I can't buy myself flowers
il. Paul Vera-Broadbent, flickr.com (CC BY-NC-ND 2.0)

25 minut czytania

/ Obyczaje

I can't buy myself flowers

Aldona Kopkiewicz

W ideałach współczesnej troski o siebie wyraża się marzenie o absolutnym uniezależnieniu się od innych. I ja się nie dziwię, życie z ludźmi to piekło. Ale bez tego piekła nie jesteśmy w stanie zaistnieć, także jako odrębne, świadome siebie jednostki, i nie jesteśmy w stanie doświadczać cudu, kiedy piekło ustępuje przed bliskością, fascynacją i porozumieniem

Jeszcze 6 minut czytania

Wakacje to mityczny czas romansu i lekkich piosenek o miłości, tym razem jednak jesteśmy już w innym czasie: czasie po „Flowers” Miley Cyrus, a więc po manifeście nowej, niezależnej kobiecości. W te wakacje możemy kochać już tylko same siebie i to wystarczy nam do szczęścia. A przynajmniej powinno wystarczyć – sama mam wątpliwości i w związku z tymi wątpliwościami chciałabym przedstawić nieco głębsze odczytanie tej piosenki. Piosenki, którą traktuję jako symptom dzisiejszego podejścia do związków, a wraz z nimi – stanu współczesnej kultury. Miłość pozostaje bowiem środkiem naszego życia, tyle że coraz częściej jest to miłość tylko do siebie.

Samą Miley Cyrus nie przejęłabym się wcale, niech kupuje sobie teraz kwiaty sama i żyje w związku tylko ze sobą, nic mi do tego, tak jak nic mi do tego, że na teledysku daje wycisk swojemu hiperdoskonałemu ciału w bikini, choć przeraża mnie ten widok. Przejęłam się jednak, że „Flowers” stała się memem; puszcza się ją i śpiewa wszędzie, i to już od paru miesięcy: pobiła wszelkie rekordy, zarówno rekordy słuchalności na Spotify, jak i zajmowania pierwszego miejsca na listach przebojów. Nie żebym orientowała się w listach przebojów, ale deklaracji „I can buy myself flowers” musiałam nieustannie słuchać w rolkach na Instagramie i TikToku, a także wszędzie tam, gdzie ludzie swobodnie puszczają muzykę w miejscach publicznych – przy czym obiecuję, że w końcu porzucę te rolki, bo robią fiu-bździu z mózgu, kiedyś porzucę też zresztą może miejsca publiczne, z tych samych powodów. W rolkach piosenka Cyrus pojawia się jako tło, przy którym kobiety w różnym wieku i stylu energicznie symulują, że śpiewają samodzielnie, może nawet prosto z serca „I can buy myself flowers”. Robią to, by pokazać zgromadzonym przez algorytm, że przeszły życiową rewolucję i od teraz będą kochać przede wszystkim siebie, a może nawet już tylko siebie: będą kupować sobie kwiaty same, same chodzić na plaże i mówić same do siebie godzinami, choć to ostatnie podpada już pod niepokojący symptom, którego jednak nie ośmielę się diagnozować. Ten mem pokazuje się w moich rolkach, choć raczej nie powinien, bo algorytmy dobrze wiedzą, że reaguję głównie na zwierzątka, abstrakcyjne dowcipy i smutne wyznania o nieprzystosowaniu do życia w społeczeństwie. Jest to więc silny mem, włażący mi w percepcję tylko dlatego, że jestem kobietą.

Ta piosenka wypowiada głośno epokową zmianę w postawie kobiet – że nareszcie wolno być samą, można przestać szukać, można żyć własnym życiem i nie dzielić go z nikim. Wolno mi dziś lubić siebie nawet wtedy, kiedy nikt nie chce mnie trzymać za rękę, wolno mi kochać siebie nawet wtedy, kiedy żadne męskie oko nie uznało mnie za wartą uwagi. W końcu to moje wartości, moje potrzeby i moje standardy mają dla mnie pierwszeństwo. Krok dalej za tą piosenką powiemy sobie, że samotność jest ok. Istnieją już nawet badania, że samotne kobiety są szczęśliwsze, więc być może jeśli uwolnimy się od natarczywej potrzeby miłości, osiągniemy niemal doskonałe szczęście. W życiu z drugim człowiekiem namnażają się przecież trudności, kłopoty; niby łatwiej je też rozwiązać, ale ostatecznie nie ma problemów, których nie rozwiążą pieniądze, a tych ma się więcej, gdy nie trzeba wydawać na dzieci, do tego jakaś psiapsi na czacie, a w razie czego wsparcie społeczności online, która zalajkuje dopaminą ewentualny kryzys. To oczywiście opcja elitarna, bo wiele kobiet wiąże się właśnie z przyczyn ekonomicznych, a potem z tych przyczyn nie może partnera opuścić. I opcja wygodna, bo problemy w związku to jeszcze nic w porównaniu z faktem, że właśnie w związku czy w rodzinie kobieta ma największe szanse doświadczyć przemocy, a nawet śmierci.

Miłość to niewola, a wolność to święty spokój, wiemy o tym nie od dziś – o kajdanach miłości i niewoli namiętności literatura mówi właściwie od początku swego istnienia. Związek, więź, więzienie; bonding i bondage – nie trzeba wielkiej rozkminy, mamy to już w samym słowie. Miłość to niewola, ale miłość to także rozkosz, a nawet transcendencja – doświadczenie, które pozwala nam przekroczyć monotonię codzienności i otworzyć na zupełnie inny wymiar egzystencji, właściwie nie z tego świata. To dlatego stoi u podstaw zarówno doświadczeń jak najbardziej cielesnych, jak i tych najbardziej religijnych. Za każdym razem niesie jednak transgresywną energię i otwiera drzwi do doświadczeń spoza mieszczańskiego użytku. Stanowi nieustanne wyzwanie, także to bolesne, podczas gdy my dzisiaj cenimy sobie spokój – już nie szukamy nieznanego, nie zderzamy się z tym, co niezrozumiałe, nawet w sztuce coraz bardziej ceni się wygodę czytelnej, politycznej narracji niż intensywność zagadki. Nieustannie przebodźcowani mediami, szukamy ciszy i przewidywalności, inwestujemy w jogę i mindfullness, lubimy prostotę i powtarzalność seriali, memów, terapeutycznych narracji. Zawieszeni między sensorycznym nadmiarem a próbami uziemienia w codzienności, tracimy poczucie siebie, które rodzi się być może nie tyle z nieustannego odkrywania własnych korzeni i skrupulatnego badania samopoczucia, ile z poszukiwania egzystencjalnych przygód, z wydania się na pastwę jeszcze innemu życiu. Przy czym przygoda nie jest dla mnie pogonią za bodźcem i nowością pod dyktando logiki kapitalizmu, ale odkrywaniem rzeczywistości, własnej, międzyludzkiej i tej być może obiektywnej, jest otwarciem na to, co to odkrycie przynosi, a więc przede wszystkim – gotowością na transformację. I jest też miłością – bo tego rodzaju odkryć nie da się robić bez związku ze światem; bez psychicznego zaangażowania w innych, bez głębokiego tarcia z powierzchniami rzeczywistości.

Ale czy tego rodzaju zaangażowanie jest możliwe, jeśli będziemy odmawiać sobie związków romantycznych? Czy jest możliwe w kulturze, w której obsesyjnie propaguje się wiarę w siebie i tylko w siebie? W której dumnie odmawia się odpowiedzialności za uczucia innych ludzi, żądając jednocześnie, by szanowali nasze osobiste traumy? Na te pytania nie ma prostych odpowiedzi, można je tylko zadać wyraźniej; resztę każdy musi sobie sprawdzić we własnym życiu, bo tyle wiemy o pojęciach, ile sprawdzimy je na własnych ciałach; doświadczenie jednego ciała nie mówi jednak jeszcze żadnej prawdy.

Fenomenu „Flowers” nie można oglądać jedynie z perspektywy neoliberalnego egoizmu, skoro przede wszystkim jest manifestem wymierzonym w patriarchalną opresję. O ile każda więź jest więzieniem, bo przeżywamy ją także jako zniewalającą zależność od drugiej osoby, o tyle dla kobiety to zniewolenie jest już u podstaw nierówne, uwikłane w zależność władzy, jaką dla mężczyzny ugruntował wielowiekowy system społeczny. Obok władzy pojawia się także przemoc. Mówię przede wszystkim o kobietach heteroseksualnych, problem podobno dotyczy głównie tej grupy – istnieje nawet rozprawka o urzekającym tytule „The Tragedy of Heterosexuality”, a jej autorka Jane Ward nie bez przyczyny pokazuje, jak przemocowe i beznadziejne są heteroseksualne związki; ta queerowa krytyka nie przekonuje jednak mnie dlatego, że towarzyszy jej idealizacja związków homoseksualnych, tak jakby były co do zasady wolne od przemocy i szczęśliwe.          


Tymczasem piosenka Cyrus wymierzona jest w samo pragnienie związku, czyli w samo sedno kobiecego zniewolenia. Kobietom wyjątkowo trudno uwolnić się od pragnienia romantycznego związku, ponieważ przez większość historii ludzkości były socjalizowane do zajmowania się rodziną, uczone troski, współczucia, dzielenia się i wybaczania, cenione za czułość i wrażliwość. Kiedy więc przypomnę sobie o pokoleniach kobiet żyjących po to, by wyjść za mąż, i dbających o to, by spojrzenie jakiegoś chłopaka uznało ich wartość, czuję ogromną ulgę, że już naprawdę nie i że owo poczucie „już nie” staje się demokratyczne – w mediach społecznościowych nie należy już jedynie do feministek, każda może to sobie zaśpiewać i doświadczyć radosnej afirmacji ze strony innych kobiet. Bo choć zarówno mężczyźni, jak i kobiety dostosowują się do pewnych norm, by wejść w romantyczny związek, dla mężczyzny priorytetem jest jednak on sam, dla niej – związek, a potem rodzina; patologie i wyjątki zdarzają się po obu stronach, ale, ujmując sprawy może nazbyt prosto: ona traci wolność, on zyskuje władzę – ona odkrywa zależność, on rozgrywa zależność, i dzieje się tak właśnie dlatego, że on stawia na pierwszym miejscu własne potrzeby, a ona potrzeby innych, on myśli o swoim spełnieniu, ona o związku.

Dzisiejsze związki – i sama miłość – przechodzą transformację, fascynującą i frustrującą jak każda obiecująca nowość. Czy uda nam się „wymyślić miłość na nowo”, jak zapowiadał Arthur Rimbaud? Co się dzieje z zaangażowaniem w drugiego człowieka w nieustannie przyspieszającym i przebodźcowanym świecie, w którym nasze aktywności powinny być przyjemne, wymierne, zyskowne? Zyskowne nie tylko w rynkowym, ale i emocjonalnym sensie, bo dyskurs terapeutyczny uczy nas, żebyśmy przede wszystkim pamiętali o sobie i stawiali na siebie – a tu pojawiają się wątpliwości, nie tylko w kwestii miłości, lecz także troski o innego. Nie ja jedna próbuję odpowiedzieć na te pytania, przeczytałam więc ostatnio książki Mony Chollet, bell hooks, Evy Illouz i Byung-Chul Hana, z którymi spróbuję myśleć dalej. Są to książki przeciwko wyizolowanemu, samowystarczalnemu życiu, bo jest to życie iluzoryczne.

„Odkryć miłość na nowo” Chollet nie opowiada bynajmniej o nowych rodzajach miłości, ale krytykuje patriarchalną przemoc w nadziei, że mężczyźni nauczą się kochać tak jak kobiety: absolutnie, oddając się w całości. Chollet widzi przemoc, ale chce pozostać romantyczką – tak jakby wyzwolenie się z patriarchalnych postaw samo rozwiązało problem. Może rozwiąże, może nie, bo być może wizje romantycznej miłości mają swój udział w tej przemocy; uniesienie i zaślepienie, a także ontologiczne spełnienie, którym nasza kultura oddaje taką cześć, trwają w związku może ze dwa lata, potem spadamy na ziemię głową w dół, ku nieuchronnemu rozczarowaniu. Real wraca, a my w zarobionej, durnej codzienności próbujemy wciąż kochać tę obcą, przypadkową osobę, choć okazało się, że ma pełno wad. Jeśli mężczyźni inwestują w seks i romans, a nie w romantyczny związek, to być może także dlatego, że nie potrafią zderzyć się z tą ścianą. Tymczasem Chollet nie zamierza tej ściany rozbijać: jest zakochana w samej idei miłości, kocha miłość – i nie widzi, jak bardzo jest w tym podobna do mężczyzn, którzy kochają władzę. Obie strony pozostają uwięzione w fantazmatach, ale wyjście z nich nie polega na tym, że także mężczyźni będą czcić Erosa i jego matkę Afrodytę. Wyjście polega na dostrzeganiu i kochaniu konkretnych ludzi, a także na zgodzie na rzeczywistość miłości – zwłaszcza tej, która rozgrywa się poza przyjętymi narracjami. Tu otwiera się miejsce na „odkrywanie miłości na nowo”, ale próżno szukać w tej książce odpowiedzi na żądanie Rimbauda. Który skądinąd zgodziłby się pewnie, że to dziwna, konkretna i jedyna w swoim rodzaju osoba jest najbardziej queer.

Nadzieja na koniec patriarchatu rozwiązuje wszystkie problemy także w „All About Love” hooks. Ale hooks nie wierzy w romantyczną miłość, przeciwnie – uspołecznia ją i pragmatyzuje tak, by wypełniła nasze związki, a nawet relacje społeczne. Jeśli zwykle opisuje się miłość jako coś ostatecznie nieodgadnionego, niewyrażalnego i niezrozumiałego, hooks powiada, że nie rozumiejąc, czym jest miłość, pozwalamy na to, by oznaczała również przemoc. Zawiłe zagadnienia mrocznych stron miłości znajdują tu proste, praktyczne rozwiązanie: miłość to troska o drugą osobę, a jeśli przynosi jej szkodę – nie jest miłością. Hooks czerpie tu przede wszystkim z dyskursu współczesnej psychoterapii – twierdzi, że ranimy się w związkach, bo nie rozumiemy, że w naszych zimnych i nieszczęśliwych domach rodzinnych nie doświadczyliśmy miłości. Według tej autorki nie możemy powiedzieć: matka mnie kochała, ale jednocześnie zaniedbywała. Jeśli zaniedbywała, to jednak nie kochała, trudno. Jest to sensowne o tyle, o ile pozwala szczerze przyznać: moi rodzice twierdzą może, że mnie kochają, ale nigdy nie doświadczyłam miłości. I jeśli mój partner twierdzi, że mnie kocha, a jednocześnie źle mnie traktuje, to nie powinnam z nim być, bo to wcale nie jest miłość. Tak jasne postawienie sprawy może być uzdrawiające, ma bowiem chronić od tkwienia w związkach, w których przemoc usprawiedliwiana jest miłością. Dzięki tej definicji hooks toruje także łatwe przejście między miłością romantyczną a miłością wspólnotową, tak by nasza potrzeba miłości nie musiała realizować się w tym jednym związku.

Samą hooks nazwałabym tu raczej publiczną terapeutką albo kaznodziejką miłości niż filozofką, proponowana przez nią perspektywa jest też bowiem zwyczajnie redukcyjna – nie pozwala zrozumieć skomplikowanych związków między miłością i jej wyrażaniem, albo nawet między miłością a nienawiścią. Skomplikowane uczucia właściwie w ogóle nie interesują hooks, interesuje ją praktyka troski. Ta praktyka powinna odbywać się zarówno prywatnie, w relacjach romantycznych, jak i publicznie, w życiu społecznym. Jak kochać bezwarunkowo, współczująco, w nieustannej praktyce uważności? Przełamanie alienacji okazuje się możliwe dzięki duchowości, i w tym miejscu hooks zamyka drogę do krytycznych pytań swoim kaznodziejskim stylem i złotymi myślami od Biblii, Buddy i Martina Luthera Kinga po współczesnych pop psychologów i duchowych coachów, a także teologów. Całość tej „argumentacji” wypada prostodusznie: to coachingowa mądrość zmieszana z naiwną lewicowością, miła i szlachetna, ale zamyka oczy na rzeczywistość mrocznych, ambiwalentnych uczuć. Znów zatem wpadamy w fantazmat, tym razem jest to jednak postawiona na religijnym fundamencie fantazja o wspólnotowej miłości.

Uważam zresztą, że każda filozofia, w której lekarstwem na problemy społeczne jest miłość, opiera się niestety na fantazjach i kończy srogim rozczarowaniem. Rozczarowanie zaś grozi obojętnością, a nawet przemocą. Tego rodzaju wizje społecznego życia wyrastają zwykle z biblijnego nakazu miłości bliźniego i prowadzą wprost do pytania, czy miłość może być prawem. Rozumiem wprawdzie, że miłość ma dwa podstawowe oblicza: erosa i agape, lecz używając słowa „miłość”, zawsze żądamy pozytywnego uczucia, afektywnego zaangażowania, idealizacji więzi. Sugerując ludziom, że powinni kochać innych, skazujemy ich tylko na wyrzuty sumienia i hipokryzję – to żądanie jest bowiem niemożliwe. Możemy szanować się i tolerować nawzajem, możemy ze sobą współpracować, do tego jednak powinien wystarczyć nam rozum, dialog, procedury i obyczaje; rozum zaś rzadko bywa spoiwem stada, a w tym czujemy się najbezpieczniej. W naszych stadach chętnie symulujemy miłość, wymieniamy sympatie i uznania, faworyzujemy adoratorów i wyznawców, a przede wszystkim koleżanki i kolegów, tworzymy hierarchie w oparciu o lojalność i bliskość, które w systemie władzy są często zwykłą poddańczością – koligacje są bezpieczne, dyskusje już niekoniecznie. Wszystko za zasłoną miłości, życzliwości i pogody ducha, kto bowiem podważy szczere afektywne zaangażowanie w podlizywanie się przełożonej, cóż że stoi za nim inwestycja w karierę? To tylko kochanie siebie samego jak kogoś innego – czy tam na odwrót.

Oczywiście hooks nie pisze o wynaturzonym realu, ale o miłości prawdziwej i świecie rzeczywiście sprawiedliwym, hooks chce, żebyśmy troszczyli się o siebie nawzajem. Ale jeśli chodzi jej o troskę, niech pisze o trosce, sprawa będzie jasna, choć bardziej nudna i zgrzebna i mniej podatna na uduchowione agitki niż miłość. Po drugiej stronie tego lustra znajdziemy natomiast „The Agony of Eros” Hana. Także w tej książce miłość skierowana jest przeciwko kapitalizmowi, ale w głębszym (lub jak kto woli, płytszym) sensie: Han bazuje na utrwalonym, lecz przekonującym obrazie miłości jako zdarzenia spotkania z Innym. Takie zdarzenie: zawsze niespodziewane, niezrozumiałe, niesamowite, jest wymierzone w dzisiejszą kulturę skalkulowanego szczęścia, szczęście to bowiem oparte jest na przewidywalności i samozadowoleniu. W narcystycznej kulturze, w której dążymy do wyidealizowanego spełnienia, eros umiera, a z nim giną jednocześnie zarówno otwartość na inność, jak i doświadczenie realnego „ja”, prawdziwie miłosna relacja to wszakże nie tylko przyjemność, ale i gotowość do cierpienia. To cierpienie rodzi się z gotowości do przeżycia wewnętrznego rozdarcia, które jest nieuchronne, jeśli chce się pozostawać w relacjach (także w tak sympatycznie odmalowywanym dziś współczuciu). Te stany są nieodłączne od naszej ludzkiej kondycji, nie uleczy ich żadna asertywna obrona własnych granic. Han oczywiście nie wpadł na to sam: powtarza filozoficzne wizje Bubera, Bataille’a, Levinasa, Badiou i wrzuca je w kontekst współczesnego kapitalizmu. Ale choć zgadzam się z przesłaniem tej książki, styl tego autora wydaje mi się nieznośny – Han nieustannie chodzi na łatwizny i skróty, by zaimponować czytelnikom radykalizmem, jak ognia unika natomiast pytań, które mogłyby podważyć proponowany dyskurs. Nie zamierza na przykład podjąć refleksji nad faktem, że owo spotkanie z niepojmowalnym i nieobliczalnym Innym może być zasłoną dymną przemocy albo też ekranem własnych fantazji, albo że tego rodzaju poetyckie filozofowanie o Innym bywa pustym romantyzowaniem, efekciarskim poszukiwaniem dziwności, transgresją dla samej transgresji – to nieistotne, bo Hana nie interesuje rzeczywistość stojąca za tego rodzaju dyskursem. Han uwielbia uproszczenia, kocha rzucać nam w twarz „depresja = narcyzm” bez żadnego argumentu. Mnie od takich siermiężnych wieszczeń niestety nie opada szczęka, choć przyznaję, że podobnych sensacyjnych gestów jest tu mniej niż w „Społeczeństwie zmęczenia”, książce, której z wyżej wymienionych powodów nie zdołałam przeczytać do końca. Naprawdę chciałam ją polubić, ale mój precyzyjny umysł zostawia obóz pracy w obozie pracy, samą swoją męczącą codzienność wyceniam na chaotyczny fitness.

W „Agonii Erosa” ciekawe pozostaje natomiast skierowanie tej wizji miłości przeciwko kapitalizmowi, ale szukając rozważań nad wzajemnym uwikłaniem erosa i rynku, lepiej sięgnąć po Evę Illouz, której „Dlaczego miłość rani” zaimponowała mi wielostronnością badań i rzetelnością myślenia. Nie jestem w stanie streścić tu wszystkich opisywanych w niej zjawisk, lecz podążając za tą książką, powiedziałabym, że podmiotka „Flowers” wybiera radykalną autonomię nie tylko dlatego, że partner ją zranił; w szerszej perspektywie wystarczyło, by zranił ją tym, że jego zaangażowanie nie odpowiadało jej wizji miłości. Nie śpiewa wszakże, że partner jej nie kochał, ale że ona sama potrafi kochać siebie lepiej – tylko ona sama potrafi się doskonale zadowolić, tylko ona może zaspokoić potrzeby swojego ego. W wyśpiewanym przez Cyrus autoerotycznym ideale miłość to niezakłócona przyjemność z walentynkowej reklamy, parę stereotypowych gestów ze stocka: kupowanie kwiatów, spacer po plaży, trzymanie się za ręce, taniec na imprezie. Podążając za dyskursem Illouz, można powiedzieć, że nakładają się tu dwa charakterystyczne dla nowoczesnego indywidualizmu i kapitalizmu zjawiska: z jednej strony podmiotka oczekuje, że związek będzie odpowiadał jej potrzebom emocjonalnym, i wierzy, że miarą jego jakości jest poczucie szczęścia; z drugiej strony jej wiara jest ideałem podrzuconym przez terapeutyczno-rynkową popkulturę, tyle że ideał ten uległ już znaturalizowaniu i teraz pojawia się pod postacią „prawdziwych” uczuć i potrzeb. Tam, gdzie podmiotka czuje się najbardziej autentyczna, jest jednocześnie najbardziej narażona na reprodukcję wzorców kulturowych, i to tych sięgających w najbardziej intymne poczucie „ja”; między innymi dlatego ważne jest tworzenie literatury, która sięga do tego „ja” i pomaga nam na nowo pojąć własne uwikłania, wymienić społeczne fantazmaty na poetyckie obrazy. Bez tej pracy żadna posthumanistyczna, apodmiotowa przemiana świata nie będzie możliwa.

Wrócę jednak do Cyrus i Illouz, bo należy powiedzieć tu jeszcze więcej. Nie chciałabym zakończyć tego tekstu wrażeniem, że kobiety śpiewające „I can buy myself flowers” to tylko egocentryczne dżagi. Ta piosenka stanowi reakcję na niesprawiedliwe położenie kobiet na rynku matrymonialnym i tym razem chodzi o coś więcej niż przemoc. Według Illouz dzisiejsze związki są kształtowane przez dwie siły: żądamy emocjonalnej bliskości, wręcz uczuciowej przejrzystości, nieustannie analizujemy reakcje swoje i partnera, bez przerwy badamy, czy dostatecznie świadczą o uczuciu – dotyczy to zresztą całego naszego życia, przez co, jak przekonująco pokazuje Illouz, nie potrafimy podejmować decyzji. A tę decyzję – to druga siła – podjąć musimy jak najlepiej, ponieważ zgodnie z dzisiejszymi standardami nasz związek powinien być optymalny, to jest: odpowiadać naszym interesom i potrzebom. Krótko mówiąc: obnażamy się w niesłychanie wyrachowanej grze. I zwłaszcza kobiety znajdują się w strukturalnej otwartości na zranienie, bo w kulturze zrównującej uczucia z autentycznością to miłosne uznanie partnera potwierdza lub burzy najbardziej podstawowe poczucie wartości własnego życia. Nic dziwnego, że tylko radykalne przekierowanie uczuć na samą siebie pozwala uchronić się przed tym ontologicznym dramatem.  

Na tej nierównej giełdzie mężczyźni nie muszą się tak angażować, bo mają więcej czasu na założenie rodziny i lepszą pozycję ekonomiczną. Mogą swobodniej przebierać w partnerkach – ale choć nierówność polega na większym polu możliwości płci męskiej, budując związek, obie płcie próbują potwierdzić własny status, jednocześnie zapewniając sobie doskonałe emocjonalne dopełnienie. Na tym wolnym rynku miłości zawsze możemy mieć nadzieję, że uda nam się wymienić partnera na lepszego.

W tym układzie kobieta zyskuje autonomię, naśladując mężczyznę: grając w grę w dystans, kontrolując zaangażowanie, unikając zależności. Związki bierze się na chłodno, z listą cech i oczekiwań wobec partnera, a do tego zadania do zrobienia i czerwone flagi podpatrzone w mediach społecznościowych. Tego rodzaju związki nie są już właściwie związkami, ale nieustanną grą w niezależność i samokontrolę. A jednak usiłując wyrwać się z tej gry, podmiotka „Flowers” pozostaje jej najgorliwszą wyznawczynią – nawet w miłości stała się samowystarczalna. Widać to wyraźnie także na teledysku: zaciekle trenująca swoje imponująco silne, a zarazem całkowicie zseksualizowane ciało, tańcząca samotnie w męskiej marynarce, przechadzająca się w złotej sukni, jak luksusowe trofeum samej siebie. Na pytanie, czy nie robi tego, by przyciągnąć męskie spojrzenie, odpowiedziałaby pewnie, że chce być piękna dla samej siebie. To dziś najpopularniejszy obraz kobiecej wolności.

Tymczasem jest to wolność oparta na iluzji, i nie chodzi tylko o to, że także uczucia wobec samych siebie – jak to uczucia – bywają zmienne i chwiejne. Należałoby raczej zapytać, czy w ogóle jesteśmy w stanie kochać sami siebie i rzeczywiście doświadczać miłości? Miłość do siebie to najważniejsze przykazanie współczesnej psychoterapii. Wiąże się z nim nierzadko przykazanie umywania rąk w sprawie uczuć bliźnich (słynne „nie jesteś odpowiedzialna za uczucia innych ludzi”). W tych ideałach współczesnej troski o siebie wyraża się marzenie o absolutnym uniezależnieniu się od innych – i od Innego miłości. I ja się nie dziwię, życie z ludźmi to piekło. Ale bez tego piekła nie jesteśmy w stanie zaistnieć, także jako odrębne, świadome siebie jednostki, i nie jesteśmy w stanie doświadczać cudu, kiedy piekło ustępuje przed bliskością, fascynacją i porozumieniem.

Negując fakt, że związki stanowią samo sedno naszego poczucia „ja” – że to poprzez miłość, przyjaźń i uznanie innych ludzi stajemy się sobą, i to w jak najbardziej podmiotowym, ontologicznym sensie – tracimy dostęp do siebie. Istniejemy jedynie przy sobie i dzięki sobie nawzajem, a bez rozpoznania i afirmacji tych międzyludzkich zależności nie jesteśmy też w stanie przeżyć twórczej odrębności czy sensownej samotności. Nie chciałabym jednak, by te uwagi wywoływały zakłopotanie, że nie tworzy się romantycznego związku i że nie ma się na niego ochoty. Chodzi raczej o zaangażowanie w innych i inne. Jak takie zaangażowanie miałoby wyglądać? Być może moglibyśmy wziąć uczuciowość w karby, a miłość traktować jak etyczną i egzystencjalną postawę, w której wyrażamy przekonanie, że właśnie bezinteresowny związek nastawiony na trwałość jest tą niesamowitą przygodą życia. Być może moglibyśmy też świadomie uciec z wyrachowanej matrymonialnej giełdy i podążać za głosem intuicyjnego szaleństwa, którego nie poddajemy analizie. I jeszcze, być może, nawet jeśli budujemy związek na przyjaźni, nasz bliski powinien pozostać Innym. To jedyny sposób, by podtrzymać tajemnicę połączenia – a w niej wzajemne przyciąganie. I jedyny sposób, by honorować własną inność, inność nienaruszalną, obcą światu, znaną tylko nam i obecną właśnie tam, gdzie kończy się związek. Ta inność daje się poczuć jedynie w otwartości na relacje. A kiedy nadejdzie rozstanie, właśnie ona pomoże przyjąć cierpienie i wyleczyć rany.