Po drugiej stronie
lustra

Aldona Kopkiewicz

Na pierwszy rzut oka prozy Andrzeja Szpindlera stanowią chaos fragmentów, w których zdania śmieszne i genialne mieszają się z obrazami tak przesadnie fantastycznymi, że pozazdrościłby ich każdy surrealista

Jeszcze 2 minuty czytania

Teksty poetyckie Andrzeja Szpindlera, a do takich zaliczam także niby prozatorską książkę „Oko chce bardziej, niż chce tego wątroba”, są dziwne, wręcz dziwaczne – niemal kuriozalne. Ten szał języka i wyobraźni poetyckiej trudno przyporządkować czemukolwiek, ale dla przybliżenia można by jednak powiedzieć, że znajdziemy w niej ostatecznie pozbawiony miary i granic surrealizm, wybujały i mnożący się jakby samoistnie, przez gwałtowne pączkowanie. Jego urągająca wszelkim normom obfitość imponuje, przytłacza i w najlepszym razie wprawia w konfuzję; sprawia też, że choć Szpindler ewidentnie próbuje nam coś powiedzieć, tekst częściej umyka przed rozumieniem niż pozwala się oswoić (a nigdy pogłaskać). Wiem, że tego typu sformułowania pojawiają się za każdym razem, gdy pojawia się dzieło nowatorskie albo spłodzone przez całkiem zwichrowaną świadomość, ale nie widziałam jeszcze poezji, która skuteczniej stawiałaby opór rozumieniu niż twórczość Szpindlera.

Andrzej Szpindler, „Oko chce bardziej, niż chce tego wątroba!”.
Ha!art, 192 strony, w księgarniach od czerwca 2010
Podkreślanie inności jakiegoś dzieła ma zwykle podnieść jego rangę. W tym przypadku nie jestem jednak taka pewna: istnieje przecież twórczość tak dziwna, że aż łatwa, tak całkowicie oddana nonsensom i drobnym absurdom, że w końcu nie ma w niej nic poza ciągiem prostych ironicznych żarcików, które od razu stają się nużące. Bycie dziwnym, bycie freaky, stało się nazbyt modne, a więc – nudne i przeciętne, jak np. we freak folku albo w bajkowo-zwierzęcej charakteryzacji, popularnej wśród stylizujących się na nimfy piosenkarek eterycznego elektro, a także w uzyskiwaniu efektu queer dzięki dużej ilości brokatu i humorystycznym kampowym gadżetom. Stylizacja na inność ma dziś w sobie coś z pozerstwa i przypomina licytację nastolatków o to, kto miał bardziej odjechane ćpuńskie wizje po pierwszym zaciągnięciu się trawą. Obecnie umasowienie gustu do ekstrawagancji związane jest głównie z grą z wyobrażeniami o postludzkiej tożsamości, co jest o tyle niebezpieczne, że sprowadza trudny problem etyczny do poziomu karnawalizacji, nie przekraczającej jednak konwencji gustownej lekkiej ironii, bo wszystko pozostaje w sferze przebieranek i makijażu. Zjawisko to zresztą błyskotliwie spuentował duet nowozelandzkich komików „Flight of Conchords” w teledysku „I told you I was Freaky”. W popowych estetykach nie dba się o to, by ukazanie niesamowitości czy bezsensu przynosiło otwarcie na nieopisane doświadczenia, by było wymierzone w jakiś porządek albo chociaż parodiowało instytucję – mamy tu do czynienia z działaniem czysto estetycznym, wytwarzającym jedynie pozory kontrkultury; alternatywa zamieniła się w styl obowiązujący, a zarazem nie mierzy się już z niczym – poza wyzwaniem rock’n’rollowych, subwersywnych strojów, dostarczanych na szczęście przez większość odzieżowych sieciówek (prawdziwy wywrotowiec nie omieszka dorzucić czegoś z lumpeksu).

Debiutancki tom wierszy Szpindlera „Andrzej King Kong a co? Nic, rozległe pole bobu i jego mięsopust prawy” z 2007 roku, wydawał mi się właśnie czymś takim – miałam wrażenie, że autor epatuje poetyckimi obrazami bez ładu i składu, by sprytnie uwieść miłośników awangardy spod znaku destrukcji porządku i wyzwolenia wyobraźni. W pisaniu „na dziwność” istnieje właśnie nieznośna łatwość, nawet jeśli przywołuje ono atmosferę błazenady i dziecinności. Druga książka – „Oko chce bardziej, niż chce tego wątroba” – nie pozwala na tak mocne opinie; nie mogłam pozbyć się przeczucia, że coś w tej prozie poetyckiej jednak jest. Poza tym, oglądając performensy Szpindlera w krakowskiej Spółdzielni Goldex Poldex, przekonałam się, że jego wariactwo jest autentyczne.

Na pierwszy rzut oka prozy Szpindlera stanowią chaos fragmentów, w których zdania śmieszne i genialne mieszają się z obrazami tak przesadnie fantastycznymi, że pozazdrościłby ich każdy surrealista. U Szpindlera zostały one zgromadzone w trudnym do opisania nadmiarze, każde zdanie wybucha nowym obrazem, a kolejne metafory i metonimie ożywają, stając się pełnoprawnymi bohaterami dalszych narracji. Do tego ciągłe przekręcanie słów i związków frazeologicznych, wszystko zaś podane przy pomocy składni, która co i rusz traci kontakt z własną logiką. Wszyscy oglądaliśmy Cartoon Network i fotokomiksy, ale Szpindler musiał zachwycić się nimi bardziej niż inni.

W tym groteskowym melanżu wyłaniają się jednak pewne nitki, przesądzające o zamierzonej ciągłości opowieści snutej przez „ja”, będące Szpindlerem albo rojem komarów, albo jeszcze czymś innym, w zależności od aktualnej metamorfozy. Ma to być opowieść o kreacji i istnieniu jakiegoś niesamowitego podmiotu, który oczywiście chce być wszystkim i ogarnąć wszystko, byle jednak tylko nie okazać się człowiekiem. Stąd częste odwołania do stylu dyskursu metafizycznego, filozoficznego i antropologicznego (Szpindler zdradza ślady naprawdę poważnych lektur), które jednak zawsze pojawiają się jako już przeżyte przez piszącego, a więc przeinaczone, rzucone w real jego wyobraźni, opanowującej i odmieniającej wszystko, co stanie jej na drodze.

To trochę tak, jakby Szpindler uprzedmiotawiał na równi języki, fantazje, traumatyczne ślady, wrzucał je do jednego poetyckiego wora (albo prestidigitatorskiego kapelusza) i tak zostawiał, pozwalając im przedrzeźniać się nawzajem, uzupełniać, kontrować. Równocześnie poeta, powołując się na dionizyjski trans, wykonuje dziwny taniec, aby z przestrzeni pomiędzy robotem i zwierzęciem, w której tkwi człowiek, wyłoniła się dusza, a sam człowiek odszedł w siną dal, bo skończył mu się termin ważności. Chciałoby się jednak, by z tego tańca wyłoniły się w końcu krystalizacje refleksji: jakiekolwiek, choćby paradoksalne czy aporetyczne; chciałoby się czegoś rozpoznawalnego. Lecz Szpindler konsekwentnie pisze we własnym języku, niemalże nie korzystając z metaforyki obecnej w poezji – chyba jeszcze nie czytałam tekstów tak całkowicie oddanych wytwarzaniu nowych obrazów (może ewentualnie w prozie poetyckiej Maxa Jacoba albo Lautréamonta, choć Szpindlerowi jeszcze do nich daleko).

Książka Szpindlera broni się w końcu właśnie tą dziwnością i nieludzkością, realizacją skrajnie osobnej i osobliwej percepcji poety, choć przy takim spiętrzeniu braku sensów trudno zdecydować, czy tekst posiada wartość literacką, czy mami po prostu swoją egzotyką. Jestem jednak przekonana, że idiom Szpindlera nie jest efektem mody i że warto zmierzyć się z tak daleko posuniętym szaleństwem. W końcu niezbyt często mamy okazję zajrzeć za drugą stronę lustra.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.