PIOTR CZERKAWSKI: „Matka Teresa od kotów” to kolejny po „Placu Zbawiciela” polski film zainspirowany gazetowym reportażem. Kiedy poczuł Pan, że tekst o chłopcach, którzy zamordowali swoją matkę, nie tylko opisuje pewną sytuację, ale może stanowić podstawę dla głębszej metafory?
PAWEŁ SALA: Od razu po przeczytaniu. O ile sobie przypominam, był to reportaż z „Gazety Wyborczej”. Bardzo pogłębiony, analityczny tekst, zawierający próbę zbadania niuansów psychiki głównych bohaterów. Pod względem stylistycznym przypominał mi dokonania Hanny Krall, którą bardzo cenię. Był w pewnym sensie minimalistyczny, a dokładnie to chciałem osiągnąć przy tworzeniu filmu. Dbałem, by nie był przegadany, żeby nie podpowiedzieć widzowi za dużo, ale też nie pozostawić go na bezdrożach. Pragnąłem sprowokować go, żeby zbudował własną teorię.
Dlaczego było to dla Pana takie ważne?
Nie chciałem niczego przesądzać, ponieważ niemożność jednoznacznego wskazania przyczyn morderstwa wydała mi się najciekawsza w całej opowiadanej historii. Jeżeli ktoś twierdzi, że potrafi klarownie wyjaśnić tak skomplikowane problemy, to albo jest powierzchowny, albo wchodzi w rolę katechety. Nie lubię takiej postawy. Nie lubię ludzi, którzy kreują się na samozwańcze autorytety i próbują moralizować, pouczać, a nie pozostawiają przy tym miejsca na dyskusję. W swoim filmie wybrałem metodę podążania za człowiekiem i próby jego zrozumienia. Nie chciałem skazać nikogo ani na odtrącenie, ani na afirmację. Nie można zbrodniarza chwalić, trzeba go uczłowieczyć. Moi bohaterowie nie byli psychopatami. Tacy ludzie siedzą zamknięci w specjalnych zakładach. Przy dokonywaniu zbrodni najczęściej ujawnia się po prostu ciemna strona człowieka. Ma ją w sobie każdy z nas.
Wizytówką „Matki Teresy…” pozostaje zaburzony porządek chronologiczny. Gdy w kolejnych scenach cofamy się coraz głębiej w przeszłość, uświadamiamy sobie, że odpowiedzialność za tragedię ponoszą nie tylko synowie-mordercy, lecz wszyscy członkowie rodziny. Nietypowa forma filmu służy jako zastawiona na widza pułapka?
Przede wszystkim obnaża groźny schematyzm naszego myślenia. Gdy widzimy w telewizji mordercę, zawsze mówimy sobie w duchu, że to zwyrodnialec. Tyle że za chwilę może wychylić się jego sąsiadka i powiedzieć, że był bardzo grzecznym chłopcem, który przeprowadzał staruszki przez jezdnię. Na tym polega największe zaskoczenie. Dowiadujemy się, że ktoś żył obok nas przez wiele lat, był miły, cichy, spokojny, a nagle zrobił coś, co wszystkimi nami wstrząsnęło.
Od powstania pomysłu na film do jego realizacji minęło wiele lat. Po drodze pojawiły się m.in. problemy z zebraniem funduszy. Dlaczego „Matka Teresa…” okazuje się tak bardzo niewygodna?
Polska obrosła dziś mitami. Zasłaniamy sobie obraz rzeczywistości garścią patetycznych haseł i udajemy, że świat jest inny niż widać to za oknem. Mój film obnaża pustkę takiego myślenia i dla wielu będzie to, niestety, dość przykre. Oczywiście, istnieje pewna kategoria osób, które nigdy go nie zobaczą. Ludzie wychowani przez telewizję śniadaniową wolą oglądać na ekranie rzeczywistość rodem z kolorowego pisma. Bardziej interesuje ich kwestia stylizacji fryzury na rano, wieczór i południe niż to, skąd w naszej codzienności bierze się zło.
„Matka Teresa od kotów”: Matka (Ewa Skibińska)
Nie wierzy Pan, że polski widz zainteresuje się tym filmem?
Przeciwnie. Mam nadzieję, że duża część publiczności wybierze się na mój film nawet z przesytu lukrowanymi komediami romantycznymi. Widz jest inteligentny, to raczej decydenci nie potrafią trafnie zdiagnozować jego potrzeb i przekonują, że pewnych rzeczy nie zrozumie ani nie doceni. Po pokazach przedpremierowych okazuje się, że – paradoksalnie – z najsłabszym odbiorem widowni mieliśmy do czynienia na festiwalu w Gdyni. Tam publiczność oczekuje raczej eventu, a nie czegoś, co ją poruszy. Tymczasem przed każdym spotkaniem uczciwie podkreślałem, że nakręciłem film smutny, dający do myślenia i pozbawiony walorów rozrywkowych.
Zbrodnia matkobójstwa należy do rzadkości. Jednak w filmie zyskuje rangę pewnej metaforę.
Morderstwo na swoich rodzicach czy dzieciach dokonane w sposób symboliczny ma miejsce bardzo często. Może to być zerwanie stosunków czy wyrzucenie z domu. Takie zdarzenia nie pojawiają się na pierwszych stronach gazet, ale również są bardzo bolesne. O skali zjawiska możemy się przekonać, gdy przeglądamy w czasopismach rubrykę „Zaginieni”. Takie miejsca są pełne apeli zrozpaczonych rodziców błagających dzieci, by wróciły, ponieważ są kochane. A przecież, gdyby to była prawda, nie doszłoby do ucieczki. W życiu wielu rodzin – tak jak w tej filmowej – znajduje potwierdzenie ich własna teoria chaosu. Drobne nieporozumienia, odtrącenia i niewypowiedziane żale pozostają przemilczane, ale stopniowo się kumulują i w pewnym momencie muszą wybuchnąć. Pewnie wynika to z faktu, że jako nacja jesteśmy wobec siebie mało otwarci, boimy się bliskości. To zresztą nie tylko problem polski, ale znak całego społeczeństwa ponowoczesnego, w którym przyjaźń i miłość przeniosła się do internetu.
Tytułowa bohaterka filmu zupełnie nie radzi sobie w kontaktach z członkami rodziny, a tymczasem każdego dnia dzięki swojej komunikatywności i wdziękowi pnie się w górę po szczeblach kariery. W jaki sposób godzi te dwie sprzeczności?
Przed wyjściem z domu Teresa każdorazowo musi dokonać rytuału przeistoczenia się w miłą i atrakcyjną agentkę ubezpieczeniowa. Ubiera na siebie kostium pomagający jej w odgrywaniu określonej roli społecznej. Rzeczywiście jest kobietą dynamiczną, przedsiębiorczą, wręcz jedyną osobą w rodzinie, która osiągnęła jakiś sukces. Tyle że całe jej zachowanie od początku do końca jest oparte na fałszywej pozie. Nieszczęście Teresy polega na tym, że nie rozpoznaje swoich problemów. Uważa się za całkiem dobrą matkę, a tak naprawdę na tej płaszczyźnie odgrywa swoją kolejną rolę. Za sprawą tytułowej bohaterki chciałem poddać w wątpliwość narodowe myślenie o matce jako o istocie świętej, nawiązującej wręcz do ideału Matki Boskiej. Motywacje życiowe Teresy są przecież bardzo przyziemne, głównie finansowe.
„Matka Teresa od kotów”: Ojciec (Mariusz Bonaszewski).
W związku z postawą Huberta, męża Teresy, kompromitacji ulegają dwa ważne dla naszej kultury archetypy. Mężczyzna pozostaje nie tylko pozbawionym autorytetu ojcem, ale i zupełnie bezbronnym, pokonanym przez życie żołnierzem. Co sprawia, że ponosi klęskę na obydwu frontach?
Utrata więzi z rodziną będąca udziałem Huberta jest charakterystyczna dla całej fali emigracji zarobkowej. Bohater równie dobrze mógłby wyjechać, żeby pracować na zmywaku w Londynie lub zbierać truskawki w Hiszpanii. Wojskowe powiązania pozwalają jednak na poczynienie jeszcze innych obserwacji. Bardzo zależało mi na tym, żeby nie uczynić z Huberta – co charakterystyczne na przykład dla amerykańskiego kina – szaleńca z wojenną traumą wyżywającego się na żonie i dzieciach. Mój bohater wrócił z frontu w przekonaniu, że wrócił z wojny. Nagle sobie uświadamia, że tu też trwa wojna – „wojnia domowa”, w której ostatecznie wszyscy są przegrani. Nie bez znaczenia dla oceny tej postaci jest też fakt, że Hubert – tak jak jego koledzy wyjeżdżający na misje do Iraku i Afganistanu – symbolizuje utratę niewinności przez polskiego żołnierza. Nie jest już bohaterem, nie bije się o wolność – tak jak żona – walczy wyłącznie o własną pensję. Tymczasem tylko nam się wydaje, że jesteśmy w stanie na dłuższą metę zadbać o swój los i byt. Kapitał jest płynny, przenosi się z instytucji do instytucji, z kraju do kraju. Żadna władza nie jest w stanie zadekretować nam ani dobrobytu, ani poczucia bezpieczeństwa ekonomicznego, ponieważ kapitał wędruje tam, gdzie znajduje lepsze warunki do pomnażania.
Materialne bogactwo prowokuje w filmie duchową nędzę?
Widać to wyraźnie w relacjach z Ewą, daleką krewną Teresy, zamieszkującą w pewnym momencie z filmową rodziną. Dziewczyna jest artystką, przynosi ze sobą pewnego rodzaju wrażliwość, bogactwo duchowe, którego pozostali w ogóle nie dostrzegają, ponieważ reprezentują zupełnie obcy świat. Sztuka jest tym ludziom do życia niepotrzebna. Nawet nie zdają sobie sprawy, że mogłaby to być dla nich jakaś ścieżka ratunku. Oni Ewę traktują jak służącą, pomoc domową, i tyle. Jedynie Teresa nieśmiało uskarża się, że kiedyś miała większe ambicje, ale uległy one zredukowaniu pod wpływem zawodowej kariery. To zresztą symptomatyczne, że ludzie mają jakieś pasję, coś studiują, po czym kończą jako salesmani w służbowych samochodach.
Emocjonalna jałowość Teresy wpływa na charakter jej życia intymnego. Pański film odcina się od popularnej w polskim kinie przaśnej erotyki spod znaku „momenty były”. Dwie długie sceny seksu między Teresą a Hubertem są zrealizowane w odmiennym stylu, świetnie ze sobą korespondują. Czy ich głównym celem było zaakcentowanie zmieniającej się relacji między bohaterami?
Bardzo zależało mi na tych scenach. Usilnie szukałem sytuacji, w których pewne emocje udałoby się zaprezentować bez słów. Tu odnalazłem taką możliwość. Trzeba było pozbyć się przy nich pewnej zachowawczości i pruderii. Pilnowałem, żeby scena na portierni – gdy Teresa próbuje właściwie przekupić seksem Huberta, aby do niej wrócił – była nieładna, kaleka, przygnębiająca. Musiało to być wyłącznie fizyczne rozładowanie napięcia, niemające nic wspólnego z emocjonalnym zbliżeniem. Tymczasem, w chronologicznie wcześniejszej scenie w lesie, seks zrodził się ze spontanicznej potrzeby, jest wyrazem radości. Stanowi symbol niewykorzystanej później szansy na utrzymanie głębokiej więzi małżonków.
„Matka Teresa od kotów” to tytuł niejednoznaczny, funkcjonujący na kilku płaszczyznach skojarzeń. Jaka jest jego geneza?
Gdy na początku myślałem nad tytułem filmu, próbowałem nawiązywać do mitologii greckiej, ale z perspektywy czasu tamte propozycje wydają mi się strasznie pretensjonalne. Długo nie mogłem wpaść jednak na nic lepszego. Pewnego dnia trafiłem na wywiad z Reni Jusis. Na pytanie: „kto jest dla ciebie najważniejszą osobą w życiu?”, odpowiedziała: „Moja matka – Teresa”. Z miejsca dotarło do mnie, że to fantastyczna zbitka językowa. Przecież mówiąc „matka”, myślimy „Teresa”. Potem przyszło skojarzenie z „matką Joanną”, które doprowadziło mnie do ostatecznego tytułu filmu.
Nawiązanie do Kawalerowicza z pewnością ma swoje głębsze uzasadnienie. Czy Teresa jest czymś opętana?
W opowiadaniu Iwaszkiewicza i w filmie Kawalerowicza wierzymy w opętanie, które dotyczy sfery sacrum. Tymczasem u mnie jest ono związane wyłącznie z profanum. Opętanie żądzą zostaje zastąpione przez opętanie bezsilnością, a zamiast aniołów mamy koty. Nawet jeżeli w obliczu zagrożenia Teresa zwraca się w kierunku kościoła, ten pozostaje dla niej zamknięty. Nasze problemy poszły na tyle daleko, że – w moim przekonaniu – recepty, jakie daje religia, nie są już w stanie pomóc.
„Matka Teresa od kotów”: synowie
(Filip Garbacz i Mateusz Kościukiewicz).
Wrażenie opętanego sprawia również syn Teresy – Artur. Chłopak stara się przekonać swoje otoczenie, że włada czarną magią, dysponuje nadprzyrodzonymi mocami. Co chce przez to osiągnąć?
Artur działa z premedytacją. Usilnie walczy o podniesienie samooceny. To zachowanie obraca się jednak przeciwko niemu. Zamiast imponować, u matki wzbudza wyłącznie strach, a u ojca pogardę. W ten sposób zostaje tylko jeszcze bardziej odpychany. Jedyną osobą, u której zyskuje uznanie, jest jego młodszy brat – Marcin. Ich relacja przypomina zresztą sprzężenie zwrotne. Marcin wierzy w swojego brata, ale jednocześnie wymaga, żeby cały czas potwierdzał swoją wielkość. Dla mnie było zaś bardzo istotne, żeby publiczność absolutnie nie dała sobie wmówić, że Artur ma jakiekolwiek zdolności paranormalne. Nie jest żadnym demonem z horroru. To tylko inteligentny iluzjonista. Niestety, sam wierzy w tę ułudę i ma nadzieję, że sprawą swoich zdolności faktycznie będzie mógł osiągnąć jakiś rodzaj panowania nad innymi.
Czasem próbuje skierować swą rzekomą moc w dobrym kierunku. Mamy w filmie moment, w którym spontanicznie oferuje wykończonej matce, że pomoże jej pozbyć się bólu. Jak wpływa na niego poniesiona wtedy porażka?
To dla mnie kluczowa scena filmu. Gdyby matka nie była przerażona synem, który chce przekazać jej energię, gdyby się go nie bała i w pewnym momencie przytuliła go jak matka, ich losy na pewno potoczyłyby się inaczej. Zresztą, ta bliskość fizyczna z matką, którą w pewnym momencie Artur sobie uświadamia, przeraża go. Stąd obydwoje odtrącają siebie nawzajem – czuje się w tym momencie echa kompleksu Edypa. Poza tym Artura zajmuje również samcza walka o przywództwo w rodzinie. Gdy Hubert wraca z misji, orientuje się, że jego miejsce zajął pierworodny syn. Dochodzi do coraz ostrzejszych spięć między nimi. Ojciec ma świadomość, że gdy pozostanie dłużej w domu, doprowadzi do bardzo ostrego konfliktu z Arturem, do nieszczęścia. Dlatego decyduje się na wyprowadzkę. Chcąc uniknąć jednej tragedii, przyczynia się do drugiej. Dlatego twierdzę, że najbardziej poszkodowaną postacią w filmie jest właśnie Hubert.
W jednym z wywiadów stwierdził Pan, że mamy w naszym kraju do czynienia z „socrealizmem katolickim”. Mam wrażenie, że ten termin trafnie nazywa istotną bolączkę polskiego społeczeństwa. Dawne miejsce partii zajmuje w naszych umysłach kościół, a tym samym wciąż nie potrafimy wykształcić w sobie zdolności do samodzielnego myślenia. Czemu mamy z tym tak duży problem?
Myślę, że ma to coś wspólnego z syndromem sztokholmskim. Uwielbiamy grać zależne od kogoś ofiary. Jako naród budujemy swoją wielkość na wspomnieniu walki o wolność, na micie, że każdy Polak przede wszystkim nie będzie niczyim poddanym. Tyle że natychmiast, gdy ją uzyskaliśmy, sami zaczynamy tę zdobycz negować. Wolność jest dla nas zbyt trudnym wyzwaniem, ponieważ wymaga wzięcia pełnej odpowiedzialności za to, jak postępujemy i jakich dokonujemy wyborów. Tymczasem myślimy, że bezpieczniej jest, gdy ktoś robi to za nas. Gdybyśmy porozmawiali z ludźmi na ulicy z pewnością powiedzieliby, że czują się wolni. Nie rozpoznają tego, że rozumują według podsuniętych pod nos schematów i pomysłów na życie, że poddali się praniu mózgów i nie myślą samodzielnie.