Więcej żałoby, więcej życia
pere ginard / CC BY-SA 2.0

19 minut czytania

/ Obyczaje

Więcej żałoby, więcej życia

Aldona Kopkiewicz

Nie chodzi o to, żeby nieustannie rozpaczać, pozbawiając się radości życia, ale by nigdy nie zapominać o kruchości życia, własnego i innych – o eseju Vinciane Despret „Wszystko dla naszych zmarłych”

Jeszcze 5 minut czytania

W Szczecinie najpiękniejszy jest cmentarz: rozległy, lesisty i pełen splątanych dróżek. To właściwie zdziczały park, w którym kryją się groby różnych narodów i czasów, w tym: niemieckie, żydowskie, radzieckie i polskie, świadcząc o zmienności biegów historii w tym regionie. Największy w Polsce, jeden z największych w Europie i na świecie, obecnie ma zgoła dworcową nazwę Cmentarz Centralny, lecz jest tu miejsce zarówno na cienisty romantyzm, jak i jasny spokój starych drzew. Ten cmentarz rozrasta się być może pod całym miastem, czasem wylega na ulicę: niektóre szczecińskie murki zostały zrobione z poniemieckich kamieni nagrobnych. Miałam taki tuż przy domu i w czasach, kiedy jeszcze bawiłam się na podwórku, często chodziłam po nim w tę i z powrotem, zastanawiając się, co to za tajemnicze hieroglify. Nie powiedziałam o nich nikomu, a co naprawdę znaczyły, zorientowałam się dopiero po czasie, kiedy podrosłam.

Na cmentarz chodziłam zwykle z rodzicami, drepcząc za nimi w ciemności rozświetlanej czerwienią i pomarańczą zniczy, zatrzymując się co i rusz, bo znowu kogoś spotkali; odgrażałam się przy tym żartobliwie, że po co to wszystko: odhaczanie grobów, parada zimowych płaszczy i drogich futer, wpadanie na dawnych znajomych – kiedy już umrą, nie będę tu sama gubić się w zimnie, będę ich trzymać w domu, w szafce, w puszce po kawie. Podczas tych długich, mrocznych spacerów w tłumie i błocie zatrzymywaliśmy się też przy niektórych pomnikach, bo niemal każda polska trauma ma tu swoją stację; mnie najbardziej pociągał pomnik „Tym, co nie powrócili z morza”.

Na Cmentarz Centralny można wejść przez wiele bram: zazwyczaj wchodziliśmy tylną, drogą obok starego młyna, który przez większość mojego dzieciństwa wydawał się nawiedzony, dopiero potem go wyremontowano. Dziadek Marian, ojciec mojego ojca, leżał nieopodal, a potem szliśmy jeszcze do rodziny i przyjaciół moich rodziców. Dziadek zmarł, zanim zaczęłam cokolwiek pamiętać, ale z czasem i ja miałam kogo odwiedzać: w 2001 roku zmarła moja prababcia Wiktoria, w 2007 zmarł dziadek Paweł, ojciec mojej matki, w 2012 zmarł mój ojciec Jarosław, w 2013 babcia Rita, matka mojej matki, a w 2014 babcia Wanda, matka mojego ojca. Wszyscy oni odeszli, zanim skończyłam trzydzieści lat. Oni, a także parę dalekich ciotek, wujków, znajomych. Najbliższą rodzinę pochowaliśmy niemal grób przy grobie – mieliśmy fart, że tak się udało – i teraz wchodzimy na cmentarz bramą główną, szeroką aleją wysokich platanów, za którą mijamy kaplicę i otwarte pole kwater wojskowych. Cała reszta grobów mieści się tu wśród drzew, tak że nawet za dnia światło jest delikatne: często jedynie prześwituje, przenika gdzieniegdzie, pozostawiając miejsce półcieniom. Moja mama twierdzi, że kiedy wyczyści się dziadkom grób i zostawi kwiaty, zza chmur zawsze wychodzi słońce i pada właśnie w to miejsce, bo babcia Rita była wielką elegantką; ostatnio sprawdziłam to sama i rzeczywiście, babcia wciąż lubi, by było czysto i ładnie.

Ten promień słońca zesłany przez babcię wcale mnie nie zdziwił, przyjęłam go po prostu – po tylu śmierciach przestałam oceniać pewne zjawiska i doświadczenia według rygorów rozumu. I nie, nie jestem religijna, nie jestem nawet wierząca, mogłabym co najwyżej nazwać się agnostyczką – wątpię po prostu we wszystko, włącznie z własnym wątpieniem. Wątpię też w rytuał chodzenia na groby, a jednocześnie nie wątpię, że Święto Zmarłych to najwspanialsze polskie święto: w końcu dochodzą do głosu żal, melancholia, cisza, w końcu na pierwszy plan wysuwają się miłość i tęsknota do bliskich ludzi, w końcu milkną waleczność i frustracja, a wagę zyskują świadomość przemijania, kruchości życia i więzi – więzi, które sięgają głęboko i daleko poza ramy rzeczywistości. I choć mój pociąg do rytuałów jest mizerny, zawsze szłam w ten dzień na cmentarz; jeśli nie przebywałam akurat w Szczecinie, szłam na Powązki w Warszawie albo Rakowicki w Krakowie, i dopiero w Eindhoven, gdzie obecnie mieszkam, darowałam sobie po jednej próbie: na małych, uporządkowanych i odkrytych cmentarzykach, gdzie niemal nikogo nie było i gdzie nie paliły się żadne świece, czułam jedynie nijaką pustkę. Może jeszcze znajdę tu stary zarośnięty cmentarz; tymczasem wolałam wrócić do domu i pooglądać płonące w czerni znicze na telefonie – mój duch nagrobny najwyraźniej budzi się tylko w estetyce romantycznej, w lekko nawiedzonej aurze.

Vinciane Despret, „Wszystko dla naszych zmarłych”. Przeł. Urszula Kropiwiec, Karakter, 224 strony, w księgarniach od października 2021Vinciane Despret, „Wszystko dla naszych zmarłych”. Przeł. Urszula Kropiwiec, Karakter, 224 strony, w księgarniach od października 2021Jednocześnie chodzenie na groby bywa oczywiście zastępcze, rytualne, puste; właśnie dlatego w poemacie „sierpień”, który napisałam po śmierci ojca, zwróciłam się przeciwko całej ustalonej symbolice przeżywania żałoby. Rana była gdzie indziej: ani w samej śmierci, ani w grobie stojącym po niej. Rana była w życiu: w cierpieniu żywych osób, które były świadkami nieludzkiego procesu odchodzenia ukochanej osoby; a także w przyszłości, we wspólnym życiu, które już nigdy się nie odbędzie. Płaszczyzną, na którą ją przeniosłam, była sama zanieczyszczona ziemia, w której nie dało się już pochować zmarłego, a zarazem zagłada całej Ziemi, topiącej się właśnie w oceanie śmieci. Zapisałam więc jednocześnie dwie katastrofy, dwa odchodzenia, to najbardziej intymne i to dotyczące nas wszystkich. Dobrze przeżyta żałoba pozwala wyjść z traumy, przenosząc poczucie przemijalności, kruchości i żalu na całe otoczenie; jej celem nie powinno być jednak zachwycanie się własnym smutkiem albo co gorsza, estetyzowanie melancholii, ale odkrycie zdolności do miłości w tym, co właśnie przemija, co właśnie się kruszy, w tym, co zaraz może się rozpaść. W realnym związku z żywą osobą lub inną żywą istotą, z istnieniem, które czuje i które zaraz może się skończyć. Uprzywilejowanym językiem do wywoływania takich stanów jest poezja, i to nie tylko ta bezpośrednio żałobna jak „sierpień”; poezja to język nie tylko intelektualny, ale też odczuwalny: wyobraźniowy, zmysłowy, dzięki czemu ma moc wstrząsania wygodnymi granicami „ja”, które przebywa zwykle gdzieś ponad i obok tego, co zmuszałoby do zmiany siebie i rzeczywistości.

Wróćmy jednak na cmentarz: Polacy z wielkim oddaniem świętują 1 listopada, ale gdybyśmy rzeczywiście odbywali Dziady, bylibyśmy znacznie bardziej zterapeutyzowani. Najwidoczniej w całym tym spotkaniu ze zmarłymi chodzi raczej o kult pamiątek i cześć przodków niż o więzi; zmarłych karmi się być może po to, by zatkać im usta i by nie słyszeć ich opowieści. Nie mówię oczywiście o tych przodkach, o których pamiętamy tylko dlatego, że windują narodową dumę pod same niebiosa; mówię o tych zmarłych, którzy bolą, którzy domagają się od nas rozmowy, a może nawet przepracowania, przemiany. Nie będę rozpisywać się tu o terapeutycznej humanistyce Marii Janion, ale muszę przypomnieć hasło: „…razem z naszymi umarłymi”. 

Kult przodków kojarzy mi się z wyparciem: to jak historia mojego ojca i jego ojca. Według rodzinnej legendy, dziadek Marian przychodził do nas do domu po swojej śmierci: trzaskał w nocy szafkami w kuchni, jakby czegoś szukał. To moja mama go słyszała, tata nie wierzył; aż w końcu obudziła go, słysząc podejrzane hałasy. Tata był pewien, że to złodziej, i pobiegł do kuchni cały gotowy do mordobicia, ale nikogo nie znalazł. Gdy udał się w końcu na cmentarz pomodlić się za swojego ojca, zażegnać dawne urazy i żale, dziadek ucichł. I także ojciec na ten temat milczał, tak jak nigdy nie mówił o innych uczuciach, troskach i trudach. Nikt go zresztą nie pytał, o tym się nie rozmawiało z rodzicami. A potem zmarł w tym samym wieku co jego ojciec, mając 51 lat. Obaj zmarli na głowę: dziadek pił i miał wylew, ojciec miał guza mózgu, którego pierwszym objawem był udar. Przedwczesna śmierć w tym samym wieku – nie potrafię odeprzeć pytania, czy to nie klątwa, wyparte dziedzictwo. Boję się myśleć, że działa tu jakaś metafizyka, wolę przyjąć, że to po prostu niemożliwość spotkania ze sobą, z najcięższymi uczuciami. Tak naprawdę mojego ojca zabiło traumatyczne rozczarowanie polskim kapitalizmem i polską wolnością, w które w latach 80. tak bardzo wierzył i dla których po prostu się zaharował na śmierć – czy jednak właśnie przymus nieustannej pracy i brak języka nie są podstawowymi przeszkodami, które pozbawiają nas możliwości spotkania ze sobą i z innymi? Zanim pojawią się dobre chęci, potrzebny jest czas i pieniądz, i jeszcze przestrzeń, którą tworzy kultura, język, który daje sztuka.     

W każdym razie nie jestem przekonana, że te 51 lat to przypadek – i boję się o tym myśleć. Tak samo jak bałam się myśleć o tych wszystkich duchach i snach, o których słyszałam w dzieciństwie od ciotek i babek; mój racjonalizm mógł wziąć się z prostego faktu, że te historie budziły we mnie zbyt duży lęk. Mama mówiła wprawdzie, że żywych się trzeba bać, bo duch mi nic nie zrobi; efekt był jednak taki, że bałam się i żywych, i umarłych. Uratować mogła mnie tylko prostota intelektu, który jednak nigdy nie zdołał uciszyć we mnie wszystkich wątpliwości; dawał im raczej nowe języki, w tym te poetyckie.

O tych sprawach bardzo trudno mówić: zarówno o obecności zmarłych, jak i o irracjonalnych doświadczeniach, które przydarzały się mimowolnie, gdy ktoś umierał. Zbyt łatwo narazić się na śmieszność i niedowierzanie, a jesteśmy tu przecież w tej najbardziej dotkliwej, już zawsze nieco straumatyzowaniej sferze ja. Byłam więc bardzo podekscytowana, kiedy zaczęłam czytać książkę „Wszystko dla naszych zmarłych” belgijskiej filozofki i antropolożki Vinciane Despret. Ten niedługi esej antropologiczny ma sprawić, że nasza potrzeba podtrzymywania więzi ze zmarłymi, ich obecność w naszym życiu przestanie być tabu, zostanie opowiedziana, uznana zwłaszcza przez tych, którzy mają obowiązek kierować się rozumem, przez filozofów i filozofki.

Według Despret w kulturze Zachodu utrzymywanie kontaktu ze zmarłymi bierze się za dziwne, nienormalne, bezsensowne, a w najlepszym przypadku świadczące o nieodbytej pracy żałoby. Filozofka krytykuje z jednej strony naszą racjonalistyczną, pozytywistyczną kulturę, która zakłada, że po śmierci istnieje tylko nicość, a z drugiej – psychoterapeutyczne obyczaje, przewidujące określone procedury dla wszelkich trudnych, osobliwych, nieokiełznanych potrzeb. W kontrze do tych dwóch języków racjonalnego ładu Despret chce pokazać, jak wygląda praktyka obecności zmarłych, „od prostego wzbudzania w żyjącym poczucia ich obecności zaczynając, po aktywniejsze przejawy, jak wtedy, gdy zmarły daje jakiś znak, udziela rady we śnie, pozwala odczuć, że należy coś zrobić, a nawet czegoś nie robić, odpowiada na pytanie, zachęca, pociesza lub wspiera, czy też namawia tego, który został, by powrócił do życia”.

Despret chce pomyśleć tę obecność nie tyle jako fantazję czy byt z zaświatów, ile jako odrębny rodzaj istnienia. Nie wyjaśnia jednak dokładnie, co to za rodzaj, nie zajmuje się właściwie psychologią czy ontologią; postanawia przyjąć istnienie zmarłych bez poznawczych wątpliwości i bez uprzedzeń, by opowiedzieć, jak ludzie praktykują relacje ze swoimi zmarłymi i jakie są warunki możliwości tego rodzaju praktyk. Na początku nawet ujął mnie jej pomysł, bo sama nie potrafiłam ująć pewnych doświadczeń w świeckiej wyobraźni, podtrzymywałam więź z bliskimi zmarłymi, mimo że nie wierzę w żadne zaświaty. Śmierć bliskich nie przyniosła mi także typowej żałoby, nie przeszłam wszystkich słynnych stadiów opisanych przez Elisabeth Kübler-Ross; ale może stało się tak dlatego, że po prostu oddelegowałam swoich zmarłych w inne życie i wzywam ich wtedy, kiedy mam potrzebę? Oczywiście, czasem czuję bolesne ukłucie, że tu, w rzeczywistości, ich nie ma, lecz przecież gdzieś tam, gdzie indziej, tuż obok są, i to w formie lepszej niż kiedykolwiek: wolni od udręk życia, pozbawieni przywar, czuwają przy mnie na wszelki wypadek, czasem dadzą się też wciągnąć w rozmowę. I rzeczywiście, zgadzam się z Despret, że mają nieco inny status niż pozostałe twory mojej wyobraźni. 

Według Despret domniemana nieobecność zmarłych w naszej kulturze to wina obowiązkowej pracy żałoby, ale tu właśnie jej diagnoza jest mylna: „Przejawem tej dominacji jest teoria żałoby, która stała się prawdziwym przymusem: «Musimy wykonać pracę żałoby». Opiera się ona na idei, że zmarli nie mogą istnieć inaczej niż w pamięci żywych i nakazuje tym ostatnim zerwanie więzów z nieżyjącymi. Zmarły ma do odegrania tylko jedną rolę – ma dać się zapomnieć”. Despret nie sięga ani do Freuda, twórcy najbardziej znanej teorii żałoby, ani do innych klasyków psychologii, także tej współczesnej, nie zajmuje się w ogóle życiem psychicznym; lekceważy też widmoontologię. Pracę żałoby traktuje bardzo powierzchownie i jednostronnie, po czym kieruje całe swoje poszukiwania przeciwko niej. Według Despret, przechodząc żałobę, mamy niejako wymazać zmarłą osobę z rzeczywistości. To cała jej interpretacja.

Tymczasem utrata musi zostać przepracowana nie dlatego, że w racjonalistycznym paradygmacie naszej kultury nie ma miejsca na nieobecnych, ale dlatego, że przeżycie śmierci bliskiej osoby jest ciężką traumą, która, bez przepracowania, więzi w rozpaczy, zamyka w śmierci bliskiego, na zawsze. Najogólniej rzecz ujmując, praca żałoby ma pomóc żałobnikowi oddzielić się od utraconego obiektu, w tym przypadku zmarłego, by wrócił do życia. Przepracowanie i powrót do życia oznaczają, owszem, akceptację tego, że w naszej rzeczywistości zmarły nie jest już obecny, jednak wciąż możemy o nim pamiętać czy praktykować jakiegoś rodzaju więzi. Despret niestety całkowicie zbywa emocjonalne wymiary żałoby, nie interesują jej na przykład przypadki nieprzepracowania, skrajnej fiksacji, powracającej traumy czy niekończącej się depresji po śmierci bliskiej osoby. Praca żałoby ma dla niej jedynie wymiar ontologiczny, tak jakby chodziło tylko i wyłącznie o to, żeby wyrzucić kogoś z rzeczywistości i z własnej głowy.

Na podstawie takiego odczytania filozofka stwierdza, że trzeba dać wiarę i wagę opowieściom o istnieniu zmarłych w naszym życiu – i temu poświęca książkę. Szybko okazuje się jednak, że zgromadzone przez nią historie zamieniają się w katalog przypadków z naszej i odległych kultur, które służą już tylko za kolejne przykłady. Uciekając od rzeczywistości więzi i psychiki, autorka kolekcjonuje doświadczenia jak fenomeny, których nie chce zbyt głęboko interpretować. Ale bez interpretacji – nie mają one znaczenia innego niż to, które poznaliśmy już w punkcie wyjścia: że ludzie na różne sposoby praktykują relacje ze zmarłymi nawet po ich śmierci i właściwie nie należy się temu dziwić.

Tymczasem każda śmierć i pośmiertna więź otwierają znacznie więcej pytań. Gdybym przystanęła nad swoim doświadczeniem dłużej, zrozumiałabym zapewne, że to wcale nie tak, że nie odbyłam typowej żałoby. Każdy ma własną historię ze zmarłymi i każda żałoba jest inna. Moja zaczęła się, gdy miałam osiem lat: mama z ciotką przywiozły z Gdańska do Szczecina prababcię, która od tej pory nie wstała już z łóżka. Nie kojarzyła, leżała tylko, pod opieką mojej babci, prawie 10 lat. Od tamtego czasu umieranie kojarzy mi się z lękiem przed stanem wegetatywnym, z poświęceniem córki, która traci swoje życie na opiekę, i z nadzieją całej reszty rodziny na to, że prababcia w końcu umrze – gdy to się stało, czuliśmy ulgę. Druga ulga to była śmierć ojca, który także przeleżał pół roku w domu, z każdym dniem coraz bardziej tracąc kontakt z rzeczywistością. Żałobę przeszłam, jeszcze zanim umarł, bo od początku było wiadomo, że koniec jest pewny i bliski; byłam tylko zła, że mimo tej wiedzy współczesne technologie medyczne tak sprawnie przedłużały jego i nasze cierpienie. Śmierć jego matki to także historia długiej opieki, zupełnego odklejenia i bezradności najbliższych. Po śmierciach dziadków niewiele zresztą czułam także dlatego, że najwidoczniej nasze więzi nie były aż tak silne. Tylko z babcią Ritą mam poczucie, że nie przeżyłam tego tak, jak powinnam, bo zmarła miesiąc po tym, jak wycieńczona długim pobytem w szpitalu musiałam natychmiast wrócić do pracy, nigdy nie miałam przecież prawa do płatnego urlopu. Dzięki technologiom medycznym właśnie doświadczenie przedłużania procesu umierania będzie zmieniało nasz proces żałoby; w tym samym czasie świadomość, jak nasza społeczna i polityczna rzeczywistość oddziałują na zdrowie i możliwość śmierci, będzie jedynie wzrastać.

Ważniejsza od krytyki żałoby wydaje mi się krytyka tego, jak nasza kultura, a zwłaszcza kapitalistyczny tryb pracy, ogranicza czas i możliwości przeżywania żałoby, jak spycha rozpacz w formuły krótkoterminowych terapii i recept na antydepresanty, jak ogranicza ekspresję cierpienia i innych niestandardowych, nadmiernych stanów psychicznych, jak nie pozwala rozumieć sytuacji psychicznej osób i całych społeczności, które zostały narażone na traumę widoku czyjejś śmierci.

Żałoba po bliskiej osobie to doświadczenie radykalnego wyobcowania, stan najgłębiej intymny, ale możliwość jej przeżywania zależy już jak najbardziej od otoczenia, kultury, języka i ekonomii. Żałoba pozwala zamienić odrętwiającą traumę w cierpienie, w proces rozumienia siebie w relacji z innymi, a w końcu przywrócić do życia otwartego, zdolnego do miłości. Osoby, które pozostają w traumie, są zestresowane, sfrustrowane, pogrążone w depresji lub gniewie. Nie czują związków z innymi, bo u swych podstaw trauma jest niemożliwością czucia. Bez czasu i przestrzeni na przeżywanie dramatu nie ma społeczeństw, w których ludzie szanują się nawzajem. To dlatego nie tyle zbiorowa żałoba, ile zastygła, zamknięta w symbolach trauma jest w Polsce najskuteczniejszym narzędziem politycznej mobilizacji i budowy tożsamości narodowej. Właśnie nieprzepracowana trauma jest najmocniejszym węzłem: zarówno dla pojedynczego „ja”, jak i dla zbiorowości. Jest węzłem jedynym, związanym tak, by nie dopuścić do innych więzi.

Tymczasem, jak przekonuje Judith Butler, trwanie w żałobie stanowi gest etyczny. Nie chodzi o to, żeby nieustannie rozpaczać, pozbawiając się – moim zdaniem równie etycznej – radości życia, ale by nigdy nie zapominać o kruchości życia, własnego i innych. Nie tylko najbliższych: każdego człowieka. Wszyscy jesteśmy z ciała i każdego z nas ono zawiedzie; niemal wszyscy, oprócz tych bogatszych, tych u władzy, jesteśmy narażeni na systemową przemoc. Wszyscy żyjemy w cieniu śmierci – i o ile nie sprowadza jej władza lub głupota bliźnich, to nie jest zła wiadomość. Z jednej bowiem strony nie jesteśmy w stanie bez niej intensywnie odczuwać życia; z drugiej poczucie własnej śmiertelności otwiera nas empatycznie wobec innych. Z pewnym wyjątkiem: świadomość śmiertelności może zwiększyć lęk, może być silnym stresem i znów działać jak trauma. Dlatego tak ważna jest żałobna, terapeutyczna akceptacja tych najtrudniejszych emocji, i dlatego spotkanie z najtrudniejszymi emocjami stanowi podstawę dobrego wspólnotowego życia. To w tym właśnie miejscu najbardziej intymna i niepojęta muzyka, poezja i sztuka dają możliwość przemiany całych społeczeństw.