Festiwal w Gdyni.
Przed werdyktem

Adriana Prodeus

Na chwilę przed ogłoszeniem werdyktu Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni intensywnie powraca do mnie kilka tytułów – parę z  nich rezonuje, o paru wolałabym zapomnieć

Jeszcze 1 minuta czytania

O zapomnienie łatwo: większość tegorocznych dzieł konkursowych będzie oglądana przez naszych potomnych najwyżej w gabinetach osobliwości. Ale już filmy takie jak „Skrzydlate świnie” Anny Kazejak czy „Chrzest” Marcina Wrony, rozniecają dziś w nocy na plaży rozmowy o niedobrym, młodym kinie. Dlaczego pierwszy z nich jest gotowym, już podzielonym na porcje serialowym daniem, a drugi, choć w menu wygląda smacznie, powoduje duże niestrawności?

Czy istnieje aż taka wyrwa między nami-krytykami a publicznością Teatru Muzycznego, żeby tłum śmiał się do rozpuku, podczas gdy pojedynczy widz krzywi się ze wzgardą? Czy kibice i mafiosi, potwierdzając, że „te filmy są o nas”, mówią to serio? Dlaczego przymykamy oko na fałszywą pruderię w nagości, a pozwalamy sobie na jej brak w scenach przemocy? Dlaczego na konferencjach prasowych, w wywiadach, nie zadajemy niewygodnych pytań, nie drążymy, boimy się narazić? Na czym zatem polega ochronna aura kolejnych kręgów Piekiełka, kiedy już nie wahamy się wygłaszać ostrych sądów?
Najchętniej zapomniałabym o filmach, które wywołują właśnie te wyrzuty sumienia, posmak zepsucia, który jednak przełykam. Nie robić przykrości sobie ani twórcom, którzy przecież są utalentowani i godni podziwu, wytrwale walcząc o swoje w polskiej filmowej dżungli.

Jak można krytykować Pawła Salę, który na „Matkę Teresę od kotów” pracował 10 lat, zbudował intrygującą narrację, do końca utrzymał napięcie, genialnie obsadził i wyreżyserował aktorów, ale zgubił gdzieś clue filmu? Wracając do kulinarnych porównań, upiekł pyszną babę z dziurą w środku. Nawet szalona retrospekcja, wybijająca z równowagi błędnik, nawet montażowe błyskawice między dźwiękiem a obrazem, ani znakomite role Mateusza Kościukiewicza, Ewy Skibińskiej czy Mariusza Bonaszewskiego, nie są w stanie wypełnić pustki sensu. Początkowa przyjemność z tego, że daję się zwieść na manowce, przeradza się z czasem w dojmujący brak odpowiedzi, najgłębszy głód widza, którego Sala nie stara się zaspokoić.

Co zarzucać Feliksowi Falkowi, który w „Joannie” daje pokaz niebywałej biegłości warsztatowej, ale cofa się o krok w twórczej odwadze? Filmów tak doskonale zainscenizowanych jak ten nie ma zbyt dużo w polskim kinie, ale czy to powinno nam wystarczyć? Dlaczego reżyser każe nam wierzyć w tempo narastającego szaleństwa bohaterki, świetnie granej przez Urszulę Grabowską, po co aranżuje jej mistyczno-kiczowate odejście? I drobiazgi: dlaczego musimy oglądać męczeński wyraz twarzy ofiary podczas wymuszonego seksu? Czy akurat „chrystus” i „kocham” muszą być słowami, które żydowska dziewczynka musi przepisywać, bo robi w nich błędy? Może nie warto wywlekać takich detali, kiedy całość została przyrządzona ze znawstwem, ale to właśnie sposób przyprawiania powinien świadczyć o szefie kuchni, unikającym przesady, ale niezachowawczym.

Czym wytłumaczyć sentymentalną gorliwość Marka Lechkiego, który zrobił piękny film o trudności okazywania uczuć i mimowolnym zbliżaniu się syna do ojca, ale w paru miejscach przedobrzył (zupełnie niepotrzebnie)? „Erratum” jest dla mnie najlepszym obrazem konkursowym dlatego, że nie boi się szczerości w podejmowaniu pozornie melodramatycznych i niewdzięcznych tematów. Już niewidoczny, na wpół czarny plakat filmu pokazuje, że mamy do czynienia z dziełem bezinteresownym. Reżyser pozwolił aktorom na powściągliwość: Tomasz Kot i Ryszard Kotys przez większość czasu skromnie korzystają z mimiki wygrywając przestrzeń między słowami. Lecz podawane z wprawą zbliżenia, przykurzone barwy zrównoważone dźwiękiem tracą smak, kiedy Lechki przesładza, nakłada o jedną gałkę za dużo zamiast pozostawić niedosyt. O jedną łzę za daleko, o jedną wisienkę za wiele. Choć w polskim świecie macho odwaga liryczna może mieć rewolucyjną siłę.

Każdy z tych filmów smakuje na swój sposób i gdyby je pomieszać, może wyszłoby jedno genialne dzieło. Ale jednak wszyscy się zgodzimy, że czegoś brakuje: może dni zdjęciowych, wariantów scenariusza, namysłu? Pozostali autorzy idą na ustępstwa z producentami, dystrybutorami czy miłością własną i żeby przetrwać, unikają prawdziwej krytyki.

Na tegorocznym festiwalu była obecna grupa polskich pisarzy i często powracał temat złotej epoki zespołów filmowych, kiedy to literaci rozbudzali dyskusje na różnych etapach pracy nad filmem. Celem była wtedy krytyczna praca zbiorowa, szukanie zdrowego dystansu do dzieła zamiast  kreciej roboty krytyków lub rywali, którzy podcinaliby się nawzajem.

Ma rację autor szeroko dyskutowanego „Made in Poland” (dzieła już anachronicznego, czy jednak jest w nas wciąż tamten bunt?) – Przemysław Wojcieszek – że żyjemy dziś w coraz głębszym uśpieniu. Wolimy spokojnie drzemać w kinie bez wstrząsów. Rozmawiać o filmach tak, żeby nikogo nie zbudzić?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.