Jak Karol został poetą
fot. Elżbieta Lempp / Prószyński i S-ka

Jak Karol został poetą

Adrian Fulneczek

W przedszkolu Karol Maliszewski uciekał przed leżakowaniem. Tyle dziania się, tyle piękna, w tym trzeba uczestniczyć, a nie kłaść się nagle spać w środku akcji

Jeszcze 4 minuty czytania

Żeby stać się poetą, trzeba najpierw zostać człowiekiem. Żeby zostać człowiekiem, trzeba najpierw przejść próby życia. Żeby przechodzenie prób życia rozpocząć, trzeba nadmiernie wybujałego plemnika w ogromnym oceanie przypadków. Tak też zaczyna się historia Karola Maliszewskiego. Jego życiowy zbiór opowiadań.

„Mogłem być nawet papieżem” Maliszewski kończy myśl o tym plemniku w swoim opowiadaniu „Próby życia” z 1999 roku. Urodził się „już na miejscu”, w Nowej Rudzie w 1960 roku (najstarszy brat jeszcze we Lwowie). Gdyby nie oberwanie chmury, z których ta okolica słynie, gdyby nie podmyte tory, jego rodzice pewnie wysiedliby z pełnego repatriantów pociągu gdzie indziej. Ale że tory podmyło, a pociąg stanął, poszli – pokłóceni – przez pole do miasteczka. Pole było najeżone minami. Cud, że ich nie rozerwało.

Po narodzinach Karola ojciec podobno strasznie pił. Był zawiedziony. Miała się urodzić córka, a nie kolejny syn. Starsi bracia też narzekali: w telewizorze olimpiada w Rzymie, a im kazano opiekować się tym pędrakiem. Lądował więc w powijakach pod stołem. Tylko tam zostawało miejsce, bo telewizor był pierwszy na całej ulicy. „Niemalże mnie tam zadepatano, kiedy oni szczytowali... przepraszam, przeżywali złoto Kuleja. Ale zawsze gdy słyszę «olimpiada w Rzymie», myślę sobie, że ja już wtedy zaistniałem w historii. Jako strzępek ciała... pod stołem”.

Widok na hałdę kopalni „Nowa Ruda”. Pocztówka z 1967 roku

Przyszły poeta od początku istnienia był zawstydzony. Gdy przy wyburzaniu domu okazało się, że w ścianach sypialni rodziców uciekający Niemcy ukryli 15 lat wcześniej portrety wielkich filozofów, zrozumiał, czemu tak było. Jego matka musiała czuć na sobie ich wzrok. Zasłaniała lustra, bo widziała w nich obce twarze. Jej mąż tylko pukał się w czoło.

Batalistyka podwórkowa


W przedszkolu ich syn uciekał przed leżakowaniem. Tyle dziania się, tyle piękna, w tym trzeba uczestniczyć, a nie kłaść się nagle spać w środku akcji – myślał. Bujność dzieciństwa to była bujność podwórza. Puszczonej w samopas zieleni, gdzie szalało się tak, jak chciała fantazja, a nie pani z przedszkola.

Bywało, że ktoś spadł z drzewa na trzepak, ktoś zaplątał się w drucie kolczastym. Ktoś – akurat Karol – dostał cegłówką w głowę od pewnej, skądinąd uroczej, dziewczynki. Solidny pocisk rzucony w okop, w którym się ukrywał. Typowa podwórkowa batalistyka. Stworzona do poezji czaszka na szczęście wytrzymała.

Upór rodzica

Dom był robotniczy i bez większych aspiracji. Rodzice z wykształceniem nikłym. Z zawodu krawcy. Ojciec – jak Maliszewski opisuje bohatera „Prób życia” „niepoważny człowiek, chociaż, nie powiem, niektórzy szanowali go jako fachowca. Garnitur potrafił do rana wykończyć do ostatniego szwu. Niejeden pan młody prosto z warsztatu walił do kościoła, a ojciec ani mrugnął, tylko brał się za następną szmatę”. Podobno nie sypiał wcale. Nie wyłączał też dudniącego Pioniera. Szwargocząca w kącie Wolna Europa kształtowała mu syna.

Syn zanosił ojcowe spodnie i garnitury klientom z okolicznych miejscowości. Czasem podwoził go jego ulubiony taksówkarz, Wajdenfeld. Gdy Karol był w drugiej klasie podstawówki, taksówkarza i innych Żydów wypędzono z miasteczka („i takich ludzi wypędzili”). To był dziwny rok. Wtedy też zginął Stary Niemiec. Leżał w dole wodospadu, jak pająk w sieci krwi. Milicja szukała sprawcy, ale chyba nie znalazła. Ernest Traumer. Tak stało na nagrobku, który syn krawca odnalazł, śledząc parę starych Niemców. Strażnicy grobu – nazwie ich 40 lat później w „Próbach...”. Po tym odkryciu przestanie prześcigać się z resztą dzieciarni w ciskaniu w starą Niemkę kamieniami. Zrozumie, czemu została, i nigdy nie nauczyła się polskiego. Czemu matka „trwa w uporze” przy grobie syna.

Swoją matkę Karol wspomina w świetle z nocnej lampki, z kolejną książką. Mimo skromnego wykształcenia uwielbiała czytać. To przeszło na synów, ale braci denerwowało, że muszą czytać młodemu. No to się zmówili i go nauczyli. Pokazali litery, raz raz, zaprowadzili do biblioteki, wyrobili kartę, pokazali drogę i tyle. Po pewnym czasie pani w bibliotece musiała mu już tłumaczyć, że się przychodzi raz na tydzień, nie codziennie. „Ale ja nie mogę już wytrzymać, ja muszę następne...”.

Rórze na okiennicy


Nowa Ruda, rynek, czasy współczesne
/ fot. Przykuta, Wikimedia Commons
Czytał nałogowo, ale aż do liceum pisał nieortograficznie. Nie wiadomo czemu. To zabijało jego szanse na zwycięstwa w konkursach języka polskiego („nieźle napisane, styl i swada, ale z tą ortografią... nie, nie, tak być nie może” – oceniali). Dopiero w szkole średniej trafił na profesora Antoniego Mackiewicza. Mackiewicz miał się doktoryzować w Gdańsku, ale coś nie wyszło i rzuciło go na prowincję. Do Nowej Rudy.

„Nigdy nie zapomnę tego, co mu zawdzięczam. Jako pierwszy postawił mi piątkę i napisał: «świetne, z polotem, a ortografii kiedyś się nauczysz». Jak na ‘74 rok, to była rewelacja pedagogiczna. Powiedział mi «ty tyle czytasz, przecież masz to w oczach». Uzdrowił mnie tym. Stanąłem na wysokości zadania i problem zniknął”.

Antoni Mackiewicz nie wymagał zeszytów. Proponował diariusz – dziennik prowadzony w domu. Oceny dawał za ciekawe wpisy. Intymne, poetyckie, opis czegoś, co się widziało: teatru telewizji, meczu, ludzi... Jeśli wierzyć w autobiograficzność „Prób życia”, Karol przybijał kartki swojego diariusza do okiennicy Hanny. Wychodził do niej ukradkiem w nocy, szedł kilkanaście kilometrów doliną Bukówki, a ona nazajutrz w szkole pytała, co znaczą poszczególne metafory, i kiedy on przestanie ją straszyć po nocach. Miał wybór: bezsenność z miłości albo koszmary. Wolał to pierwsze.

Stanowczo żal

Koszmary zaczęły się po śmierci ojca. Na pogrzebie ksiądz patrzył oficjalnie – jakby Karol nie był jego ulubionym ministrantem. Nie dali mu nieść ojca, 13-latek nie dorósł do trumny. Gdy otworzyli wieko, ojciec się poruszył, a on odebrał to jako znak i podbiegł. Odciągnęli go, pocieszali, matka próbowała przytulać. Ale jemu nic nie było. Tylko żal, że nie dali ponieść.

Po śmierci ojca zaczęło się pisanie. Zmieniła się forma ekspresji: wcześniej uwielbiał występować publicznie i teatralizować czytane teksty. Widział te postacie, tworzył małą dramę, to był jego świat. Później jednak przyszedł wstrząs, zamknięcie w sobie. Takie dziwne wycofanie. Do psychiatrów się wtedy nie chodziło, terapią konieczną okazało się pisanie. Większe zaufanie do zeszytu, mniej mówienia.

Reżyser


W ostatnich latach liceum czuł się już określony. Do nałogowego czytania doszło metodyczne, codzienne pisanie. Duża w tym zasługa profesora Mackiewicza i jego diariusza (tam pojawiły się pierwsze próby zapisu nielinearnego, słupkowego). Za namową „Antka” Karol wysyłał też recenzje teatralne na konkursy. Wygrywał, ośmielał się coraz bardziej.

Kochał teatr. Gdy miał pieniądze, weekend oznaczał wyjazd do Wrocławia. Oglądał wszystkie sztuki. Niektóre po trzy razy. Aż doprowadził się do stanu absolutnego zrozumienia (po trzecim razie „Śmierci w starych dekoracjach” coś zaczęło mu się w głowie rozjaśniać). Te wyjazdy to były całe eskapady: ostatni pociąg do Kłodzka odjeżdżał o 23.00, ale transportu do Nowej Rudy już nie było. Całą noc spędzało się na dworcu, piło kolejną herbatę i czytało. „Te wyprawy były wyjątkowe: wyskakiwałem z zaścianka, otwierałem oczy. No i mogłem poczytać, w nocy, w takim niesamowicie mocnym skupieniu”.

Karol zaczął posyłać diariuszowe wiersze do czasopism. Przez rok nie odpowiedział nikt, ale w końcu jeden opublikował „Radar”. Po debiucie kolejne ukazywały się niemal co miesiąc. „Zawdzięczam to człowiekowi, który lekką ręką rozsiewał inspirację. Moje życie wynika tylko z tego, że go spotkałem. Nie wiem, co by było gdyby nie Antek. Gdyby nie profesor Antoni Mackiewicz. Ten człowiek wyreżyserował moje życie”.

Kompleksy prowincjusza


Wszystko zmierzało do logicznego finału: polonistyka. I dotarło, ale Karol długo na polonistyce nie zabawił. Wytrzymał kilka miesięcy i zdezerterował. Nie wie czemu. Może kompleksy prowincjusza. Wyalienował się, zdziczał: przestał chodzić na zajęcia, w dzień spał, w nocy szedł na dworzec i czytał książki... W namawiających do poprawy rzucał Baudelaire’em, a później szybko całował nadwątloną obwolutę. Z Rimbaudem na ustach wychodził w noc.

Po pół roku wyjechał w ukochany Beskid Niski. Chciał ochłonąć, zastanowić się, co dalej. Włóczył się po kraju jeszcze przez dwa lata. Pracował jako pomocnik betoniarza w Warszawie, pomocnik pasterza w Sudetach, pomocnik piecowego na Śląsku. Brał plecak, wsiadał w pociąg, jechał. Jedyny pasażer w ostatnim wagonie. Naśladował Stachurę. Uniwersytetem pisarza jest samo życie, żeby dobrze pisać, muszę nim nasiąknąć – takie utopie go pasjonowały. To czas duchowej i psychicznej formacji. Czas, w którym miłość rozgrzeszała wszystko.

Ten człowiek z opowiadań to ja


Gdyby nie miłość, Jacek – bohater opowiadania „Próby życia” – zabiłby się, skacząc ze Strychu (czyli Śnieżnika Kłodzkiego, 1425 m n.p.m). Po rzuceniu studiów nie wiedział, co dalej. A Strych mógł podjąć za niego odkładaną z dnia na dzień decyzję. Jednego wieczora Jacek wyszedł już nawet ze schroniska „rozeznać się w sytuacji”, ale pobłądził i musiał zrezygnować. Zamieć zasypała szlaki. Uznał, że wrócił za sprawą dziewczyny, którą zobaczył w schronisku. Coś go wołało, ale nie była to śmierć. Zanim odśnieżono drogi, minął tydzień. Z góry schodził już, trzymając Karinę za rękę, całując ją przez śnieg. Odjechała, wychylając się w barwnym kombinezonie przez okno pociągu. Znów był jedynym pasażerem w ostatnim wagonie.

Wiersze mi się podobają

Po włóczędze Karol wrócił na Uniwersytet Wrocławski. Ścigało go wojsko, a i od pracy fizycznej wolał duchową. Nie chciał już na filologię, bo nie uczyli tam pisać lepszych wierszy. Staro-cerkiewno-słowiańskie gramatyki. Bzdury. Wybrał filozofię. Trafił na schyłek marksizmu, ale zainteresowany antropologią kulturową jakoś wytrzymał.

Studia kończył jako ojciec i mąż. Lata 80., on i trzy dziewczynki w akademiku Arkus na Przybyszewskiego. Przybiegał z zajęć i biegł zarobić parę złotych: mył okna, wisiał na wysokościach. Czasu na pisanie regularne nie miał („dziełem było samo życie”), ale coś tam chaotycznie tworzył. Czasami to nagradzali. Sztuka sztuką, ale dla rodziny z dwójką dzieci liczą się pieniądze. A trzecie nagrody bywały wtedy wyższe niż stypendia. Wielokrotnie wyższe.

W grudniu ‘84 pakiet jego wierszy opublikowano w „Odrze”. Czekał na odpowiedź rok i pół, ale gdy przyszła, była konkretna. „Wiersze mi się podobają, proszę przesłać nowe, przygotujemy publikację – Urszula Kozioł”. Trzy zdjęła cenzura, dosłał kolejne. Wydrukowali. Później już poszło.

Doświadczenie totalne

Pan Karol po latach nadal uważa, że poeta to zawód jak każdy inny. Samego określenia nie lubi, ale tak mówią nawet ludzie w Nowej Rudzie. Idzie poeta ulicą. A on jest poetą tylko chwilami. Zapisywaczem raczej. Na co dzień biega za forsą i o tym nie myśli.

Prowadzi samochód, usłyszy jakiś rytm i słowa same zaczynają się wyłaniać. Jak mu się chce, to się zatrzyma i zapisze. Jak nie, to straci. Gorzej, jeśli jest ślisko i zatrzymać się nie może. Powtarza wtedy wiersz przez 2 godziny jazdy. Aż zapamięta (jak rymy są delikatne, nie jest wcale tak trudno).

To palec boży, czy przy porodzie upuścili? Może ta cegłówka w dzieciństwie. Nie wie, ale czasami czuje, że jest inny. Przychodzi ten moment (przypomina wytrysk): doświadczenie totalne. Stan poetycki. Struga słów płynie na kartkę. Pierwsze zdanie może i się widziało, ale pozostałe są już niespodzianką. „Odwija się w mózgu coś, o czym dawno zapomniałem. To się nazywa poeta, tak? No dobra, niech będzie”.

Pośpiech i ocieractwo


Po studiach Pan (dr nauk humanistycznych) Karol wrócił na prowincję. Uczył polskiego w podstawówce. Aktywizował młodzież kółkiem teatralnym (w jego „Balladynie” obie siostry były dziewicami „i po technikum”), zmagał się z zaściankowością dyrektora, szokował mieszkańców miasteczka swoimi publikacjami. Miał tego coraz więcej. Doceniane tomiki, a obok nich najwyższa recenzencka renoma. Podobno numer jeden w kraju.

Gdy spotyka się ze światkiem literackim na piłkarskie mecze Poeci kontra Krytycy (rozgrywają takie już od kilku lat), jest problem. Z kim gra Karol? On zawsze chce być z poetami. W pierwszym meczu przegrali co prawda 2:10, ale Karol strzelił jedną, a przy drugiej asystował. Piłkę kochał zawsze. Dla niego ona też bywa poezją. Jako czterdziestoparolatek chętnie chadzał z synem po noworudzkich podwórkach i grywał z dziećmi. Ludzie pukali się wtedy w czoła, ale jego to nie przejmowało. Skoro wolą siedzieć w barze niż się poruszać...

Obecnie wykłada m.in. we Wrocławiu i Krakowie. Inspiruje młodzież, poświęca wiele czasu ich tekstom, dźwiga dziesiątki tomików do rozdania. Czasami, gdy coś im czyta, tworzy małą dramę. To jego świat. Pasjonuje się kupionym na kredyt mieszkaniem (wreszcie z trawnikiem i nie w betonowych slumsach). Lubi sadzenie w ogródku i obserwowanie pary szpaków, która zamieszkała w budce na jego podwórku. Nadal zapisuje. Czasem jeśli tego nie zrobi, nie poczuje, że coś przeżył. Bo życie to pośpiech i ocieractwo – pogłębienie jest dopiero w zapisie.

Grzebanie w duszy

Z zapisywaniem jednak ostrożnie. Nie chodzi o dziwnie długą listę szaleńców i alkoholików. Raczej o pewien rodzaj rozstrojenia zmysłów. Poważne pisanie, mówi po latach doświadczeń Pan Karol, to grzebanie we własnej duszy.

– Ja jeszcze nad tym panuję...
a może tak tylko mi się wydaje?
Może pewnym kosztem był rozpad
po 20-kilku latach, mojego
małżeństwa? 

Może za dużo czasu poświęcałem
swoim zeszycikom? Starałem się
jak mogłem, żeby sprostać pewnym
powinnościom. Ale może jednym z
powodów było to, że miałem
ten drugi świat? 

Zbyt często wchodziłem do niego,
zostawiając wszystko w takim stanie,
w jakim... Nie wiem. Trudno mi
to podsumować. Uwaga z pisaniem.
Początkujący powinni się zastanowić,
czy ich psychika to wytrzyma.

Pan Karol mówi, że jako poeta zaczynał i jako poeta skończy.


ADRIAN FULNECZEK, ur.1989, absolwent Creative Writing na Dziennikarstwie Uniwersytetu Wrocławskiego, kończy anglistykę na UJ. Lubi reportaże, chciałby wreszcie wydać książkę ze zbiorem własnych. Jako bardziej-dziennikarz-niż-filolog uważa ponadto, że T.S. Eliot był złym człowiekiem, który zamknął swoją żonę w ośrodku psychiatrycznym. Pisuje (o pisarzach) dla „Zwierciadła”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.