Boli, kiedy się śmieję
"Swobodne spadanie"

Boli, kiedy się śmieję

Rozmowa z Györgym Pálfim

„Każda scena została już kiedyś nakręcona. Przestrzenią wolności może być jednak nieskończona ilość wariantów, w jakie łączymy ze sobą poszczególne obrazy” – mówi György Pálfi, autor „Swobodnego spadania”

Jeszcze 3 minuty czytania

PIOTR CZERKAWSKI: Niektórzy krytycy interpretowali twój najsłynniejszy film „Taxidermia” przez pryzmat historii Węgier. Czy – idąc tym tropem  pokazywane w Karlowych Warach „Swobodne spadanie” można uznać za film o węgierskiej teraźniejszości?
GYÖRGY PÁLFI: Na pewno nie zakładaliśmy z góry żadnych odniesień do sytuacji w kraju. Niemniej, nakręciliśmy ten film na Węgrzech, z węgierskimi aktorami i członkami ekipy, więc lokalny duch pojawił się na ekranie samoistnie. Pod koniec zdjęć zdałem sobie sprawę, że bohaterowie wyglądają jak moi autentyczni sąsiedzi, a jeden z nich przypomina nawet faceta, którego codziennie mijam w sklepie. Chcąc nie chcąc, zrobiłem więc typowo węgierski film.

Nie od dziś wiadomo, że węgierskie kino nie słynie z komedii, a twoi rodacy przodują we wszystkich statystykach dotyczących liczby samobójstw. Ty wydajesz się odróżniać od swoich kolegów filmowców właśnie poczuciem humoru.
Zgadzam się, że węgierska rzeczywistość potrafi być bardzo depresyjna, ale poczucie humoru zawsze było w naszej kulturze bardzo ważne. Mamy świetne tradycje w dziedzinie kabaretu, absurdu i groteski, dziś potrafimy się nimi inspirować. Żeby daleko nie szukać: na festiwalu w Karlowych Warach pokazano w tym roku trzy węgierskie filmy: „Swobodne spadanie” z Konkursu Głównego oraz „Afterlife” i „For Some Inexplicable Reason”. Wszystkie są bardzo zabawne! Inna rzecz, że nasze poczucie humoru jest bardzo czarne, częstym tematem żartów pozostaje śmierć.

György PálfiCzy masz swój ulubiony dowcip, który będzie reprezentatywny dla węgierskiego poczucia humoru?
Oczywiście. Pewien facet odkrywa z zaskoczeniem, że drzwi do mieszkania obok są otwarte na oścież. Idzie więc sprawdzić, co się dzieje i orientuje się, że sąsiedzi zostali obrabowani. Po chwili dostrzega, że żona sąsiada nie żyje, nie żyją jego dzieci, nie żyje nawet kot… Sam sąsiad ma nóż wbity w szyję i strasznie krwawi. Facet pyta: „Czy czuje pan ból?”, a sąsiad na to: „Nie, tylko wtedy, kiedy się śmieję”. Tak właśnie myślę o życiu.

Jak duże znaczenie dla fabuły filmu ma to, że bohaterami pozostają mieszkańcy jednego budynku? Chodzi o nieświadomy wpływ, jaki wszyscy wywieramy na nasze otoczenie?
Kilka lat temu przenieśliśmy się wraz z żoną do nowego mieszkania i staliśmy się członkami nowej społeczności. W takich sytuacjach człowiek otwiera oczy szerzej niż zwykle. Uświadomiłem sobie, że kiedy mieszkasz w bloku bądź kamienicy, masz wokół siebie wielu sąsiadów, ale nie znasz ich zbyt dobrze. Gdy za ścianą słyszysz jakieś hałasy, nigdy nie jesteś w stanie przewidzieć, co tam tak naprawdę się dzieje i wtedy zaczynasz na ten temat fantazjować. Gdy mijam na schodach kobietę, myślę sobie: „A co, jeśli żyje z dwoma mężami?”. Nieważne, że to mało prawdopodobne, liczy się gorączka kreatywności, którą zaczyna odczuwać twój umysł. Od zawsze uważałem, że wytwory wyobraźni mogą być prawdziwsze niż sama rzeczywistość.

György Pálfi

Węgierski reżyser i scenarzysta. Zadebiutował w 2002 roku filmem „Czkawka”, w 2006 roku powstała jego słynna „Taxidermia”. W 2012 miał premierę jego film found footage „Panie i panowie: ostatnie cięcie”. Na tegorocznym festiwalu Nowe Horyzonty reżyser pokaże swoją najnowszą produkcję, „Free Fall”.

Słyniesz z dbałości o formalną warstwę swoich dzieł. Tożsamość „Taxidermii” w dużym stopniu budowały kompozycje modnego brazylijskiego artysty – Amona Tobina. Czy trudno go było namówić na współpracę?
Kiedy kręciłem „Taxidermię”, przesłuchałem tysiące płyt z muzyką, która mogłaby potencjalnie pasować do tego filmu. Przez ponad rok nie przynosiło to żadnych efektów. Gdy trafiłem na muzykę Tobina, od razu pomyślałem: „To jest to!”. Amon obejrzał film, zachwycił się i powiedział: Słuchaj, nie sądzę, żeby moje stare kawałki dobrze tu pasowały. Lepiej napiszę coś specjalnie do „Taxidermii”. Byłem wniebowzięty.

Wyrazista muzyka Tobina po raz kolejny wybrzmiewa we „Swobodnym spadaniu”.
Lubię otaczać się ludźmi, których już znam. Wzajemne zaufanie staje się ważne zwłaszcza, gdy – tak jak w przypadku „Free Fall” – musimy nakręcić film raptem w kilka tygodni.  Z operatorem Gergelym Poharnokiem znamy się już od czasów szkoły filmowej. Z Amonem świetnie współpracowało mi się przy „Taxidermii”. Gdy zgłosiłem się do niego ponownie, odparł, że niestety nie ma czasu, by stworzyć ścieżkę dźwiękową od podstaw, ale pozwolił mi wykorzystać dowolne piosenki ze swojej dyskografii.

Co sprawia, że muzyka jest dla ciebie tak ważną częścią filmu?
To właśnie ona, a nie dialog, gra aktorska czy praca kamery pozwala w najbardziej sugestywny sposób zdefiniować nastrój danej sceny. Nie bez powodu Sergio Leone kazał Ennio Morricone komponować utwory jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć, a potem puszczał je członkom ekipy na planie.


„Swobodne spadanie” w pierwszej chwili urzekło mnie swoim nowatorstwem, ale po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że nie wiem, czy to dobre określenie w stosunku do twórcy takiego filmu jak „Ostatnie cięcie”. W swoim słynnym found footage stawiałeś pod znakiem zapytania kwestię oryginalności w kinie. Czy to znaczy, że jako reżyser jesteś skazany na powtarzanie dokonań starszych kolegów po fachu?
Kiedy zbierałem materiały do „Ostatniego cięcia”, doszedłem do wniosku, że katalog ludzkich zachowań jest bardzo skromny: stoimy, biegamy, palimy papierosy, jemy, pijemy, całujemy się… Mógłbym ciągnąć tę wyliczankę jeszcze przez chwilę, ale skończyłbym na 20 albo 30 pozycjach. W tej sytuacji kino, które – chcąc nie chcąc – zachowuje jakiś związek z rzeczywistością, nie ma szans na oryginalność. Każda scena została już kiedyś nakręcona. Przestrzenią wolności może być jednak dla nas montaż i nieskończona ilość wariantów, w jakie łączymy ze sobą poszczególne obrazy. To podobnie jak z językiem: słowa są takie same dla wszystkich, ale sposób, w jaki zestawisz je w zdaniu, zależy już od twojego indywidualnego stylu.

Czy myślisz, że kino rzeczywiście wywiera istotny wpływ na nasze życie?
Trudno w to uwierzyć, ale świat istniał również przed kinem. Pojawienie się tego wynalazku bardzo nas jednak odmieniło: ludzie na całym świecie oglądają filmy i się nimi inspirują, a także są ciekawi sposobu, w jaki robią to inni. Przy okazji często powtarzają: „Och, chciałbym mieć charyzmę Cary’ego Granta” albo „W tej sytuacji powinienem był zachować się jak Humphrey Bogart”. Sam nigdy nie próbowałem pocałować kobiety, zanim nie zobaczyłem, jak robią to amanci na kinowym ekranie.

Rozumiem, że twoja fascynacja kinem zrodziła się już w dzieciństwie?
Zawsze lubiłem filmy odrobinę bardziej niż koledzy z klasy bądź ludzie z mojego otoczenia. Kino było jednym z miejsc, w których czułem się komfortowo, odwiedzałem je każdego dnia. Ta fascynacja nie przeszła mi do dziś, wręcz jeszcze bardziej się pogłębiła. Kiedy oglądasz dużo filmów, słuchasz dobrej muzyki albo czytasz tony książek, jest oczywiste, że w ten czy inny sposób będziesz chciał związać się z daną dziedziną. Sam po prostu nie miałem wyjścia i musiałem zostać reżyserem.

Wielu twórców wskazuje na filmy, które zmieniły ich życie i skłoniły do wyboru drogi zawodowej. Jak jest w twoim przypadku?
Uwielbiałem „Excalibur” Johna Boormana, „Brazil” Terry’ego Gilliama, a także filmy Spielberga. „Szczęki” widziałem chyba więcej niż 10 razy. Przede wszystkim jednak należę do pokolenia „Gwiezdnych wojen”. Gdy miałem 12 lat, byłem w idealnym wieku do obejrzenia „Nowej nadziei”, „Imperium kontratakuje” oraz „Powrotu Jedi” i z miejsca się nimi zachwyciłem. Gdy w różnych programach telewizyjnych zobaczyłem, jak kręcono te filmy i w jaki sposób tworzono efekty specjalne, polubiłem je jeszcze bardziej.

Nie przeszkadzało ci, że w ten sposób dochodziło do rozbicia ekranowej iluzji?
To trochę jak z występem magika. Większość ludzi jest rozczarowana, że nie chodzi tu o żaden cud, lecz tylko o efektowne opanowanie paru trików. Dla mnie jednak cud staje się większy, jeśli możesz nauczyć się, jak go wywoływać. Gdy zainteresowałem się praktyczną stroną robienia filmów, byłem pod wrażeniem tego, jak klatka po klatce, ujęcie po ujęciu człowiek staje się zdolny, by zaprojektować tak wspaniały świat.

Czy zorientowanie na praktyczną stronę tworzenia filmów wpłynęło na twoje postrzeganie kina?
Na początku odbierałem filmy sercem. Około 20 roku życia zacząłem także ogarniać je za pomocą umysłu. Odkryłem dla siebie kino artystyczne: Tarkowskiego, Godarda i Truffauta. W swojej karierze staram się być profesjonalistą, wiedzieć, o czym chcę opowiedzieć swoim widzom, ale jednocześnie pozostawać otwartym na eksperymenty i gry ze schematami. Pod tym względem wzorem jest dla mnie Fellini, który tworzył kino autorskie, lecz jednocześnie był w stanie zainteresować dosyć szeroką publiczność.

Wielu reżyserów po rozpoczęciu swojej kariery przestaje oglądać filmy kolegów po fachu. Tłumaczą się wtedy brakiem czasu lub lękiem przed czerpaniem nieświadomych inspiracji. Rozumiem, że twój przypadek jest inny?
Czuję nieustanny głód kina i nic na to nie poradzę. Gdy oglądam filmy, na powrót staję się zwykłym widzem i odbieram je zarówno za pomocą serca, jak i umysłu. Ostatnio zachwycił mnie bardzo skromny, art house’owy debiut z Tajlandii – „36” Nawapola Thamrongrattanarita. To hipnotyzująca love story z bardzo kinofilskim tłem. Film składa się z 36 ujęć, bo właśnie tyle klatek ma analogowa taśma fotograficzna, która staje się tu przedmiotem hołdu. Równie dużą przyjemność sprawił mi ostatnio „Raid” – dynamiczny film akcji z Indonezji. Jak widzisz, nie mam problemu z mieszaniem porządków. Jednego dnia mogę zjeść ze smakiem hamburgera, drugiego – żabie udka.

Niektórzy traktują wizytę w kinie jako rodzaj rytuału, André Bazin porównał kiedyś festiwal filmowy do katolickiego święta. Czy bliskie jest ci tego rodzaju myślenie?
Jak już wspomniałem, kino jest dla mnie przestrzenią cudów. Sam fakt, że mogę siedzieć na krześle, podczas gdy – w tempie 24 klatek na sekundę – przesuwają się przede mną ruchome obrazy, które składają się w spójne historie, uważam za zjawisko nadprzyrodzone. Rzeczywiście, mogę stwierdzić, że chodzę do kina jak do kościoła. Opowiem ci pewną „Swobodne spadanie” „Swobodne spadanie”,
reż. György Pálfi
.
Węgry 2014, w kinach od  8 stycznia 2016

historię. Znajomy producent filmowy z Budapesztu kupił kiedyś stare kino. Byłem zachwycony, bo myślałem, że ja i moi przyjaciele będziemy mogli ustalać tam repertuar, regularnie spotykać się i rozmawiać o filmach. Wkrótce okazało się jednak, że ten producent otworzył w budynku kina second-hand. Wielki ekran znajdował się pomiędzy wieszakami z używaną odzieżą. Byłem tym widokiem zdruzgotany. Czułem się, jakby ktoś na moich oczach zbezcześcił świątynię.

Czy twoja sympatia dla kina gatunków oznacza, że możesz kiedyś pójść w ślady swojego rodaka Nimroda Antala i przenieść się do Hollywood?
Prawdę mówiąc, już kiedyś miałem taką możliwość. Hollywoodzkie studio zaprosiło mnie na sześć tygodni, żebym spróbował znaleźć dla siebie jakiś projekt. Miałem jednak świadomość, że próbuje się mnie złapać w pułapkę. Jako 16-letni chłopak nieustannie marzyłem o tym, że w przyszłości będę wielkim reżyserem, który dostanie Oscara. Dziś już nie myślę takimi kategoriami. Oczywiście, nie zasmucę się, jeśli kiedyś otrzymam tę nagrodę. Jestem pewien, że otworzyłaby mi wiele drzwi i umożliwiła dostęp do interesujących projektów. Jestem profesjonalistą i myślę, że poradziłbym sobie w hollywoodzkim systemie. Zwłaszcza że mógłbym wtedy zainteresować swoją wizją szeroką publiczność, a nie tylko bywalców festiwali. Ważniejsza jest jednak dla mnie artystyczna wolność i możliwość uniezależnienia swojej wizji od czyichkolwiek oczekiwań. Nawet jeśli oznacza ona konieczność pracy w morderczym tempie i z niskim budżetem, tak jak przy okazji „Swobodnego spadania”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.