Spektakl Bartka Frąckowiaka „Granice” to czteropoziomowa gra w kontrolę dostępu do „twierdzy Europa”: poziom 1. działania w krajach poza Unią Europejską, 2. współpraca z krajami graniczącymi ze strefą Schengen, 3. kontrole na zewnętrznych granicach, 4. działania wewnątrz Unii. Pionkami w tej grze są zaangażowany Artysta, polujący na najbardziej dramatyczne zdjęcia Fotograf, domagająca się respektowania swoich praw Uciekinierka, poszukiwacz nowych rynków Doktor Feelgood, dźwigane przez Uciekinierkę Ciało Dziecka – wyrzut sumienia i karta przetargowa wszystkich graczy, oraz Lex Frontex – strażniczka walcząca o poczucie bezpieczeństwa Europejczyków. Plansza gry (scenografia Anny Marii Karczmarskiej) składa się z betonowej ściany, rusztowania, szklarni, w której można się schronić, i kokpitu do śledzenia ruchu uchodźców. Nazwałam aktorów pionkami, choć nikt nimi nie kieruje, same zasady poruszania nie są zmienne, nawet jeśli czasem pałeczkę przejmuje Lex Frontex. Aktorzy nie są pionkami, ale nie są też pełnokrwistymi bohaterami, raczej: szeregowcami podczas wojny. Ta nazwa pada już na początku spektaklu – na scenie rozgrywać się będzie „Wojna wszystkich przeciw wszystkim”.
Zazwyczaj to właśnie los szeregowca staje się soczewką, przez którą filmy i powieści wprowadzają nas w okrutny świat wojny – indywidualna historia ma pomóc wczuć się w bezsensowną brutalność wojennej rzeczywistości, a przeżywając wraz z nim (lub z nią, szeregową ofiarą) zadawany przez wojnę gwałt, odczuwamy, jak w naszym ciele budzi się najpierwotniejszy sprzeciw wobec niesprawiedliwości. Jak poruszyć wyobraźnię i rozwinąć współodczuwanie bez tego utożsamienia? A może już więcej uczuć nie trzeba, może należy w końcu przemyśleć, o co toczy się ta gra? Frąckowiak szuka abstrakcyjnej, teatralnej formy, która będzie działała na obu frontach.
W „Granicach” szeregowcy to figury, typowe postaci medialnych doniesień, aktorzy samej wojny. Frąckowiak proponuje odmienną, intelektualną drogę przedstawienia wojny. Nie ma ponadto na myśli wojny uniwersalnej, ale tę najbardziej aktualną: wojnę na granicach Europy, stawiającej mury uchodźcom i migrantom z Afryki. W tym sensie przedstawienie znajduje się w pół drogi między interwencją artystyczną a wykładem performatywnym. Kiedy mówię o intelektualnym sposobie przedstawienia wojny, mam na myśli zabiegi dystansowania wobec odgrywanych, i tak dość metaforycznych, zdarzeń, choć nie brak tu momentów bardzo emocjonalnych, te jednak służą często wzmacnianiu samej treści (na szczęście nie zawsze). Formalnie Frąckowiak stawia zatem na budowanie dystansu, ciągłe podkreślanie, że to, co oglądamy, to tylko gra, to jakiś teatr – nie wiemy na pewno, co tak naprawdę czują migranci i policjanci, możemy opierać się jedynie na własnych fantazjach na ich temat. Zamiast narracji oglądamy montaż znaczących scen, dzięki którym widz ma pojąć, jak złożona i nieoczywista jest sytuacja nazywana „kryzysem migracyjnym”. Co jakiś czas następuje jednak mocne skrócenie dystansu i łapanie za uczucia (zwłaszcza w scenach Matki Uciekinierki z Dzieckiem).
Julia Holewińska, „Granice”, reż. Bartek Frąckowiak. Teatr Polski w Bydgoszczy, premiera 27 lutego 2016Dominuje forma, ale właściwie panują dyskursy, reżyserowi chodzi przecież o pokazanie, że kryzys ten niewiele ma wspólnego z postawami i żądaniami samych migrantów, lecz stanowi symptom tarć politycznych i kulturowych, w szczególności zaś ekonomicznych. To bowiem – jak zwykle – krwiożerczy kapitalizm domaga się wciąż nowych, tańszych ciał, a gdy się nimi nasyci, przechowuje niestrawionych w obozach przejściowych. Ten sam kapitalizm, który sprawia, że ciała wpadają na jego stół, wcześniej wypędził je przecież z domów.
Kapitalizm wzniecał wszystkie inne wojny, lecz coś się w naszych postawach wobec prześladowanych ludzi zmieniło. Spektakl zaczyna przygotowana przez Izę Szostak scena, w której tancerka prezentuje list i album pozostawione jej przez dziadka. Na początku wydaje się, że będzie to wykorzystywane już przez aktywistów wspomnienie o tym, jak Polacy podczas II wojny światowej byli goszczeni w innych krajach, ale zaczyna się tu dziać coś więcej. Tekst rozwija się w coraz bardziej literacką, fikcyjną stronę, podczas gdy w pokazywanym przez Szostak albumie uchodźczym zdjęcia dziadka zamieniają się w postarzone zdjęcia dzisiejszych uchodźców. Po tym wstępie zaczyna się spektakl właściwy według tekstu Julii Holewińskiej.
Frąckowiak zrywa z otwartą na początku drogą oscylacji między wyobraźnią i dokumentem, nie będzie chciał wynieść nienowego przecież problemu granic w ryzykowne obrazy i nieoczywiste podteksty, nie pokusi się, by wyjść poza planszę, na której rozgrywa się dzisiejsza wojna. Pewnie tak właśnie miało być – konkretnie, aktualnie, mocno i politycznie. Tyle tylko, że najbardziej przekonujące okazują się momenty, w których przedstawienie wymyka się tezom i ideom: gra aktorów i performanse ciał (za świetną choreografię odpowiada także Iza Szostak).
Jeśli Frąckowiak zamierza badać także granice naszej empatii, to nie osiągnie tego przez oczytywanie listy tych, którzy zmarli podczas próby przedostania się do Europy. Empatii powinien poszukiwać w drgawkach, wygięciach i upadkach Ciała Dziecka (Iza Szostak), w dziwnej ironii, która pojawia się na chwilę w głosie zrozpaczonej matki Uciekinierki (Marta Malikowska) czy w sarkastycznym poczuciu humoru i nieco nazbyt gorączkowych gestach Doktora Feelgood (Jan Sobolewski). Dzięki takim naddatkom gry aktorów budzi się coś znacznie ważniejszego niż współczucie: pewien konflikt wewnętrzny, zbawienny dysonans uczuć, który zmusza do przemyślenia własnej postawy wobec kryzysu. Na z piekła rodem forach internetowych, wszystkich – od prawicy do lewicy – boli los dzieci i kobiet. Także Frąckowiak przedstawia ich jako figury migrantów, wokół których ma się skupić nasze współczucie (a co ze słynnymi młodymi mężczyznami?). Wszystkich boli, wszystkim jest smutno i przykro – i co dalej? Według Frąckowiaka w tym miejscu mamy wyobrażać sobie rewolucję właśnie, równość i braterstwo, która wkrada się do Europy w ciele Uchodźczyni i wykiełkuje z ziaren przywiezionych z Afryki.
Mimo prób zbudowania pewnej ambiwalencji między polityczną analizą i pasją ciał, przesłanie „Granic” pozostaje czytelne. I nawet jeśli dzięki samym aktorom i dramaturgicznym pomysłom efekt zderzenia tych dwóch sfer nie będzie czysto ilustracyjny, wiadomo, zza której strony barykady rzucamy kamienie. I w kogo. Wszystko zgodne z lewicowym dyskursem: to Europejczycy odpowiadają za cały ten problem i jedynie Europa powinna ponieść jego konsekwencje, a jeśli mamy wątpliwości, to jesteśmy najzwyczajniej tchórzliwi; ci, którzy są przeciwko, powinni się za siebie wstydzić; prawda o migracji jest taka, że wojny wznieca się dla pieniędzy, a uchodźców puszcza w ruch, by przyspieszać i spowalniać przepływ taniej siły roboczej. Podstawową inspiracją dla Frąckowiaka jest zresztą zamieszczony także w programie do spektaklu esej Vassilisa Tsianosa i Serhata Karakayaliego „Migracja transnarodowa i narodziny europejskiego reżimu granicznego”, w którym socjologowie rozwijają pogląd, że obóz i granica nie służą dzieleniu przestrzeni, ale zarządzaniu globalnym czasem tak, by podtrzymywać jak największą żywotność kapitału. No dobrze, trudno nie zgodzić się, że jest to jeden z najistotniejszych kontekstów tej wojny. Tymczasem w programie znacznie ciekawsze okazują się fragmenty opowieści Pawła Mościckiego „Zeszyty z Dżungli”. Mościcki po pobycie w Calais stworzył esej z pogranicza dziennika i reportażu, przekonujące świadectwo bezsilności Europejczyka, który chciałby pomóc koczującym w obozie ludziom. Pokazuje nam to, co publicystyka z prawa i lewa pomija, co nie mieści się w formie internetowych hejtów i agitek: doświadczenie bezradnego Europejczyka, prawdziwy triumf i klęskę współczucia.
Apelując jedynie do dyskursów i ciał, angażując widza wyłącznie w politykę i empatię, Frąckowiak nie sięga odpowiednio głęboko do źródeł problemów. Nie interesują go uczucia zwykłego Europejczyka, nie traktuje poważnie jego lęków przed przemocą i utratą pracy, przed fundamentalizmem i seksizmem, przed relatywizacją emancypacyjnych wartości, a wreszcie przed grozą ISIS. Te lęki zasługują na coś więcej niż ośmieszenie – Frąckowiak natomiast przemilcza lub zbywa ironią kwestie kontrowersyjne. Nie kwestionuje też pragnień migrantów, nie pyta, co kryje się za ich marzeniem o Zachodzie (czy w ich przypadku: Północy). Sądzę, że świadomie pomija te pytania, zmuszające do wejścia w sfery odmienne od dyskursu politycznego czy ekonomicznego. Ale bez analizy przyczyn innych niż kapitalizm i zmierzenia się ze skutkami obecnego kryzysu innymi niż utopijne projekcje – nie zajdziemy daleko, tak jak daleko nie zajdzie teatr polityczny. I nie przebijemy się przez ściany własnych ograniczeń.