Miasta mogą być inne
Art in shell of the ancient Americans, 1883 / Biodiversity Heritage Library

18 minut czytania

/ Obyczaje

Miasta mogą być inne

Rafał Matyja

Miasta są tkanką materialno-duchową i tak już zostanie. Dlatego projekt wytyczony przez świadomość wyzwań klimatycznych nie jest fanaberią, ale należy do natury ludzkiej przygody z miastem

Jeszcze 5 minut czytania

I.

Mieszkam w mieście, które karierę zawdzięcza przemysłowi – najpierw włókienniczemu, a w ostatnim półwieczu – motoryzacyjnemu. W mieście, w którym poziom smogu sięga zimą najwyższych notowanych w Polsce przedziałów. Ale o karierze Bielska-Białej nie przesądzało nigdy to, co miało za sobą, ale to, co chcieli z nim uczynić jego najbardziej rzutcy mieszkańcy, czasami – do czego byli w stanie przekonać takie czy inne władze państwowe.

Miasto jest zawsze w jakimś stopniu projektem, a nie tylko nawarstwiającą się samoczynnie tkanką urbanistyczną. O kształcie tego, co projektujemy, decydują nasze szersze wyobrażenia, metafory, którymi myślimy o życiu społecznym i jednostkowym. Dotyczą one nie tylko porządku prawnego czy procesów ekonomicznych, ale też naszych gustów estetycznych, istotnych symboli i tego, co myślimy o zdrowiu, bezpieczeństwie czy komforcie. Dlatego w epoce zmian łatwiej jest projektować zmianę na poziomie widocznego miasta niż trudnego do wyobrażenia państwa.

Barierą w przestawieniu się na takie myślenie jest jednak imaginarium historyczne, nasze wyobrażenia o dziejowym sprawstwie. Przywykliśmy do świata, w którym głównym sprawcą wszystkiego, kluczowym podmiotem historii jest państwo. I to państwo zredukowane do rządu i podległych mu agend. To przyzwyczajenie jest silniejsze, niż myślimy. Nawet najwięksi entuzjaści miast nie potrafią myśleć o ich wielkiej roli inaczej niż jako o pretendentach do przejęcia od rządu jego przywilejów.

Tymczasem wystarczy zmienić perspektywę, by uznać, że rządy są dziś w znaczącej mierze administratorami wielkich systemów infrastruktury i finansów publicznych, niemającymi często realnego wpływu na efekty działania podległych sobie instytucji. A możliwość dokonania efektywnej zmiany istnieje poziom niżej i poziom wyżej: w mieście i w ponadnarodowych strukturach, takich jak choćby Unia Europejska. Jednym z najważniejszych pozytywnych skutków kryzysu klimatycznego może być zrozumienie tego, że klucz do nowych porządków jest gdzie indziej niż w kilku ostatnich fazach nowoczesności.

Ujrzenie tego wymaga dostrzeżenia, że to miasta były i są laboratorium nowoczesnego społeczeństwa. Historii nowoczesności nie da się opowiedzieć przez pryzmat map poświęconych działaniom wojennym, przez długie listy nazwisk premierów i prezydentów. Mówią one o tej historii mniej niż wielkie drzewa genealogiczne rządzących w epoce przednowoczesnej dynastii. Już lepszy byłby album pocztówek z ostatnich dwóch stuleci. Ale nawet on nie zawierałby dokumentacji dla nas najważniejszej – obrazu kilku ostatnich dekad. Dwudziesty pierwszy wiek zastąpił pocztówki milionami fotografii dostępnych w sieci. Laboratorium nowoczesności ma dokumentację, o jakiej nikt wcześniej nie mógł marzyć.

Odwiedzając obce miasta, mamy okazję zrozumieć trendy, istotę zmian, zagrożenia. Mieszkając we własnych – czasami kilku takich, które widzimy dostatecznie często, by być w nich u siebie – zmieniamy zachowania, sposoby korzystania, często po latach dopiero orientując się w tym, że coś zniknęło, zostało porzucone. Przez dziesięciolecia rozwijaliśmy technologie, które przyciągały do miast, które wciągały ich mieszkańców w życie wspólne. Pociągi i tramwaje umożliwiały dotarcie do ich centrów, ułatwiały wyjście poza własną, dostępną podczas pieszych wędrówek okolicę. A upowszechnienie się samochodów sprawiło, że przeszliśmy w stan ciągłego ruchu. Elektryczność, dostępna długo tylko w miastach, przyciągała komfortem życia w oświetlonym wnętrzu, w którym potem mogły pojawić się radio i telewizja. Ale o ile wynalazek kina wyganiał ciekawskich z mieszkań i kazał im przeżywać filmowe opowieści z innymi, to telewizja z powrotem zatrzymała ich w domu. A telewizory z wielkimi ekranami i systemami wyrafinowanego nagłośnienia uczyniły tę wycieczkę jeszcze mniej kuszącą. Internet sprawił, że przestaliśmy być niewolnikami telewizyjnej ramówki i możemy obejrzeć dowolny serial po powrocie „z miasta”. Ale też – z ręką na sercu – chętniej i szybciej wracamy do ulubionego serialu czy wartej obejrzenia nowości.

Gra jest skomplikowana. Smartfon przywraca nam mobilność. Ale sprawia, że między ludźmi jesteśmy tylko ciałem. Wpatrzeni w nasze prawdziwe życie społeczne i towarzyskie, uważamy często materialną obecność innych w pociągu, metrze, kawiarni za zło konieczne. To, co widzimy, traktujemy jako pretekst do zrobienia zdjęcia, nagrania filmiku. Kawiarnia przyjazna Instagramowi daje nam więcej niż mniej fotogeniczna, ale za to z lepszą kawą czy ciastkiem. Technologie komplikują grę z miastem. Napełniają je ludźmi lub wyludniają. W czasach kiedy nie istniała muzyka na życzenie, koncert był wydarzeniem dostatecznie satysfakcjonującym. Dziś powinien mieć oprawę, która sprawi, że będzie się działo coś więcej niż tylko muzyka.

Kiedyś miasto dawało szansę na ucieczkę od przyrody, mnożyło rozwiązania broniące się przed siłami natury. Dziś stara się za wszelką cenę odwrócić ten trend. Tę grę z czasem widać gołym okiem. W ogrodzie kamienicy, w której mieszkam w Bielsku-Białej, jest stary zaniedbany budynek gospodarczy, zamieszkany przez owady, koty, łasice. Spełnia warunki postulowanych w wielkich metropoliach „hoteli dla owadów”, ostoi ginącej przyrody. Różnica kontekstu jest ogromna. To, co jeszcze przed chwilą było postrzegane jako przejaw niegospodarności i powód do wstydu, staje się przedmiotem pożądania.

Zresztą Bielsko-Biała jest miastem, w którym brakuje dużych parków – łączna powierzchnia zieleni miejskiej nieznacznie przekracza 60 hektarów. Ale w jego granicach znajduje się ponad 3 tysiące hektarów lasu. I to nie byle jakiego. Położonego głównie na stokach Szyndzielni (1028 m n.p.m.), Błatniej (917 m n.p.m.) i Magurki (909 m n.p.m.). Najwyższy punkt w mieście to graniczny szczyt Klimczoka liczący sobie 1117 metrów. Czy taki las jest atutem czy problemem? Do niedawna wartość tę kalkulowano, biorąc pod uwagę głównie dochód z turystyki i gospodarki leśnej. Ale dziś zaczynamy myśleć inaczej. Nowa faza nowoczesności posługuje się pojęciami zielonych płuc miasta, dostrzega pożytki z lasu nie tylko dla przyjezdnych, ale też dla mieszkańców, tworzy rozwiązania ułatwiające dostęp i korzystanie z niego na co dzień.

Miasto jest położone peryferyjnie. Nie tylko na obecnym terytorium Polski, lecz także w dawnej Rzeczpospolitej – gdy było ośrodkiem granicznym. Bielsko po stronie austriackiej lub, jak kto woli, czeskiej, a Biała po stronie polskiej. Nawet w czasach porozbiorowych niewiele się w tym zakresie poprawiło. Ale dziś jest jednym z ośrodków, do którego dociera Pendolino. Po wejściu do strefy Schengen zostało włączone – dzięki drodze ekspresowej do Cieszyna – do systemu autostrad i dróg szybkiego ruchu, którego przepustowość zależy jeszcze od kilku inwestycji w Czechach i na Słowacji, ale już prawie wcale od rządu polskiego. Ten ma do wykonania kilkunastokilometrowe obejście Węgierskiej Górki i będzie to zadanie celebrował z właściwą mu ostentacyjną powolnością.

Technologie i połączenia komunikacyjne zmieniają położenie miasta bardzo szybko. Szybciej nawet, niż zmieniają się koniunktury gospodarcze, które wznoszą lub degradują poszczególne gałęzie przemysłu i formy pracy ludzkiej.

Ale największym błędem byłoby postrzeganie miasta jako wypadkowej bezwzględnych i niedających się pokonać sił, działających tak, jak niegdyś postrzegaliśmy siły przyrody. Miasto zrodziło się bowiem z pewnej polemiki (słowo „walka” byłoby tu nadużyciem) ducha z siłami przyrody. Woli skonstruowania lepszych warunków zamieszkania niż te, które wynikały z dotychczasowej kondycji człowieka. Miasto jest zawsze projektem ludzkiego ducha: zastępowaniem nieprzyjaznej dla niego pustki projektem całkowicie wymyślonym, choć dostosowanym do terenu i warunków klimatycznych.

Tego, co duchowe, nie należy utożsamiać z pojęciem religijne czy kulturalne, do których przyzwyczaił nas język nauk społecznych. To duchowe jest raczej zdolnością człowieka do projektowania i wymyślania nowych warunków życia, niedających się wytłumaczyć ani z perspektywy przyrodniczej, ani nawet przez odwołanie do wizji homo economicus. W projekt miasta, a niekiedy nawet osiedla czy budynku człowiek angażuje wszystkie swoje aspiracje, wszystkie potrzeby symboliczne i materialne. Zdobi budynki w symbole prestiżu właściwe danej epoce, dodaje kosztowne i niepotrzebne z pragmatycznego punktu widzenia detale lub droższe materiały. Buduje pomniki i tworzy parki, wytycza imponujące place i dba o zapierające dech perspektywy.

Miasta są tkanką materialno-duchową i tak już zostanie. Dlatego projekt miasta wytyczony przez świadomość wyzwań klimatycznych nie jest fanaberią, ale należy do natury ludzkiej przygody z miastem. Jest częścią ducha, która angażuje się w każdy miejski projekt, bez której obecny kształt miast byłby niemożliwy.

II.

Punktem wyjścia do projektowania nowego modelu przestrzennego jest zatem twierdzenie, że miasta są skomplikowaną kombinacją ducha i materii. Uchwytną dla sporej grupy architektów i literatów, ale zbyt finezyjną dla entuzjastów nauk społecznych, które muszą się sporo napracować, by z tysięcy wskaźników wyprowadzić to, co duchowe, i to, co materialne. Ekonomista w zasadzie nie jest w stanie za pomocą własnych narzędzi odpowiedzieć na pytanie: skąd się bierze miasto? Musi tworzyć karkołomne pojęcia „ekonomicznej bazy miasta”, by choć trochę zbliżyć się do niezwykłego fenomenu, jakim jest miasto kapitalistyczne – świetnie opisane przez Castellsa w „Kwestii miejskiej”. Politolog widzi co najwyżej miejskie władze i administracyjny zarys granic, dający się umieścić na mapie preferencji wyborczych. I to pod warunkiem, że jest dobrym politologiem. Choć jeden z wielkich tej dziedziny, Robert Dahl, siedemdziesiąt lat temu swoje kluczowe pytanie Who governs? zadał właśnie pod kątem reguł obowiązujących w mieście New Haven. Zbadał po prostu to, co było widać z okien uniwersytetu.

Ten problem nauk społecznych jest naszym problemem. Po pierwsze dlatego, że rządzą one dyskursem eksperckim i dostarczają materiałów do ustaw. Po drugie dlatego, że dzięki nim zwykliśmy badać jakąkolwiek zmianę, dowiadywać się o możliwej przyszłości, prognozować jej kształt. Po trzecie wreszcie dlatego, że potrafią one skutecznie obezwładniać konkurencyjne narracje. Mgliste pojęcie rozwoju uczyniły aksjomatem polityki.

Nauki społeczne stały się dla ludzi grających w miasta tym, czym kiedyś była wiedza przyrodnicza i geograficzna. Dostarczają informacji o zmiennych, na które nie mamy wpływu. Kiedyś były to wylewające w czasie powodzi rzeki, nieprzyjazne dla nowo budowanych budynków podłoże geologiczne, możliwość zaopatrywania miasta w wodę, architektoniczne i urbanistyczne sposoby radzenia sobie z pochyłością terenu.

Dziś lista ta wydłużyła się o globalne trendy ekonomiczne i technologiczne, o zachodzące bardzo szybko procesy migracyjne i zmiany demograficzne. To wszystko potrafimy obserwować, choć czasami nie umiemy myśleć poza schematami wytyczonymi przez te obserwacje. Przeuczeni modelami zachowań społecznych i ekonomicznych tracimy właśnie autonomię ducha. Zdolność twórczego myślenia o mieście.

Zacznijmy jednak od tego, że tempo niekontrolowanych przemian miasta nowoczesnego jest pochodną trzech czynników: technologii, porządków gospodarczych i położenia na mapie. To ostatnie zwykliśmy oceniać, osadzając miasto na osi, której końce opatrujemy etykietami „centrum” i „peryferie”. Ale, szczęśliwie dla wielu polskich miast, ten ostatni czynnik bardzo się ostatnio skomplikował. To, co wydawało się przez stulecia najbardziej trwałym elementem, zostało zrelatywizowane. Ich lokalizacja przestała być „fatum”, a stała się „okazją”. Okazją, czyli czymś, co można wykorzystać lub zmarnować, ale co trzeba przede wszystkim dostrzec. Policentryczna struktura naszej sieci osadniczej umożliwia lepszą odpowiedź na kryzys klimatyczny niż silnie scentralizowana. Ale by ją wykorzystać, musimy tak postępować, by ograniczyć czynniki skłaniające ludzi do zamieszkania w pięciu największych metropoliach.

Modne ostatnio piętnastominutowe miasto łatwiej zbudować w Nowym Sączu czy Kaliszu niż w miastach liczących pół miliona mieszkańców. Idea – rzucona notabene przez Anne Hidalgo, sprawującą urząd mera Paryża, a nie Auxerre czy innego mniejszego ośrodka – to postulat, by w zasięgu kilkunastu minut od miejsca zamieszkania mieć szkołę, park, sklep czy jakieś miejsce rozrywki. W mniejszych miastach barierą jest transport publiczny, w większych – brak odpowiedniej infrastruktury na wielkich osiedlach mieszkaniowych. Ale obie te bariery można pokonać pod warunkiem, że w małych i dużych ośrodkach pojawią się liderzy zdeterminowani do osiągnięcia tego celu. To jest nasz warunek sine qua non. A nie taki czy inny punkt wyjścia.

III.

Miasto nie jest zatem obszarem dziejowego fatalizmu, ale odpowiedzią. Jedyny fatalizm, jaki ogranicza jej skalę, to wspomniane na wstępie imaginarium historyczne. Klucz to wyprowadzenie naszej wyobraźni ze świata, w którym jedynym sensem była sprawa polska, do opowieści, w której to, co istotne, jest grą z nowoczesnością, odpowiedzią na jej wyzwania. Taką odpowiedzią były nowe i instytucje, i kształtowane pod kątem nowych celów wspólnoty budynki, układy urbanistyczne, modele miasta. Taką odpowiedzią były też pewne miejskie fantazje, realizowane przez artystów plastyków lub miejskich aktywistów. Ale mogą nią być też mniej świadome nowe praktyki społeczne.

Często zresztą odpowiedzi udzielamy nie wprost. Richard Sennet w znakomitej książce „Ciało i kamień. Człowiek i miasto w cywilizacji Zachodu” wskazuje na związek między ideami zdrowia, kluczowymi dla epoki Oświecenia, a przemianami zachodzącymi w ośrodkach miejskich: „Pragnienie, żeby zastosować w praktyce ideały zdrowego krążenia i oddychania – pisze Sennet – nie tylko poprawiło higienę mieszczan, lecz także przeobraziło wygląd samych miast. Od lat czterdziestych XVIII wieku w miastach europejskich sprzątano ulice, osuszano doły i bagniste niecki pełne fekaliów, usuwano brudy do podziemnych ścieków”. Nowe idee rozwijały się powoli, z opóźnieniem docierały do krajów uboższych, ale z czasem stawały się powszechnie obowiązującym standardem. Brukowano ulice, tworzono systemy kanalizacji i usuwania śmieci, doprowadzano do mieszkań bieżącą wodę. Ideały zdrowotne napędzały zmiany w budownictwie mieszkaniowym przełomu XIX i XX wieku. Miało być jasno i przewiewnie.

Większość programów klimatycznych apeluje do lepszej strony człowieka: do jego odpowiedzialności, solidarności międzypokoleniowej. Tymczasem jedno z podstawowych pragnień nowoczesnego człowieka, jakim jest zdrowe życie, może być silniejszą i skuteczniejszą ramą działania zbiorowego. Myślenie o mieście zorganizowanym wokół tej indywidualnej potrzeby może generować pożyteczne zachowania tych, których nigdy nie przekonamy do myślenia wspólnotowego, do odpowiedzialności za innych.

Drugi sposób „napędzania zmiany” w mieście to zmiana akcentów edukacji szkolnej, przede wszystkim tej przyrodniczej, która nadal pomija kluczowe kwestie zdrowia. Lęk przed szczepionkami, szerzenie się „domowych” metod zapobiegania COVID-19, lekceważenie ostrzeżeń związanych ze skutkami smogu i palenie czym popadnie to sygnały ostrzegawcze. Ale nie one są najważniejsze, bo dobra edukacja nigdy nie jest polemiką z zabobonami, ale kształtowaniem ram pozytywnego myślenia. Człowiek świadomy tego, co służy jego zdrowiu, łatwiej opowie się przeciwko wycince drzew, betonowaniu miejskiego placu niż ten, któremu przedstawimy statystyki globalnego ocieplenia.

Sensem takiego projektu nie może być jednak „jedno zdrowe miasto”, ale dobrze przemyślana sieć miejska. Dobrze przemyślana – w kontekście kryzysu klimatycznego – to przede wszystkim sieć policentryczna, w której dobrą pracę, usługi publiczne, interesującą ofertę spędzania czasu wolnego można znaleźć także poza kilkoma największymi metropoliami. Taki projekt pasuje zresztą do natury problemu mieszkaniowego, zwłaszcza gdy ceny nieruchomości w wielkich miastach nie przestaną rosnąć. Już dziś. Utrzymanie, a jeszcze lepiej wzmocnienie, policentrycznego charakteru państwa wymaga uzgodnienia z tym celem różnych polityk. Także tych, zdawałoby się, odległych od problematyki rozwoju.

To oznacza, że państwo nie może postrzegać wyzwań klimatycznych jako problemu sektorowego, który da się upchnąć w jakimś ministerstwie, ale jako jedno z wyzwań, na które odpowiedzieć muszą wszystkie instytucje. Co więcej, rząd musi uznać, że to nie on jest tu głównym aktorem. Że jego podstawowym zadaniem jest umożliwić skuteczną grę wielu miastom. I znowu nie „samorządowcom”, ale znacznie szerszym miejskim koalicjom, w których urzędnicy i politycy muszą dogadać się z trudnymi partnerami: aktywistami, pracownikami sektora publicznego, przedsiębiorcami, grupami mieszkańców.

Przyszłości miast nie zbudują instytucje administracyjne rozumiejące tylko uproszczone kody nauk społecznych i regulacji prawnych. Nie stworzą ich procesy samoregulującego się kapitalizmu – jeżeli ktokolwiek jeszcze w taką pozytywną samoregulację wierzy. Kapitalizm kupi to, co nośne i społecznie wartościowe, instytucje publiczne pouczone przez presję wyborczą lub jeszcze częściej perswazję nielicznych insajderów – przejmą część ich haseł, tak jak stało to się w minionej dekadzie z postulatami ruchów miejskich.

Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej

Instytut Goethego

Tekst powstał w ramach projektu „Nowe języki dla planety A” z finansowym wsparciem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej i we współpracy z Goethe-Institut.
 
Der Text entstand im Rahmen des Projekts „Neue Sprachen für den Planeten A” mit finanzieller Unterstützung der Stiftung für deutsch-polnische Zusammenarbeit und in Zusammenarbeit mit dem Goethe-Institut.
 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).