Kocham cię jak Irlandię
fot. Piotr Lis

11 minut czytania

/ Teatr

Kocham cię jak Irlandię

Aldona Kopkiewicz

W „Weselu” Radosława Rychcika pragnienie, by pokazać, co w pijanej duszy gra, jest zdradliwe, bo w pijanej duszy gra tak naprawdę niewiele i nawet Wyspiański wykupił się tu letargiem

Jeszcze 3 minuty czytania

W swoim najnowszym spektaklu Radosław Rychcik postanowił pokazać „Wesele” z perspektywy konfliktu, który toczył się, i nadal podskórnie toczy, w Irlandii Północnej. Ten dystans miał sprawić, że wyraźniej zobaczymy, na czym polega sama natura antagonizmu, a zatem: dlaczego ludzie dzielą się na tych i na tamtych, swoich i obcych, naszych i waszych, wiadoma sprawa. W „Weselu” chodziło o różnicę między chłopami i inteligencją, w Belfaście o walkę między katolikami i protestantami, choć i tam mieszkańców dzieliła nie tyle sama religia, ile polityka i ekonomia, zwłaszcza klasowa dyskryminacja republikańskich katolików. Ale Rychcik wcale tak daleko od Polski nie uciekł. Ponoć Polacy i Irlandczycy są do siebie podobni, podobne są zresztą wszystkie upokorzone przez historię narody i w ogóle upokorzeni ludzie, gdy leczą doznane krzywdy resentymentem. W każdym razie Polaków i Irlandczyków łączy romantyczny mit narodowowyzwoleńczy, słabość do kieliszka i Kościoła katolickiego; ucisk, bieda, emigracja; urażona duma; zamiłowanie do nastrojów tragicznych i kąpieli w gorącej wodzie. Nie bez przyczyny w 1990 roku Kobranocka nagrała „Kocham cię jak Irlandię”.

Rychcika nie interesują jednak stereotypy narodowe, ale to, co z historią zrobiły media masowe – jak, dajmy na to, polski dramat romantyczny daje się rozumieć w posthistorycznym, popkulturowym tu i teraz. Składająca się z „Dziadów”, „Balladyny” i „Grażyny” trylogia stanowi właśnie próbę odtworzenia świadomości współczesnego widza telewizyjnego. A dokładniej rzecz ujmując: jego nieświadomości. Chodzi przecież o mity tworzące współczesność. I nie ma bardziej dzisiejszego tematu niż wojna domowa i terroryzm: ich mity, legendy, źródła i przedstawienia. Jak powiązać krwawy konflikt z dramatem, w którym właśnie żadna krew się nie leje, bo wszystkie problemy rozmywają się w letargicznej, pijackiej, melancholijnej mgle? Nawet jeśli Rychcik twierdzi, że pomysł na Irlandię przyszedł mu do głowy przypadkowo, gdy myśląc o „Weselu”, trafił w „Dużym Formacie” na fragment reportażu Aleksandry Łojek „99 ścian pokoju”, to pomysł jest trafny, choć bardzo ryzykowny. Ryzyko zostało jednak wzięte w cugle mocnej uniwersalizacji: reżysera nie interesuje konkretna wojna, lecz możliwość wspólnoty.     

Stanisław Wyspiański Wesele, reż. Radosław Rychcik. Teatr Śląski w Katowicach, premiera 8 stycznia 2016Stanisław Wyspiański „Wesele”, reż. Radosław Rychcik. Teatr Śląski w Katowicach, premiera 8 stycznia 2016Rychcik nie zestawił więc ze sobą ostro kontekstów historycznych i politycznych, pozostawił je na zewnątrz samego spektaklu, który, jak twierdził w wywiadach, ma traktować o możliwości przezwyciężenia konfliktu – o zgodzie, a nawet więcej: o miłości. W jednej z wypowiedzi reżyser wpisał polski spór między inteligencją i chłopami w odwieczną opowieść o dwóch zwaśnionych rodach, które wzbraniają kochać się młodym. W Bronowicach Romeo mógł poślubić swoją Julię, podobnie Julia katoliczka wychodzi za mąż za swojego protestanckiego Romea, a my możemy sprawdzić, czy miłość zwycięży wszystko także w zapadłej knajpie w Belfaście.

Rychcik odwołuje się do okresu tzw. „Kłopotów”, ale z konfliktu zostaje sztafaż – estetycznie znakomicie opracowany przez Annę Marię Karczmarską, autorkę realistycznych kostiumów i scenografii, a literacko właściwie przez Aleksandrę Łojek. Fragmenty jej reportażu zostały wykorzystane w zamieszczonych w programie charakterystykach bohaterów, co prowadzi do zupełnego pomieszania czasów, bo okazuje się, że współcześni belfastczycy w kostiumach z lat 70. mówią polskim tekstem sprzed wieku. O Irlandii Północnej, zjawisku mieszanych małżeństw zawieranych nie tylko w imię miłości, ale i pokoju, jak również o rodzinnych historiach pary młodej (rodzina Pana Młodego walczyła po stronie protestantów, Panny Młodej – w IRA) także dowiadujemy się z programu; dzięki świetnym zdjęciom autorstwa Piotra Lisa, odtwarzającym autentyczne fotografie prasowe z tamtych czasów, możemy wyobrazić sobie terrorystów na Nikiszowcu. Tu jednak ryzykowne powiązania się kończą, na scenie Rychcik i tak pokaże nam historię rozpracowaną cytatami z popkultury.

Nie robię z tego bynajmniej zarzutu, sama uważam, że krytyka popowych fantazmatów to królewska droga do nieświadomości, i to nie tylko ludu. Nawiązania te będą pełnić tu jeszcze jedną istotną funkcję: będą rekompensować wyciętą niemal całkowicie płaszczyznę poetycką i symboliczną dramatu Wyspiańskiego. To dobre posunięcie – sny mamy przecież właśnie inne i odmienne piękno nas uwodzi – ale Rychcik chce dzięki temu zejść znacznie głębiej, pokazać „Wesele” jak najbardziej realistyczne, dotrzeć do podstaw tego, co w pijanych duszach gra. Z inspiracji przywołanych w programie najważniejsza wydaje się ostatecznie ta Andrzeja Wajdy, to ona została potraktowana jak reżyserskie wyzwanie: „Dzisiaj, gdy patrzę na to wszystko z punktu widzenia dojrzałego człowieka, myślę, że z radością zamieniłbym tych parę symboli narodowych – szable, białego konia, czerwone maki, jarzębinę – na kilka symboli erotycznych z podręcznika Freuda. Ale ja się nie wychowałem na podręczniku Freuda! Sytuacja moja jest już beznadziejna. Dowiedziałem się o tym za późno, żeby móc to spożytkować jako własną siłę”.

Nie chodzi oczywiście o naiwny przekład symboli narodowych na erotyczne, Rychcik zakłada raczej, że rzeczywistość odsłoni się, gdy ściągniemy z „Wesela” Wyspiańskiego przykurzoną poetyckość i zjawy polskie. Co wówczas zostaje? Pragnienie ciała, taniec i śpiew. Te wydają się zaś obietnicą radosną, lecz tylko na pierwszy rzut oka i ani chwili dłużej. Wszyscy wiemy, czym się takie tańce kończą. Tylko przemoc i seks. Lub aż miłość i śmierć. I jeśli Rychcik na czymś poległ, to na tym właśnie, że mimo wielu bardzo udanych i paru słabszych scen nie wyłania się tu żadna bardziej złożona diagnoza. Podejrzewam wprawdzie, że właściwie jest to całkiem trafna diagnoza i ludzie wcale nie są bardziej skomplikowani, ale diabeł tkwi w szczegółach – w znaczących momentach, w których poszczególne pragnienia wpadają na siebie i muszą wymienić zdanie lub gest, a na weselu muszą ze sobą tańczyć.

Dwa bieguny, między którymi będzie rozgrywać się irlandzkie „Wesele”, pojawiają się w  pierwszych piosenkach: Pan Młody (Marcin Rychcik) jako hippie romantyk śpiewa na barze „I've got life” z musicalu „Hair” Miloša Formana, a zaraz potem chłopaki z rodziny Panny Młodej (Ewelina Żak) ryczą chuligańską przyśpiewkę „We're from Belfast”, dewastując przy tym śmietnik. W pierwszej części dominują sytuacje obyczajowe, krótkie dialogi, które wypadają zaskakująco świeżo i dobitnie. Zaskakująco nie ze względu na ewentualne podejrzenia, jakoby Rychcik umiał reżyserować już tylko piosenki; przeciwnie: nie przypuszczałam nawet, że dramat Wyspiańskiego to aż tak mocny tekst. Także zjawy pojawiają się niemal od razu: to grupa tancerzy, którzy przybywają w zwiewnych sukniach przywodzących na myśl modną brytyjską ulicę lat 70., niosąc przesłanie o wspólnotowej miłości. Ostre cięcie pojawi się dopiero wraz z Rachelą (Barbara Lubos), która, jako commanding officer IRA (ponoć w Belfaście należy być albo Żydem katolikiem, albo Żydem protestantem) tudzież gwiazda pop, wykonuje przebojową piosenkę. Usiłuje ona odstrzelić Billy'ego Eliota (Dominik Więcek), który jest tu znakiem fałszywego pojednania, dla gniewnej Racheli pewnie zbyt sentymentalnego, a na dodatek, co gorsza, przykładem swobody zdobytej dzięki indywidualnej drodze artystycznej, a nie przez wspólnotową polityczną walkę. Dla bojowniczki o naszą wolność nie ma miejsca na wolność jednostki, co dopiero utalentowanej; poza tym gwiazda jest jedna, a to ona śpiewa właśnie najbardziej przebojowy przebój spektaklu („Walk tall” Esther Marrow w aranżacji The Natural Born Chillers, którzy przygotowali całą, niezwykle energetyczną, muzyczną stronę spektaklu).

fot. K. Lisiak

Ale po tym hicie spektakl traci impet. Nie tylko dlatego, że wchodzimy w część nostalgiczną, kiedy opada pierwsze pijackie zamroczenie, a bezbronnego już hulakę nawiedzają wyrzuty sumienia i duchy przeszłości. Po prostu sceny, w których ma być refleksyjnie i poważnie, wypadają zbyt teatralnie, są konwencjonalne, a że nie pobudzają tak jak tańce i piosenki, przedstawienie wypada z rytmu. Przewidywalny jest nawet gwałt. Przecież to w nim seks i przemoc znajdują swój punkt ekstremalny.

Na szafowanie musicalowymi efektami też bym uważała – to łatwe, bo zawsze daje radę. Ale od dobrego teatru oczekuję jednak, by oddziaływał w bardziej złożony sposób, by nie łapał się najprostszych afektów i nie odwoływał do oczywistych przyjemności widza. W „Weselu” brak mocnego postawienia sprawy, wyraźnej perspektywy, z której dopiero zrodzą się wszelkie ambiwalencje poszczególnych scen (nie zachęcam przecież do agitki czy jasnych zaangażowań). Rychcik ów brak przesłania skojarzeniami, cytatami i przebojami. Pragnienie, by pokazać, co w pijanej duszy gra, należy zaś do pokus złudnych i zdradliwych, bo w pijanej duszy gra tak naprawdę niewiele i nawet Wyspiański wykupił się tu letargiem, snem i mgłą, które stosuje się w sztuce wtedy, gdy nie wiadomo, co lepszego miałoby się pojawić.

Rychcikowi towarzyszyło jednak jeszcze inne pragnienie, znacznie cenniejsze. Po triumfalnym ostatnim przeboju, który – mam nadzieję – miał sprawić, że będziemy mieć po dziurki w nosie wspólnych śpiewów z refrenem „Chyćcie broni!”, pojawia się Jasiek, przynosząc wiersz. Nos został pogrzebany przez kobiety już wcześniej. Poetą jest zaś Seamus Heaney, więc z irlandzkiej strony, a jednak w rodzinie Pana Młodego. Jasiek cytuje fragment słynnego wiersza „Kopać”: „Pomiędzy palcem a kciukiem / Tkwi przysadziste pióro. / Nim będę kopać”. Jego głos nieznacznie wybija się ponad gwar reszty gości. Wesele nie jest w stanie uratować narodu, a taniec, pijaństwo i śpiew nikogo nie zbawi – tylko seks i przemoc, ledwie miłość i śmierć. Może więc jednak poezja? Pozbawiony pięknych metafor i widmowych symboli dramat Wyspiańskiego mówi prosto o sprawach prostych. Tymczasem z bagnistej rzeczywistości, z godnych co najwyżej teledysku popędów, może wyciągnąć nas jedynie inny język. Ważąc słowa, dajemy szansę wspólnocie. Być może ten finał to także zapowiedź nowego otwarcia dla sztuki reżyserskiej Rychcika.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.