni albo firmowej łazienki opychać się na potęgę śmieciowym contentem, nie zważając na koszty, jakie taka konsumpcja generuje dla branży, internetu i dla nas samych.