Widmowa teraźniejszość
Punk Marciano / CC BY-NC-ND 2.0

25 minut czytania

/ Literatura

Widmowa teraźniejszość

Rozmowa z Jakubem Momrą i Andrzejem Sosnowskim

„Nie jest jasne, kiedy żył i kiedy wymarł podmiot nienowoczesny, i jakie były jego osobliwe bolączki i strapienia” – rozmowa o widmach i nowoczesności

Jeszcze 6 minut czytania

ALDONA KOPKIEWICZ: Co Derrida próbuje nam przekazać o rzeczywistości, pisząc, że jest widmowa, nawiedzona, pełna duchów, zjaw i upiorów?
JAKUB MOMRO: Mówiąc najprościej, Derrida twierdzi, że w samym naszym istnieniu, a także w samym porządku rzeczywistości istnieje fundamentalne pęknięcie, z którym nie potrafimy sobie poradzić i którego nie umiemy nazwać za pomocą klasycznego języka metafizycznego, dzielącego nasze doświadczenie na pół (dusza–ciało, myśl–materia, świadomość–nieświadomość itd.). Aby zrozumieć wagę pojęcia widmowości, warto zobaczyć, jak kształtowały się jego losy w historii intelektualnej samego Derridy. Słynny neologizm „widmontologia” pojawił się u niego dość późno, wraz z rozważaniami poświęconymi dziedzictwu Marksa, ale myślenie o „nawiedzonej” naturze świata nowoczesnego obecne jest znacznie wcześniej, od lat 60., kiedy powstają prace o Freudzie. Nowoczesność to nie tylko postęp i racjonalność, składa się na nią również to, co sekretne i wyparte, co w nieoczekiwany, ale i nieuchronny sposób do nas powraca, na przykład jako „niesamowite”. To jest właśnie pilnie odrobiona przez Derridę lekcja Freuda. Lekcja Marksa polega zaś na tym, że świat późnej nowoczesności, globalizacji i modernizacji nie jest jednolity. Rzeczywistość nie składa się tylko z tego, co widzialne, i tego, kto lub co sprawuje hegemonię, ale też z tego, co zostało przemilczane przez dominujące narracje historyczne i polityczne: wyrządzonych krzywd, niesprawiedliwości, różnych form ludzkiego wyobcowania. Derrida uważa, że nie sposób myśleć o współczesnym świecie bez wychylenia w przeszłość, bez – jak powiedziałby Walter Benjamin – „czesania historii pod włos”, nazywania tego, co zostało imienia pozbawione, czyli wywoływania – ze wszystkimi tego konsekwencjami – widm, a niekiedy upiorów przeszłości.

Czemu nie możemy posługiwać się takimi pojęciami jak wiedza o przeszłości czy historia, po co ta upiorna aura?
Jakub
: Na początku „Widm Marksa” Derrida mówi, że trzeba „nauczyć się wreszcie żyć”, co w tym widmowym kontekście mogłoby znaczyć: istnieć pośród zjaw, przychodzących z różnych czasów, oddziałujących w różnych momentach historycznych i kontekstach kulturowych, społecznych czy politycznych. Nie chodzi o prostą rekonstrukcję przeszłości, ale o te elementy naszych doświadczeń, które po fazie uśpienia wychodzą na wierzch, a my nie wiemy, co z nimi zrobić. Derrida pokazuje to na przykładzie ducha ojca w „Hamlecie”, który choć wyłania się z przeszłości i o tej przeszłości mówi, tak naprawdę zaburza porządek „oficjalnego” świata dramatycznego, pokazując, że ten „świat wypadł z ram” i znajduje się w jakimś krytycznym momencie. Nawiedzenie niekoniecznie musi być upiorne w potocznym sensie, jako coś groźnego i mrocznego, raczej chodziłoby tu o coś, co wytrąca nas z percepcyjnej, poznawczej i językowej rutyny. Widmo to dla Derridy struktura rzeczywistości, a nie metafora jakiegoś słabego, kruchego czy resztkowego bytu. Nie jest zombie czy upiorem, raczej częścią świata, której nie chcemy dostrzec lub o istnieniu której nie chcemy wiedzieć.

Jeśli wypieramy wiedzę o czymś i doświadczenie czegoś, to znaczy, że się tego boimy, a boimy się rzeczy, które zagrażają „ja” i naszej dotychczasowej egzystencji. W swojej książce nieustannie używasz takich pojęć jak trauma, rana poznania, rozdarcie. To nie są niewinne metafory. Mówią o tym, że powinniśmy zapraszać do siebie ból, by być w pełni ludźmi. „Nauczyć się w końcu żyć” to żyć w otwarciu na rany przeszłości?
Jakub
: Chodzi o to, żeby coś z tymi zranieniami zrobić, niekoniecznie o nich zapomnieć, ale też zbytnio ich nie celebrować czy fetyszyzować. Dlatego figura widma jest przydatna do opisu otaczającego nas świata; pozwala obłaskawić demony pamięci czy historii, nieco je zneutralizować, ale jednocześnie się nimi bawić, prowadzić z nimi estetyczną czy intelektualną grę, której pełno jest w popkulturze.

Jakub Momro, Widmontologie nowoczesności. Genezy. Instytut Badań Literackich PAN, 552 strony, w księgarniach od czerwca 2015Jakub Momro, „Widmontologie nowoczesności. Genezy”. Instytut Badań Literackich PAN, 552 strony, w księgarniach od czerwca 2015Metafory (czy raczej doświadczenia), takie jak trauma czy podmiotowe rozdarcie, są konieczne, aby możliwa stały się afirmacja, wejście w relację z kimś czy z czymś różnym ode mnie bez nadmiernej naiwności, ale też bez złowrogiego lęku, który nas całkowicie sparaliżuje. Nie da się zatem pomyśleć widma bez tej traumatycznej formy, ale nie sposób go do niej ograniczyć. Dobrym przykładem są tu doświadczenia dzieciństwa, które przechowujemy w postaci niejasnych wspomnień, niekiedy objawiających się w postaci błysków pamięci czy marzeń sennych. Pięknie pisał o tym Walter Benjamin, który zauważył, że symptomy – drobiazgi z codziennej egzystencji, z których odczytujemy przeszłość – to właśnie widma minionych doznań przedostających się do dorosłego życia. Ostatecznie trudno powiedzieć, czy dzieciństwo jest wielką traumą, która do nas ciągle powraca, czy delikatnym wspomnieniem. Metafora widma podtrzymuje napięcie między tymi dwiema możliwościami.

Derrida jest chyba także twoim ulubionym filozofem, Andrzeju – co takiego ci pokazał, czym cię przekonał czy też uwiódł? Esej „Ostatnia miłość literatury” pisałeś w czasach, gdy dekonstrukcja miała być nie tyle strategią czytania historii i nieświadomości, ile pewną filozofią języka i tekstu.
ANDRZEJ SOSNOWSKI
: Nie mam ulubionego filozofa, nawet nie mam dwóch czy trzech takich filozofów ulubionych. Czasem lubię ich czytać, ale zawsze z zapobiegliwą premedytacją, żeby się nie naciąć, zaczynając jakąś książkę, której nie zrozumiem i trochę będzie mi wstyd. U Derridy spodobały mi się jego wnikliwe i dalekosiężne opowieści o niektórych tekstach – kiedy czyta opowiastkę Baudelaire’a „Fałszywy pieniądz” albo kiedy w książce o Marksie jednocześnie pisze o „Manifeście” i o „Hamlecie”. To są przygody krzepiące, budujące; nie ma w nich destrukcji, ba, może nawet jakiejkolwiek przyzwoicie zakończonej „dekonstrukcji”, jeśli się nie mylę. „Ostatnia miłość” była recenzją z książki Michała Pawła Markowskiego o Derridzie. Pisałem wtedy w dobrej wierze, że ta Derridiańska czujność, drobiazgowość, przenikliwość może świadczyć o jakiejś – prawdopodobnie schyłkowej – miłości (do) literatury.

W eseju o Derridzie porównujesz tę miłość do nałogu: „Co fascynuje w nałogu, to niedorzeczna prawdziwość: mogę wątpić we wszystko, najchętniej nawet w nałóg, ale nałóg wymusi swoją prawdziwość jako dzianie się czegoś ze mną”. Piszesz, że to właśnie ów nałóg wywołuje najgłębszy, lecz twórczy niepokój – „porusza, narusza, ożywia, rujnuje”, prowadzi do „rozkoszy i samozatraty”. Czy jesteś pewien, że w tej miłości do literatury, która jest przecież radykalnym otwarciem na to, co widmowe i inne – na duchy ojców i rewolucji, na Hamleta i Marksa, na obce języki – nie ma destrukcji? Że ta przygoda jest budująca?
Andrzej
: To było dawno, dawno temu, kiedy pisałem tamten tekst. „Nałóg” w odniesieniu do czytania to metafora dosyć pospolita, natomiast zdania o nałogu samym w sobie i dla siebie wciąż wydają mi się nie do końca nieprawdziwe. Dość łatwo rozstaję się z teoriami, a może one rozstają się ze mną. Myślę, że mają one w sobie lub poza sobą takie naprawdę przyspieszone tempo rozpadu. Wszystkie teorie – nawet najbardziej interesujące, zniuansowane, stylistycznie najsubtelniejsze, wyrafinowane czy po prostu, bo ja wiem, mądre bądź wymijające – zawierają w sobie taki czy inny moment wypowiedzianej, w potencjalnie wspólnym języku, rzekomej prawdziwości, a każda taka wyartykułowana prawdziwość szybko zużywa się i zanika, rozwiewa się w powietrzu, ponieważ jest już czymś jakoś tam opanowanym przez świadomość. Taki jest los każdej, nawet prowizorycznej, bardzo kruchej konstatacji.

„Radykalne otwarcie na to, co widmowe i inne” – to znana, teoretycznie gotowa fraza. Nie ma czegoś takiego, jak radykalne otwarcie na to, co widmowe i inne. Na duchy ojców? Jakich ojców? Zapewne z uporem godnym znacznie lepszej sprawy próbuję trzymać się, jak brzytwy na skrawku dryfującego drewna, poezji, w której cały czas widzę jedyną możliwość języka, który jeszcze oddycha. Czy mam spokojnie zaatakować samo pojęcie nowoczesnego podmiotu?

Ależ atakuj, choć podobno nie wolno kopać leżących. Tylko że dryfujący kawałek drewna nie jest już żywy, drzewo zostało na lądzie. Co w języku poetyckim, twoim zdaniem, jeszcze oddycha; co w nim stanowi obietnicę życia?
Andrzej
: Oczywiście to był niepoważny blef – jakim cudem mógłbym dać sobie radę w starciu z gigantycznym dossier podmiotu nowoczesnego, którego znakomitą, acz przecież siłą rzeczy miniaturową częścią jest imponująca książka Jakuba Momry, o której mówimy – ma ponad 500 stron i nie wiem, kiedy ją skończę. Nasuwają mi się same tylko przygodne pytania i nie mam ich zbyt wiele. O ile mi wiadomo, istnieje wśród dzisiejszych luminarzy dość powszechne przekonanie o coraz bardziej widmowym, wirtualnym, hipnotycznym charakterze rzeczywistości, w jakiej żyją ci – pod tyloma względami – nader uprzywilejowani mieszkańcy obłędnie rozwiniętego świata. Co znaczy też, że wyrazy „rzeczywistości” oraz „żyją” pewnie można by zapisać właśnie tak, w cudzysłowie. Tytułowe widmontologie zaś – bardzo ładny, zręczny przekład, ale chyba z niewielkim cieniem, smugą czy powidokiem przeinaczenia, bo pojawia się w nim rzeczownik „widmo”, a w oryginale działa sam czasownik „nawiedzać” – otóż rzeczone widmontologie nie za bardzo tą rzeczywistością się zajmują, upierając się przy ponad trzystuletniej medytacyjno-spekulatywnej introspekcji i introwersji (z grubsza rzecz nazywając) refleksyjnego podmiotu czującego i myślącego, który z czasem coraz namiętniej pochylał się i rozpływał nad bogactwami swoich historii i prehistorii, śladów pamięciowych, wypartych treści, odniesionych ran etc. Wszystko to niezmiennie mocno pachnie wilgotnym konfesjonałem i nie mniej stęchłym muzeum, no i można by przy okazji zapytać: co tymczasem się stało z „czynną zapominawczością” Nietzschego? Czy tak odkrywany „podmiot” w ogóle jest jeszcze interesujący i wart ponownego lub nawet dalszego odkrywania i obrabiania?

Nagroda im. Barbary Skargi

Do 31 maja 2016 można przesyłać eseje na konkurs organizowany przez Fundację na rzecz Myślenia im. Barbary Skargi. Temat IV edycji brzmi: „Pomyśleć wspólnotę”. Ma skłonić do namysłu nad możliwie szeroko rozumianymi więziami między ludźmi (z uwzględnieniem wszelkich bytów nie-ludzkich), nad podstawami, pochodzeniem i losami relacji w obrębie społeczeństwa, państwa, także w obrębie mniejszych zbiorowości, nad charakterem tych stosunków – zarówno dawniej, jak i dziś. Do 30 września 2016 jury ogłosi nazwiska 5 finalistów. Ostateczne rozstrzygnięcie nastąpi w październiku 2016 roku. Laureat otrzyma nagrodę pieniężną, a jego praca zostanie opublikowana w postaci osobnej książki.

Po drugie: czy nie jest tak, że w aktualnie funkcjonującej rzeczywistości wszystkie donosy i dane dotyczące w jakikolwiek sposób wyodrębnionego podmiotu muszą być fantasmagorycznie sfałszowane? Może tryb takiego „odkrywania” powinien wyglądać zupełnie inaczej? Zapowiadana na przyszły rok światowa, hologramowa trasa koncertowa martwej piosenkarki Houston wydaje mi się w tym momencie donioślejsza, ciekawsza, może nawet bardziej traumatyczna i straszniejsza od wszystkich legendarnych pęknięć i ran ponoć wciąż żyjących podmiotów nowoczesnych (siebie bynajmniej z tego grona nie wykluczam).

Po trzecie: nie jest to tak do końca jasne, kiedy żył i kiedy wymarł podmiot nienowoczesny, i jakie były jego osobliwe bolączki i strapienia, bo przecież musiał przeżywać swoje bolączki i strapienia. Cytowany przez Jakuba Adorno na nowoczesną podmiotową modłę interpretuje starożytnego Odyseusza. Robi to alegorycznie, więc taka interpretacja zasadniczo nie ma większej wartości niż interpretacje neoplatońskie widzące w tej przeważnie morskiej włóczędze uniwersalną wędrówkę ludzkich dusz po śmierci. Robi to alegorycznie, a jednak bardzo błyskotliwie i przekonująco. Jednym szybkim gestem umieszcza postać w relacji do pewnej czytelnej rzeczywistości społecznej: pisze, że Odyseusz to prototyp i prekursor wielce obrotnego mieszczańskiego indywiduum. Pracownicy mają zatkane uszy i nic nie słyszą, więc dzielnie wiosłują, a Odyseusz posłucha śpiewu syren, ale tak żeby, broń Boże, nie popłynąć. Dążność samozachowawcza to pierwsza i jedyna podstawa cnoty, jak napisał Spinoza. Taki nowoczesny podmiot mieszczański słucha syren w operze, operetce i domu przezornie zabezpieczonych rozkoszy, żona pewnie tka i pruje, syn wyrasta na tęgiego dziedzica, szafa gra, fabryczka pracuje. Tak więc racja. Ale Adorno niemal zawsze jest w porządku i wie, czym kaczka wodę pije.

Jakub: Nie wiem, czy widmowość można oddzielić od jednostkowego doświadczenia. Sądzę, że jest dokładnie odwrotnie: podmiotowość jest zapewne, jak mówisz, Andrzeju, mniej lub bardziej wygodną fikcją, ideologicznie zafałszowaną i politycznie podejrzaną, ale bez niej trudno myśleć o tym, co się przydarzyło współczesnej myśli i sztuce. Tyle że obecnie podmiot stał się jakimś bytem fantomowym, który raz po raz ożywa w najrozmaitszych dyskursach i praktykach. Nie można go zabić ostatecznie, ale żyje też jakby na pół gwizdka. Z tej perspektywy filozofia to – jak mówi Aldona – zombie, gość z krypty, który przychodzi nieproszony, aby pożywić się naszym mózgiem. Inna sprawa, że podmiot stał się dla pewnej tradycji filozofowania konkurencyjnej wobec derridiańskiej (od Lacana do Badiou) niesłychanie istotny, restytuuje bowiem kategorię prawdy.

Jeśli już pojawił się w naszej rozmowie Nietzsche, to muszę powiedzieć, że bardziej od „czynnego zapomnienia” interesowało mnie „przypominanie”, czyli robota genealogiczna. Próbowałem pokazać, w jaki sposób wokół widma tworzą się konstelacje różnych pojęć, spekulacji czy praktyk (powiedzmy: od Hegla i Baudelaire’a przez Adorna i Derridę po Buñuela i Jelinek). W tym sensie „nowoczesność” jako kategoria rozpięta między anachronicznością i przyszłością jest poręczna, daje bowiem możliwość uchwycenia krytycznych chwil w historii, w których na przykład „rzeczywistość społeczna” czy praktyki polityczne przestają być oczywiste. To tak jak u Baudelaire’a, który mówi o doznaniu czasu, definiującym nowoczesność: „Nowe, ale ciągle stare, i stare, ale ciągle nowe”. Nie ma tu rozstrzygnięcia, doświadczenie współczesności jest zawsze przykryte pewnym odniesieniem do tego, co minione, a świat widma to rzeczywistość bezkrólewia, w którym rodzą się, jak mówił Antonio Gramsci, „patologiczne zjawiska”.

Wychodzi na to, że podmiot i nowoczesność to poręczne fikcje, a ja właśnie wątpię w ich poręczność. Jesteśmy zgubieni, bo nowoczesność jest zarówno anachroniczna, jak i wciąż wychylona w przyszłość – zawsze taka była. Nikt chyba, może poza futurystami, nie próbował negować w niej wagi historii i pamięci. Przeciwnie, żyjemy w kulturze, w której definiujemy się poprzez przeszłość: podstawowa narracja popkultury każe nam zmierzyć się z przodkami i odkryć ukrytą traumę, narracja polityczna każe nam brać pod uwagę wszelkie wspólnotowe zaszłości. Wydaje mi się, że właśnie nietzscheańskie zapominanie jest jedyną drogą, byśmy znów zaczęli myśleć o przyszłości, bo to przyszłość nam ucieka, a nie przeszłość.
Przekreślone źródła, o których jest twoja książka, wcale tej przyszłości nie przekreślają, wręcz przeciwnie, otwierają ją jak nigdy dotąd. To raczej cel i wartości, do których ma zmierzać przyszłość, stały się nie do pomyślenia w filozofii, gdyż rozpłynęły się w mgławicowych pojęciach mesjasza, innego i sprawiedliwości, które są tak skonstruowane, by nie powiedzieć nic konkretnego.
Jakub
: Z pewnością masz rację, mówiąc o tym, że współczesna polityka czy kultura w dużej części karmią się historią i opierają na bałwochwalstwie pamięci; wszystko to jest do znużenia powtarzane i ostatecznie jakoś tam opresyjne. Mnie jednak chodzi o coś innego: o nakładanie się czasów, sytuację jeszcze niegotowego istnienia pojedynczego czy zbiorowego, puste pasmo, z którego nie wiadomo, co się wyłoni. Fascynują mnie momenty, w których historia jest już w jakiś sposób unieważniona, ale przyszłość nie daje się jeszcze jasno określić. To idealne środowisko dla widm. W książce chodziło mi o pokazanie podwójnego uwikłania współczesności. Z jednej strony chciałem prześledzić, w jaki sposób rozmaici autorzy obsesyjnie wręcz powracają do początków (języka, pojęć, obrazu, dźwięku), zarazem ostro te początki negując (jak Buñuel, który zaczyna film kilkakrotnie eksponując fikcyjność pierwszego ujęcia). Z drugiej zastanawiałem się, co z tego zanegowania źródeł może wynikać dla naszej aktualności i przyszłości. Odwrócenie i rozbiórka tych początków daje rodzaj uwolnienia i zapowiada nowe możliwości istnienia jednostek czy wspólnot.

Zapewne coś zasadniczego kryje się w kategorii życia, chciałoby się powiedzieć: w życiu samym. To ono zmienia historycznie obciążony podmiot i pozwala pomyśleć nowe formy egzystencji, które byłyby podatne na plastyczną zmianę i jednocześnie umknęłyby dość niejasnym metaforom sprawiedliwości czy mesjanizmu, o których mówisz. Nie jestem pewien jednak, czy filozofia wobec przyszłości bezwzględnie kapituluje, ale faktycznie wciąż za mało o niej mówi. Ktoś musiałby napisać esej w kontrze do słynnego „O pojęciu historii” Waltera Benjamina – powiedzmy: „O pojęciu przyszłości”.

To także pytanie do ciebie, Andrzeju. Twoja poezja wydaje się bardzo podatna na widmontologiczne interpretacje ze względu na liczne nawiedzenia: wyobrażone postaci, obce słowa, głosy i cytaty, które kiedyś opisywano jako innych czy nawet Innych, teraz natomiast staną się może widmami pamięci. Poza tym nieustannie zajmują cię katastrofy czasu, mniejsze lub większe apokalipsy. Łatwo nazwać twoje pisanie traumatycznym, choć najwięcej rozpaczy pojawia się, kiedy podmiot liryczny twojej twórczości ogląda telewizję i śledzi współczesny pop. Jest coś w twoim języku poetyckim, co przełącza doświadczenia w językowe odkrycia – straszne, niesamowite, zabawne, ekstatyczne. Czy tak intensywny język ułatwia zapomnienie? Mocna poetyckość sama z siebie wywołuje przyszłość?
Andrzej: Zdaję sobie sprawę, że wyraziłem się nieściśle, mówiąc o poezji jako czymś, w czym widziałbym jedyną możliwość języka, który „oddycha”. Powinienem był pewnie powiedzieć, że jeśli język miałby jeszcze złapać właściwy sobie oddech, to chyba tylko w postaci jakiejś nie do końca wyobrażalnej, a może całkiem już niewyobrażalnej poezji, bo przecież nie bardzo wiadomo, czy ona w ogóle nie powiedziała ostatniego słowa, a więc czy nie wyzionęła ducha, czy ta starodawna historia intensywnego związku między ludźmi a językiem nie jest już czymś, co się skończyło.

Ale jeśli się skończyło, to może pozostaje widmowa nadzieja, że taki duch, który poezję opuścił, jeszcze przez jakiś czas będzie się unosił nad wodami. Jaki duch mógłby się jeszcze unosić nad wodami? Nad jakimi wodami? Zapewne nad mrocznie mętnym i płytkim, a zarazem ze wszech stron wystrzałowo iluminowanym oceanem czasu teraźniejszego życia. Byłby to więc duch ucieczki lub sprzeciwu, zapomnienia bądź zmiany. Oczywiście taki duch mógłby też zaraz pójść pod wodę i wyrżnąć łbem w dno, jak swego czasu „Pegaz” Zadury. Pamiętam zdanie Friedricha Hölderlina: „Pełen zasług, lecz poetycko mieszka człowiek na ziemi”. Co znaczy, że dopóki mieszka poetycko, dopóty może sobie gdzieś pójść, nie oglądając się na nic, na żadne rzeczywiste czy wyimaginowane zasługi. (I może dlatego chwilami „zajmują mnie katastrofy czasu, pociągają mniejsze lub większe apokalipsy”, ale widziałbym w tym jedynie odruch niechęci, działanie poniekąd instynktowne). Pytanie tylko: czy aby na pewno wciąż jeszcze i naprawdę mieszka poetycko?

Stary, nowoczesny podmiot, rozchwierutana, subtelna, widmontologiczna fikcja, jak przekonująco pisze i mówi Kuba, „ciało subtelne”, które zostało teoretycznie spreparowane może trochę tak, jak preparuje się zwłoki? Ale ludzie, którzy piszą wiersze czy prozy, nader rzadko prawdziwie głęboko i do końca przejmują się konstrukcjami teoretycznymi ludzi, którzy piszą inaczej. Oni raczej zauważą dzisiejszy podmiot zadowolony, kwitnący i grillujący, życiu kibicujący i biegający, dziarsko wiosłujący pod chytrym Odyseuszem, może cokolwiek zautomatyzowany w rytmie pracy, zakupów, weekendów i turystycznych wywczasów, ale co tam. Zobaczą podmiot, który „nauczył się wreszcie żyć”, że nawiążę do przytoczonych przez Kubę słów Derridy. A co to właściwie, u Derridy i w ogóle, znaczy? Pytanie jest retoryczne.

Jakub: Ta apokaliptyczna retoryka jest u ciebie, Andrzeju, kontrapunktowana przez rodzaj fantomowej zapowiedzi, gestu wymierzonego w przyszłość właśnie. A że gest ten zatrzymuje się w pustce, to inna sprawa. W tym kontekście przypomina mi się fragment z twojego wiersza „dr caligari resetuje świat”: „zaraz na początku wycieczki w inne strony/ jedźmy w takie miejsce którego nigdy nie ma”. Świetne jest tu połączenie czasu i miejsca, połączenie, które jakoś tam zobowiązuje do działania, do zmiany. Ale to wszystko wydaje się widmowo niepełne: coś się może wydarzyć, zarazem jednak ta schadzka czasu i przestrzeni „nigdy” nie dojdzie do skutku. Takich miejsc jest w twoim pisaniu całkiem sporo.

Widmowy duch unoszący się nad wodami teraźniejszości, i właśnie on przynosi nadzieję. Dziś oczekujemy, że nawiedzą nas jedynie duchy z szafy i upiory z piwnicy, ale były też czasy, kiedy człowieka nawiedzał geniusz, który przynosił natchnienie skierowane, jak sądzę, w przyszłość albo teraźniejszość dzieła sztuki. I choć słowo widmo kojarzy się z czymś słabym, mgławicowym, ledwie przeczuwanym, słowo nawiedzenie mówi o doświadczeniu prawdziwie przejmującym. Dobry i ekscytujący, jak to mówiliśmy – intensywny, narzucający się zmysłom i wżynający w pamięć język poetycki jest jednak doświadczeniem obecności – wciąga nas we własną teraźniejszość, ale tylko na chwilę. Jak wspomniany nałóg. Poezja nie ma przecież narracyjnej ciągłości, jej sensy i objawienia są przelotne. I ta chwila teraźniejsza, która dopiero potem zostanie rozwiązana – jak zagadka – w rozmaite przeszłości i przyszłości jest być może tym, co zaabsorbowana historią i utopią nowoczesność wypiera najbardziej. To rozdarcie i zachwyt, jaki przynosi nam doświadczenie poezji (także w sztukach muzycznych i wizualnych), nawiedza nas tu i teraz – ale jak olśnienie. Pewnie nie o takich widmach mówił Derrida. Lecz skoro już tak nam się zapętliły czasy, warto upomnieć się o czas teraźniejszy i to niezwykłe działanie sztuki, która mnożąc pośrednictwa, przywraca nam to bardzo niezwykłe poczucie życia.
Jakub
: Pięknie powiedziane. Czas teraźniejszy i życie – znakomita para. Istotna jest zwłaszcza relacja między mediacją sztuki a życiem: musi istnieć pewien rodzaj zapośredniczenia (językowego, wizualnego, dźwiękowego itd.), które nie tyle odgradza nas od sensualnych doznań, ile przywraca wagę samemu doświadczeniu świata. Widmo nas nawiedza, ale nie jest słabe, niedorobione, mgławicowe, wręcz przeciwnie: dotyka nas do żywego, nie dając o sobie zapomnieć. Powoduje, że uświadamiamy sobie swoją przygodność i skończoność. Zarazem chodzi o obecność niesamowitą w elementarnym sensie; o rzeczywistość, w której „czas wypadł z własnych torów” i przychodzi do nas w swoich zmienionych formach. I pewnie sztuka najlepiej opowiada o tych przemianach czasu.

Andrzej: To chyba całkiem optymistyczne zakończenie.

Cykl tekstów filozoficznych „Rzeczy i myśli” powstaje we współpracy z Fundacją na rzecz Myślenia im. Barbary Skargi w ramach projektu finansowanego ze środków Fundacji PZU.






Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.