EKSKURSJE: Ostatnio cudownie czułem się w Kaliszu
HikingArtist.com / CC

EKSKURSJE: Ostatnio cudownie czułem się w Kaliszu

Rozmowa z Karolem Maliszewskim

Wielu konkursów literackich nigdzie się nie odnotowuje. Turnieje na fraszkę o puchar wójta czy garnizonowe konkursy na wiersz patriotyczny to podziemie, którego rozmiary są nie do ogarnięcia

Jeszcze 4 minuty czytania

ALDONA KOPKIEWICZ: Od ilu lat jest pan jurorem w konkursach poetyckich?
KAROL MALISZEWSKI: Zmusza mnie pani do niesamowitego wysiłku, do grzebania w pamięci, nie mam żadnych notatek. Uczestniczenie w konkursach nakłada mi się z jurorowaniem. Te dwie rzeczy oddziela gruba kreska, bo kiedy zacząłem być jurorem, przestałem wysyłać na konkursy, ale pamięć lubi płatać figle.

Nie jestem na przykład pewien, czy jestem tylko laureatem Konkursu im. Jana Śpiewaka w Świdwinie, czy też kiedyś pracowałem tam jako juror. Początki były prawie nauczycielskie, bo najpierw jurorowałem w konkursach recytatorskich w mojej okolicy, potem w szkolnych konkursach literackich, tak się uczyłem tego rzemiosła. Szczególnie intensywnie w Bielawie, na świetnym konkursie poetyckim dla młodzieży licealnej, który nazywał się bodaj „Master of Poems”. Z tym połączone były warsztaty, publikacja, impreza. Niezwykle dużo mi to dało, wtedy chyba uwierzyłem w swoje siły. W to, że mogę czytać cudze teksty, oceniać, coś tam radzić autorom.

Zaraz potem zostałem zaproszony do Stronia Śląskiego, gdzie tamtejszy bardzo młody animator kultury Artur Burszta organizował polsko-niemieckie warsztaty połączone z konkursem. Wtedy złapałem Pana Boga za nogi, poznałem Bohdana Zadurę, i starałem się niczego nie zapomnieć z warsztatowo-jurorskich nauk. Zresztą niebawem spotkaliśmy się w Dzierżoniowie przy konkursie Oficyny Obok na tomik poetycki.

Karol Maliszewski

Urodził się w 1960 roku w Nowej Rudzie, gdzie mieszka do tej pory. Zajmuje się krytyką literacką, pisze też wiersze i prozę, często bywa nagradzany. Recenzent i juror niezliczonych zestawów poezji. Jeśli ktoś czyta więcej niż połowę wierszy pisanych przez Polaków, to jest to Karol Maliszewski. Podzielił polską poezję lat 80. i 90. na klasycystyczną i barbarzyńską. Opublikował ponad dwadzieścia książek poetyckich, prozatorskich i krytycznoliterackich. Pracuje na Uniwersytecie Wrocławskim. Ostatnio wydał prozę „Manekiny” i poezję „Ody odbite”.

Jeszcze jeden wcześniejszy fakt wyławiam z pamięci. Jest rok 1989 i współpracując z solidarnościowym „Niezależnym Słowem”, wymyślam konkurs literacki pod hasłem „Widok z okna”. Nagrody nietypowe: jeden z tomów „Dzieł zebranych” Platona, bodaj „Fedon”, butelka czerwonego wina, chlebak (nieodzowny rekwizyt młodego poety w drodze) i tym podobne. Już nie pamiętam, co wysłałem autorce zestawu, który nadszedł z Wałbrzycha (Olga Tokarczuk), a co Krzyśkowi Śliwce z Ząbkowic Śląskich, zwycięzcom tego prywatnego konkursu. Konkurs w zasadzie był poetycki, ale moją uwagę zwróciły małe prozy Olgi, śmiało łamiące podziały na to, co poetyckie i prozatorskie. I taka już wtedy mi się jawiła – wiecznie na granicy między czymś powszechnie przyjętym a tym nieodkrytym i niepewnym. W nadesłanych na konkurs pracach dominowały mniej lub bardziej oryginalne metaforyzacje tego, co za oknem i w świadomości patrzącego. A tylko ona na moment stała się oknem, zreorganizowała pojęcie podmiotu, i opisała to, co okno może czuć i myśleć o odbijającym się w nim potoku rzeczy i ludzi. Tak dla mnie w małej, prowincjonalnej gazetce zaczął się przełom w literaturze.

Jedno jest pewne: podejmując w 1994 współpracę z „Nowym Nurtem”, zacząłem ograniczać wysyłanie na konkursy, a częściej przyjmować zaproszenia do rozmaitych gremiów jurorskich. Możemy więc mówić o dwudziestej rocznicy świadomego jurorowania.

Ile co roku odbywa się takich konkursów? Ile z nich na prowincji?
Niezręczne słowo „prowincja”. Czy ona się zaczyna tuż za rogatkami Warszawy? Tam, gdzie organizuje się i celebruje konkurs, znika na chwilę pojęcie prowincji. Tam wtedy jest na chwilę środek świata. I wszyscy są z tego dumni. Nie znam żadnych liczb, jestem tylko bywalcem, a nie statystykiem. Na pewno jest więcej, niż się to śni rubrykom literackim w czasopismach i internecie. Niektórych nigdzie się nie odnotowuje, rozgrywają się w bardzo małych środowiskach. Do tego dochodzą rzeczy z pogranicza folkloru literackiego, jakieś tam turnieje na fraszkę o puchar wójta gminy czy garnizonowe konkursy na wiersz patriotyczny. To jest podziemie, którego rozmiary są nie do ogarnięcia. Lokalne, ponadlokalne, środowiskowe, branżowe, szkolne, kościelne, okolicznościowe, wreszcie ogólnopolskie... Jak więc to liczyć? Na pewno kilkaset rocznie konkursów różnego kalibru się odbywa.  

Znalazłam taki spis, chyba prawdziwy – sama nie wiem, czy to wspaniałe, czy śmieszne w swym ogromie.
Widzę, że jest tego jeszcze więcej, dochodzą konkursy internetowe, o których tu nie wspomniałem.

Jak dotrzeć do tych najmniejszych miejscowości? Czym pan jeździ?
Na początku telepałem się pociągami, rozmaite przesiadki i tak dalej. Autobusy, busy, nieraz stopem. Od kiedy mam prawo jazdy, już tylko samochodem. Do Nowej Rudy, mieściny przy czeskiej granicy, gdzie mieszkam, trudno dojechać tak, żeby nie nocować na dworcu we Wrocławiu, więc samochód jest do życia niezbędny. 

EKSKURSJE

Dom pracy twórczej, sanatorium, plener – w EKSKURSJACH zbadamy, co porabiają artyści na letnisku. Twórca i jego dzieło w podróży, a może podróż za dziełem? Karol Maliszewski o jeżdżeniu na konkursy poetyckie po całej Polsce, Kuba Bąkowski o podróży na Arktykę po jedno zdjęcie, Waldemar Baraniewski na wakacjach w Męćmierzu...

Męczące jest takie podróżowanie? Coś wynagradza ten wysiłek?
Często te konkursy to groteska i żenada. Kupa śmiechu. Ale częściej coś fajnego i pozytywnego, cholernie dla tych ludzi tam na dole, a więc i dla mnie, poważnego. Nie chciałbym z tego kpić, opowiadając o podróżowaniu i wysiłku. To żaden wysiłek, jeśli się kocha tę robotę i tych ludzi walczących z dzikim uporem o jakąś kulturalną wartość.

Jednak kiedy się zjeżdża z głównych tras kolejowych i zmienia środki transportu na lokalne, prywatne busy, stopy, stacje kolejowe z jednym okienkiem, w którym niekoniecznie można zapłacić kartą, zwykłe przemieszczanie się staje się małą podróżą.
Mój pierwszy samochód czechosłowackiej produkcji psuł się dość często. Nie pamiętam, gdzie to jechałem, poszło sprzęgło. Na początku pchałem go sam, potem napatoczył się facet z traktorem. I tak się złożyło, że jego szwagier miał w stodole coś w rodzaju warsztatu, zostawiłem szkodowkę u nich i poszedłem na stopa. To było w czasach przedkomórkowych, więc nie mogłem powiadomić organizatorów. Na szczęście cierpliwe czekali, publiczność też jakoś nie uciekła. Wpadłem na salę brudny i spocony, coś tam zacząłem bełkotać, przepraszając, ale szybko uspokoiły mnie głośne i szczere brawa. A innym razem pomyliłem miesiące – czerwen z czerwencem, to było w Czechach, i stałem długo pod wzgórzem z pięknym kościołem, w którym miała być ta impreza, nic z tego nie wyszło. Przyjechałem o miesiąc za wcześnie.

To które imprezy poetyckie mógłby pan polecić?
I tu mam problem. Po pierwsze, nie wiem, czy pewne imprezy jeszcze istnieją, po drugie, nie chciałbym nikogo urazić, nie wspominając o tym, jak tam u nich było ciepło i sympatycznie. W początkach jurorowania bardzo ważna była dla mnie Częstochowa i to, co przeżywałem na Konkursie im. Poświatowskiej, także Mikołów i Konkurs im. Wojaczka. Podobny konkurs mamy we Wrocławiu (też Wojaczka), tam jurorowałem rok po roku, ucząc się wiele od Urszuli Kozioł, Jacka Łukasiewicza, Bogusia Kierca i Mietka Orskiego. Niezwykle miło wspominam Łódź i współpracę z organizatorami Konkursu im. Bierezina, a także Konkursu im. Baczyńskiego. Dalej Tychy, czuję się mocno związany z konkursem na debiut organizowany przez Teatr Mały. Było tam dla mnie zaszczytem pracować w jury z Andrzejem Sosnowskim czy Ryszardem Krynickim. Mówię o konkursach, bo to jest jednoznaczne z wieńczącymi je imprezami, które zazwyczaj wydawały mi się sensownie przygotowane i po prostu interesujące. O, jeszcze Poznań, konkurs Janickiego, Płock ze swoim Broniewskim, Leszno z Grochowiakiem, Olkusz z Ratoniem i tak dalej. Świetne rzeczy działy się i może nadal dzieją w Ostrowie Wielkopolskim, tylko już nie pamiętam, pod czyim imieniem.

Karol Maliszewski / Biuro Literackie

A w Brzegu co się wyrabiało i pewnie nadal wyrabia, cudowny duch literackiej wspólnoty, owocujący teraz wydawaniem pisma literackiego i poetyckiej serii. Albo tak bardzo lokalne rzeczy, jak Konkurs im. Emila Pietruszaka w Drezdenku czy „O Laur Miedzianego Amora” w Lubinie. Polecam też atmosferę Chojnickiej Nocy Poetów, czytanie na tle zamkowych murów, słuchanie poezji śpiewanej. Byłem tam jako juror, ale również jako poeta. O, dobrze wspominam Szczecinek, solidnie przygotowany konkurs, urzekająca impreza finałowa. Zaraz, jak on się nazywał, chyba „Malowanie słowem”. Nie sposób zapomnieć o Głogowie, świetnie grało mi się tam w piłkę i dyskutowało o poezji. Chodzi o Głogowskie Konfrontacje Literackie. Ostatnio cudownie czułem się w Kaliszu, na bardzo dobrze zrobionej imprezie pod patronatem zapomnianej, a godnej odkrycia pisarki Wandy Karczewskiej. A najdłuższy wyjazd, taki mój prywatny jurorski rekord, kojarzę z Orzyszem, jakieś 700 kilometrów, chociaż do Elbląga nie było wiele mniej. Bardzo dobre wspomnienia mam z Sopotu, z Festiwalu Literackiego, gdzie głównym punktem programu był Konkurs im. Rilkego. No i Warszawa, która kojarzy mi się z wizytą w telewizyjnej Dwójce w związku z konkursem na młode talenty „Dolina Kreatywna”, doskonale mi się tam pracowało wespół z Sylwią Chutnik i Danielem Odiją. Długo by wymieniać...

W ostatnim czasie mój rytm podróży opiera się na kilku stałych punktach. Zaufano mi tam i chyba mnie polubiono. Przede wszystkim Kutno i „Złoty Środek”, przepiękna impreza. Tu dla mnie najważniejszy jest oczywiście konkurs na najlepszy poetycki debiut roku. Potem Kędzierzyn-Koźle, gdzie jadę na obrady jury „Krajobrazów Słowa”, ciesząc się zawsze, że na nizinach już widać przedwiośnie, a w nadesłanych pracach tyle świeżości i nowości. Tam atmosfera jest jedyna w swoim rodzaju. Ta uwaga dotyczy również imprezy finałowej. Ważny jest dla mnie Strzelin ze względu na osobę Mirki Szychowiak, zupełnie niesamowitej postaci, organizującej „Granitową Strzałę”. Następnie Gorzów i Ogólnopolski Konkurs Poetycki im. Morawskiego. Jeszcze Skarżysko-Kamienna i Konkurs im. Staffa. No i Świdnica, nieomal moje dziecko, aczkolwiek inicjatywa wyszła ze strony Andrzeja Protasiuka. To był jego autorski pomysł na połączenie dbałości o słowo z dbałością o szatę graficzną. Tu mają wygrywać takie propozycje, które prezentują gotową książkę, świadomą związku miedzy tekstem i jego prezentacją w określonej formie poligraficznej. Tu poeta współpracuje z grafikiem.     

Pisze pan i czyta w podróży?
Sporo. Ruch wyzwala we mnie analogiczną dynamikę myśli, skojarzeń i obrazów. Domowe pisanie jest spokojniejsze, w podróżnym rządzi duch przekory, zgrywy, nerwowego zgrzytu. W każdym razie tak mi się kiedyś w pociągach pisało. Teraz rzadko mam okazję jeździć pociągiem, już częściej piszę w pokoju hotelowym. Dlatego cieszę się, gdy organizator zafunduje mi jedynkę, mogę się skupić i prawie natychmiast zaczynam pisać. Tak było na przykład ostatnio w Toruniu przy okazji konferencji o poezji polskiej po 2000 roku. Piękne miejsce, fantastyczny pokoik. Z konferencji już niewiele pamiętam, pamiętam za to pisanie przy zachodzącym słońcu.

Samotny wieczór w pokoju hotelowym uchodzi za okazję do małych horrorów egzystencjalnych. Dla pana nie? A czy pisanie w podróży nie skazuje na zapisywanie tego, co się właśnie przydarza?
Z tym bywa różnie. Nieraz jest tak, jak pani sądzi, mały reportażyk, spis podróżnych chwil przeradzający się w coś większego. Innym razem ta realna podróż jest tylko pretekstem do podróży w głąb siebie, coś się nagle odkrywa w sobie, będąc poza domem i rodziną. Potrzebne te godziny samotności na spojrzenie z boku. Nigdy nie zapomnę hotelu w Łodzi, gdzie byłem w związku z „Bierezinem”, i ni stąd, ni zowąd zacząłem pisać coś, co stało się potem ostatnim rozdziałem „Manekinów”. Dlaczego w Łodzi, dlaczego w tym hotelu? Same zagadki.  

Skąd taka popularność małych, lokalnych imprez poetyckich?
Zbyt wielu okazji do pozakościelnego świętowania nie ma, imprez kulturalnych naprawdę niewiele. Dobrze zrobiony festiwal poetycki może być wydarzeniem zostającym w pamięci miasteczka na długo. Pewnie, że na Dodę przyjdzie sto razy więcej ludzi, ale są tacy, którzy czekają cały rok właśnie na wieczór poetycki. I żadne liczby nie są w stanie tego rzetelnie oddać. Bo to jest coś poza liczbami. A poza tym często te imprezy odnoszą się do literackich patronów lokalnych, którzy tę lokalność tak czy inaczej opisali. To jest dla tych ludzi niemal rytuał, budowanie tamtejszej tradycji, dorzucanie czegoś istotnego do ducha miejsca.

Choć bywa i tak, że obserwuje się zamieranie świeżej niegdyś idei, martwotę mechanicznie powtarzanych, już pustych gestów, a na sali jest tylko rodzina pracowników domu kultury czy biblioteki, bo reszta mieszkańców jest zupełnie niezainteresowana i pewnie się zastanawia, czy tych pieniędzy nie można było wydać rozsądniej.

Czym się różni prowincja poetycka od poetyckiego centrum, nawet jeśli przyjmiemy, że oba nurty życia literackiego są obecnie dość niszowe?
Nie widzę wyraźnych granic poetyckiego prowincjonalizmu, bo zdarzało mi się w Krakowie czy Wrocławiu rozmawiać z poetą bardzo prowincjonalnym, o ciasnym światopoglądzie i znikomym poczuciu wolności twórczej. Gdzie zaczyna się lub kończy to, co prowincjonalne? A jeszcze gorzej z określeniem centrum. Czy poetyckie centrum określa kolejna nominacja do Nike lub Silesiusa, wskazując na najbardziej poszukiwany i modny dziś idiom? A co, jeśli nominowany autor mieszka w małej wiosce? Czy jest wtedy centrowo prowincjonalny czy prowincjonalnie centrowy?

W wywiadzie udzielonym Jakubowi Winiarskiemu narzeka pan na koteryjność i próżność środowisk literackich, czy wśród amatorów wygląda to inaczej?
Tylko niech pani nie mówi im, że są amatorami, bo się śmiertelnie obrażą. Jak określić granice amatorszczyzny w poezji? Jestem przekonany o większej czystości i bezinteresowności owych „amatorów”, o ich nieposzlakowanym rodowodzie lirycznym. Nigdy o tych ludziach nie usłyszymy – ale spełniają się w tym, co robią, żmudnie budując świat, odnajdując język. To nie znaczy, że nie ma brudu. Znam przypadki niebywałego pieniactwa, kunktatorstwa i wzajemnego wygryzania się miejscowych Mickiewiczów i Herbertów. Kryzys, kasy mało do podziału, a tu w miasteczku trzy kluby poetyckie funkcjonują. I trwa wojna podjazdowa, w której słowa „amatorzy” i „grafomani” odgrywają rolę groźnego narzędzia.

Po co ludzie tyle piszą?
Trzeba by tych ludzi zapytać, ankietę zrobić, rozesłać. Motywy byłyby bardzo różne. Dominowałyby jednak te, które wskazują na samotność, pustkę, brak, bezideowość, obojętność, poczucie bezsensu i potrzebę wyrwania się – choćby słowem – z tego zapowietrzonego terytorium. Poezja w tym sensie jest przebudzeniem ducha. Piszą, żeby się przebudzić. Jak kto umie. Wyrywają się ku czemuś nieokreślonemu, co wydaje im się spotęgowaniem życia.

Jakie poetyki najczęściej pojawiają się na konkursach? Jak zmieniają się mody?
Generalizując i upraszczając, mogę powiedzieć, że kiedyś spotykałem na konkursach wiele podróbek Świetlickiego, wpływ tej poetyki był ogromny. A kiedy ta fala przygasła, pojawiła się moda na Sosnowskiego, to już może nie było tak powszechne, ale coś takiego zauważyłem. Trzecim wielkim naśladowanym stał się po latach Roman Honet.  

A polska poezja amatorska jest zróżnicowana geograficznie?
Nie czyniłem nigdy takich obserwacji. Dopiero pani pytanie zaczęło mi coś uświadamiać... Wydaje mi się, że na wpływy ogólne czy ogólnopolskie nakładają się w regionach wpływy lokalnych sław literackich. A druga sprawa wiąże się  z budowaniem krajobrazów intymnych, przestrzeni lirycznych. To owocuje w wierszach regionalnie określaną topografią, nazewnictwem, językowymi nawykami, czymś swojskim i swoistym. Najwspanialsze rzeczy powstają w zwarciu, podczas siłowania się tego, co uniwersalne, z czymś bardzo lokalnym. Wyjątkowo jestem na te nuty czuły.

Co panu, jako poecie i krytykowi, dało to jeżdżenie po Polsce i czytanie setek nieopierzonych wierszy?
Przede wszystkim kawałek chleba, bo bardzo trudno ojcu sporej rodziny było wyżyć z nauczycielskiej pensji. Przypomnę, że przepracowałem w podstawówce 25 lat. Dało mi także wiele przyjaźni, znajomości. To dwie odrębne rzeczy: intymne obcowanie z tomikiem, a potem osobisty kontakt, rozmowa z osobnikiem, który te wiersze stworzył. Całość doznania i oceny buduje się na przecięciu tych dwóch sfer.

W licealnej, a potem studenckiej naiwności sądziłem, że literatura jest jedna, teraz widzę, że literatur jest wiele, że pod powierzchnią czają się światy, o których nigdy żaden podręcznik nie wspomni. I przekonałem się, że zawsze pozostanę rozdarty między wypicowaną powierzchnią a dziką, prowincjonalną głębią.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.