Kinoplastykon (6):  Poskrob artystę, a znajdziesz filmowca
Sweet movie, 1969, Dušan Makavejev

Kinoplastykon (6):
Poskrob artystę, a znajdziesz filmowca

Adriana Prodeus

„Czy możliwy byłby festiwal filmowy bez sztuk wizualnych – bez eksperymentu z którego zrodzone jest kino poszukujące?” – sztuki wizualne na Nowych Horyzontach

Jeszcze 7 minut czytania

Gdyby anulować retrospektywę Witolda Giersza, który w „Czerwonym i czarnym” animuje malarstwo, pożegnać Carlosa Reygadasa, który przywiózł tu swoją instalacje „Serengeti”, zrezygnować z takich filmów jak „Podwójne ślady” (o malarzu, który na pustyni w bunkrze zasypał swoje freski), odwołać projekcje: „MS101” Karola Radziszewskiego, „Zdobywców słońca” Anny Baumgart, „Pod śniegiem” Ulrike Ottinger, „Siedem łatwych kawałków” Mariny Abramović – co by się stało?

Co zostałoby z filmu, który w tym roku wstrząsnął mną najbardziej: „Sweet movie” (1969) Dušana Makavejeva, gdyby wyciąć zeń apokaliptyczną ucztę Otto Mühla, rytuał wiedeńskich akcjonistów. Krytykując zarówno kapitalizm, jak i komunizm, łamiąc liczne tabu: pedofilii, skatologii, śmierci , obraz osiąga znacznie więcej niż klasyczny film czy wystawa w galerii. Po okrzyknięciu „Sweet movie” anty-polityczną pornografią, polski paszport odebrano aktorce Annie Prucnal. Nigdy nie widziałam produkcji tak niejednoznacznej, balansującej na granicy komedii, dramatu, kiczu, musicalu, poematu i erotyki.



Festiwal od samego początku stawiał na mariaż ze sztuką (m.in. działania Fundacji Galerii Foksal podczas pierwszych edycji w Cieszynie, czy pokaz kolekcji Wernera Nekesa w zeszłym roku we Wrocławiu), podobnie jak inne międzynarodowe imprezy filmowe (jak choćby Rotterdam). Na kształt tegorocznej 12. edycji, poza całkiem nowymi przedsięwzięciami, wpłynął Konkurs Filmów o Sztuce, który ma już swoja renomę. Szkoda, że wciąż brak w nim polskich artystów i reżyserów: widziałabym tu choćby dokument „I Want (no) Reality” Any Brzezińskiej o Need Company, czy portret Tadeusza Rolke „Dziennik z podróży” w reżyserii Piotra Stasika.

Konkurs wygrał „Zespół Punka” Jukke Kärkkäinen i Jani-Petteri Passi. Zdumiała mnie ta decyzja, bo widziałam tu bardziej pogłębione studia. Rozumiem werdykt jako poparcie jury dla buntu w czystej postaci, artystów, dla których ekspresja jest walką o wszystko – bycie zauważonym i wysłuchanym.
Zespół Imieniny Pertti Kurikana składa się z muzyków z zespołem Downa, krzyczących protest song w imieniu własnym, społeczności niepełnosprawnych, ale i wszystkich pozbawionych głosu. Nie są oburzeni, ale wściekli – na swoich opiekunów, na siebie, na świat, w którym nie można dokonywać wolnych wyborów. Może moją rezerwę budzi fakt, że niepełnosprawnym w Helsinkach jest i tak o wiele lepiej niż w Polsce? Może nie do końca dowierzam perfekcyjnej improwizacji, która nieraz brzmi, jakby reżyserzy napisali bohaterom teksty. Zbigniew Libera tak skomentował werdykt jury: „Ten film jest o nas, pokazuje, że wszyscy jesteśmy niepełnosprawni”.



Mój towarzysz, Rasowy Kinoman wychodził w niedzielny poranek z BWA Awangarda pokrzepiony, bo wystawa Łukasza Gorczycy to „hołd złożony wszystkim ludziom filmu” (parafrazując tytuł pracy Oskara Dawickiego), ja zaś zastanawiałam się, co polscy artyści zdążyli wziąć z kina. Wielu z nich, jak juror tegorocznego konkursu, Zbigniew Libera, zaczęło już kręcić swoje filmy. Parafrazując powiedzenie Dorothy Parker: „Poskrob aktora, a znajdziesz aktorkę”; poskrob artystę, a znajdziesz filmowca. Nowe Horyzonty są dla mnie właśnie tym: hołdem złożonym w kinie wszystkim ludziom sztuki.


Film w sztuce (5)


„Urwany film” dzielę z Rasowym Kinomanem (R.K.), bo to on podobno ma tu mieć największą zabawę. Do BWA Awangarda przychodzimy nie w lirycznej poświacie magic hour, lecz w surowym świetle niedzielnego poranka. Pierwsze ujęcie rozczarowuje i przytłacza ilością wątków  kojarzy się z wystawą hasłową typu: kapelusz czy sport w sztuce polskiej.

„Urwany film. Momenty kinematograficzne w sztuce współczesnej”

udział biorą m.in.: Paweł Althamer, Azorro, Anna Baumgart, Oskar Dawicki, Zbigniew Libera, Marcin Maciejowski, Wilhelm Sasnal, Wojciech Wilczyk, kurator: Łukasz Gorczyca, BWA Awangarda, Wrocław, do 23 września 2012

Ale Rasowy Kinoman od razu znajduje coś dla siebie; w końcu wchodzi do BWA gotów analizować i dekonstruować. Okładki książek serii filmowej ha!artu świetnie zna ze swojej półki, ma ulubione, więc oleje na papierze Bartka Materki docenia okiem znawcy. Zachwyca go kącik Przemysława Mateckiego, jakby pokój wyklejony plakatami gwiazd. Są tu przetworzone odpady wizerunków: Sylvestra Stallone, Sophii Loren, Janusza Gajosa. Polski aktor podobny do misia! Seria jego zdjęć z filmów „Fuks”, „Wygrany” i ze spektakli zestawiona jest z obrazem uproszczonej buźki. Całość po prostu zabawna, prowokuje też refleksję o reprezentacjach-widmach („Gajos”, 2012). Podobnie „Blow Up” (2007) Igora Krenza uruchamia przerwane śledztwo, doszukiwanie się wśród plam kształtu ciała, choć prawda fotografii, jak wiemy z Antonioniego, nie istnieje.

Lipno, synagoga, Wojciech WilczykDowcip sprawia, że mięknę, daję się ponieść rytmowi prac ułożonych w sekwencje. Tuż za plakatem Oskara Dawickiego z zaproszeniem na „wczorajszą premierę”, wchodzimy w korytarz fotografii. Wojciech Wilczyk udokumentował podwójne wymarcie: bóżnic zamienionych w lokalne kina, a tych na markety albo na drobny biznes („Niewinne oko nie istnieje”, 2008). Wchodzimy stąd na „ścianę Sasnala”, plakaty z filmów, a zwłaszcza „Z daleka widok jest piękny”, który miał premierę na zeszłorocznych Nowych Horyzontach. Zderzenie Wilczyka z Sasnalem – budynków byłych synagog z oskarżycielskim obrazem polskiej antysemickiej wsi – wprowadza napięcie. Artyści wcześniej zgłębili tematy, które dopiero teraz przenikają do filmu. Punktem łączącym te narracje mogłoby być „Pokłosie” (2012) Pasikowskiego, film o odpokutowaniu winy Polaków wobec Żydów w cieniu dorobkiewiczostwa.

plakat Wilhelma Sasnala do własnego filmu
pod tym samym tytułem
Rasowy Kinoman i ja z rozkoszą dajemy się nabrać statystom: jesteśmy przekonani, że widzieliśmy „Film” (2007) Pawła Althamera z Tate, choć nie było nas, gdy Jude Law przechodził akurat przez Borough Market. Świetnie skrojona imitacja. Duble „Les Figurants” (2005) grupy Azorro odbieramy za to jako blef, a nie dokumentację z planu „Karola, człowieka, który został papieżem”. Doceniamy kunszt artystek-aktorek: Anny Baumgart, wmontowanej w „Lecą żurawie” (2001) i wielkiego panneau „Untitled Film Stills” (2006) Anety Grzeszykowskiej, odgrywającej za Cindy Sherman różne typy filmowych heroin: tajemniczych kochanek Nowej Fali, hollywoodzkich gwiazd lat 50., bohaterki „Człowieka z marmuru”, austriackiej prowincjuszki z Ulricha Seidla.

Wciąż jednak nie rozumiem sedna tego rozległego zbioru. Czy Gorczycę interesuje filmowość jako taka? Podtytuł wystawy brzmi: „momenty kinematograficzne w sztuce polskiej”, ale w kinie momenty te są punktami zmiany, odkrycia, decyzji, climaxu. Na wystawie zaś są to sytuacje, gdy artyści sięgają po film – w różnych celach.

Podczas gdy Rasowy Kinoman pozwala zubożyć się pracy „At Land” (2011) Grzeszykowskiej, która na zawsze niszczy odbiór niemego filmu Mai Deren dźwiękiem wgranym w klasyczne dzieło awangardy, ja usiłuję się wzbogacić. Zastygam nad fotografią „Koniec światła” (2011) Zbigniewa Rogalskiego i Szymona Rogińskiego, na której amerykański krążownik rzuca snop światła wykrojony z papieru, kontrastowy niczym w filmach noir. Kino jest tu konwencją widzenia, jak komiks, gdzie zamyka się w kontur sztuczną krew. Kino jako optyczna zabawka.

ZBIGNIEW ROGALSKI & SZYMON ROGIŃSKI, „Koniec światła”, 2011

Jednogłośnie odrzucamy fotografie Piotra Jarosa, dzierżącego w ręku atrapy kamer z kartonu (2011-12). Kolekcja prezentowana przez Gorczycę jest tak kompletna – cokolwiek pomyślisz, wszystko tu jest: Maciejowski, Bogacka, Sawicka – że spokojnie można było zrezygnować z prac takich jak ta. Krytycznie oceniam też prezentację dzieła własnego kuratora, zrealizowanego wraz Łukaszem Rondudą „W połowie puste” (2010), w które wpisuje się powieść, wystawa i konceptualne słuchowisko. Wystarczyło, że Gorczyca mignął jak Hitchcock w „Wyjściu ludzi z miasta” (2010) Zbigniewa Libery. Bo choć słuchowiskiem rozwija sens tytułu wystawy, to cechą dobrego reżysera jest jednak bezlitosność montażu.

Marcin Maciejowski, „Prywatny detektyw” (Chinatown), 2010

R.K. i ja spotykamy się w kaplicy (tak nazywa się sklepiona, czworokątna sala BWA), mlecznobiałej, mglistej przestrzeni, która mieści symboliczne kino. Na środku rzeźba z tektury – głuche pudło ni to projektora, ni kamery – ziejąca pustym okiem na wielki, ekranopodobny obraz. Powierzchnię malowidła przecinają pęknięcia, szaro-białe szramy, dające złudzenie głębi, jakby płaszczyzna rozpadła się pod wpływem strumienia projekcji. Instalacja Michała Budnego i Zbigniewa Rogalskiego jest esencją kina. „Strzał” (2008) rozsadza wyobraźnię, sprawia, że chce się zostać w momencie, gdy światło pada na płaszczyznę, rodzi świat.

I, jak to w kinie, jeden doskonały moment może sprawić, że zapomni się o innych wpadkach. Z tej wystawy zostanie mi właśnie ta świetnie wygrana sala projekcyjna. „Urwany film” kończy się w dobrym momencie: ulatują baloniki Łukasza Jastrubczaka („The End”, 2009), las Rogalskiego gaśnie w bieli („Śmierć partyzanta”, 2005), wybucha obraz Sasnala („Bomba atomowa”, 2002).

MICHAŁ BUDNY & ZBIGNIEW ROGALSKI, „Strzał”, 2008


Brazylijski serial nie cieszy jak kiedyś (4)


Zaczęło się od piosenki śpiewanej w knajpie przed wrocławską synagogą przez duet polskich reżyserów – „Nie chcę dłużej smażyć tłuczonego szkła, / Mam już dość leżenia pod kałużą” – ciągnęli, śmiejąc się, ostatnią zwrotkę. Co innego robić, gdy do pamiętnej daty 21.12.2012 zostało ci mniej niż pięć miesięcy, żyjesz w kulturze wyczerpania, a deprecha łapie za gardło?

Jednym z cyklów tematycznych tegorocznego festiwalu Nowe Horyzonty są filmy o końcu świata. Zestaw obrazów wybranych przez Ewę Szabłowską jest odtrutką na schyłek, zabawą katastroficznymi konwencjami, a trochę kpiną z wyobrażania sobie, co by było, gdyby czas się skończył.

Przybysze z innych planet zrzucają na ziemię Kaspara Hausera. W pustynnej, nadmorskiej scenerii pulsują rytmy dj Vitalica – to techno-Pasolini. Vincent Gallo w stroju kowbojskim mamrocze coś pod nosem, kłóci się z kobietą w koronkach. Piękna dziewczyna jak z reklamy jeansów rozwiewa włosy, jest czarno-biało („Legenda Kaspara Hausera”).



Koniec świata inspiruje artystów, ale czemu zaraz miałby kształtować i naszą rzeczywistość? Może dlatego, że nikt na festiwalu w to nie wierzy? 
Najpierw zaczęły pojawiać się znaki. Pierwszy: pęknięcie w ścianie basenu. Lekceważyliśmy to, póki następnego dnia ściana się nie zawaliła. Osoba, która pływała tam jako ostatnia, wychodziła podobno z czarnej wody.

Twórcy filmów z pogranicza sztuki i kina, eksperymentując z obrazem, z niejasną, pełną niepokoju narracją, zapytują, jaki będzie koniec świata? Samobójstwo, narkotyczny odlot, trwanie bez ruchu w tęsknocie, zatracenie w orgii? Zebrane w jeden cykl wizje przez chwilę bawią, ale szybko zaczynają nużyć swoją intensywnością.

Jedną apokalipsę oglądamy w okularach 3D. Obrazy słodkiej rodziny na pikniku przenikają się ze światem perwersji w starym stylu – satanistycznych podestów, na których upozowano ciała półnagich kobiet w podwiązkach. Mężczyzna w garniturze – Georges Bataille, bo ma to być jego biografia – tylko pali i patrzy („Daimon”).

W innym filmie widzimy pejzaż Okinawy oczami nastoletniego chłopca. Załamanie dotyczy historii, a właściwie polityki: po pół wieku od zakończenia wojny wciąż stacjonują tu amerykańskie wojska. Montaż wrażeniowy przerywa rzeczowy komentarz reżyserki, ale i tak obrazy przelatują przede mną w półśnie. Wydaje się, że zgasła tabliczka wyjścia. Na tej wyspie koniec świata jest rozciągnięty w czasie („Kuichisan”).

Czy sprawdzi się globalna katastrofa przewidziana przez kino? „Nareszcie wszystko pieprznie!” – ekscytuje się ktoś na wieść o potwierdzeniu się (jednak!) przepowiedni Majów. Jak donosi internet, najpierw stwierdzono, teraz odwołano rzekomą pomyłkę w ich kalendarzu. Wisielczy humor, zniknięcia, niepokój planowania przyszłości, osowiałość, albo odwrotnie: zrywy ekscytacji – przypadkowo czy nie, ale to atmosfera tegorocznego festiwalu.

Upadek miał dotyczyć tylko cyklu „Trzecie oko” – eksperymentalnych nurtów w kinie na pograniczu sztuk wizualnych, a jednak rozlał się do sal, gdzie trwały inne seanse. Po filipińskich sześciogodzinnych filmach Lava Diaza i „3 dniach ciemności” Khvana De La Cruza, który „apokalipsę św. Jana ma w małym palcu”, wszystko zaczęło wydawać się końcem świata, nawet kryzys wieku średniego u Carlosa Reygadasa („Post tenebras lux”) i głód bliskości bezskutecznie zaspokajany w seksturystyce u Ulricha Seidla („Raj: Miłość”). Poczucie kresu mimowolnie staje się wiodącym tematem tegorocznych Nowych Horyzontów, dominującą estetyką, w której czujemy się jak w domu. Siedząc na recepcji zakładu pogrzebowego, obgadujemy filmy, które mogłyby powstać.

„MS 101”, reż. Karol Radziszewski. Polska 2012 / film pokazywany w cyklu „Trzecie oko”

Gdy padają tanie linie lotnicze, rozpętuje się histeria kolejowa, zawiązują tajne grupy wokół ostatnich ocalałych samochodów. Ktoś powie: „A nie mówiłem, to nie mogło przetrwać”, ktoś inny w ogóle zrezygnuje z powrotu do domu.

Można tu zostać na zawsze, zagłębić się w fotel, oglądając „Zmierzch” Jamesa Benninga – 98-minutowe ujęcie lasu, w którym zapada zmrok. Można walczyć o spokój albo głowić się, dlaczego nie możemy go osiągnąć. Dyskutować o katastrofie, jaka zawisła nad „Batmanem” Christophera Nolana po wypadku w Denver. Snuć scenariusze zagłady, z których żaden nie przekonuje.

Może tylko ten jeden, który już rok temu przywiózł do Wrocławia Bela Tarr. W „Koniu turyńskim” ukazał bohaterów, którzy nie mają nic i, jak się wydaje, nie da się już nic im odebrać. Wiejska chata wydana na pastwę wichury i egzystencjalnej nocy. A jednak Tarr odejmuje ludziom jeszcze słowa, wodę, ogień. Zostawia samych ze sobą. Czy to ostateczne wyznanie niewiary, po którym nie da się już robić filmów? Jak powiedział ktoś oswojony z mrokiem: „To jest właśnie happyend. Przecież zostawił im powietrze”.


Szczaj, szczaj, Biełow! (3)


Ogromnym powodzeniem cieszy się w tym roku Konkurs Filmów o Sztuce. To dokumenty o szeroko pojętej twórczości – od islandzkiej „Babci Lo-fi” o emerytce śpiewającej przy keyboardzie, przez studium z historii psychiatrii „Shock Head Soul” i portret Antony'ego and the Johnsons („Turning”), aż do spiskowych teorii „Pokoju 237” z „Lśnienia” Kubricka. Dziedziny sztuki nie mają tu znaczenia, liczy się ujęcie tematu i – jak powiedział juror Zbigniew Libera – to, że autorzy filmów o sztuce w pewnym sensie sami stają się artystami.

Zwycięzcy poprzednich edycji to: „FLicKeR” – wynaleziony przez bitnika haj bez narkotyków, „I tak nie zależy nam na muzyce” – film o japońskiej scenie noise, oraz „Arirang” Kim Ki-Duka o potencjale kryzysu twórczego. W tym roku najbardziej oczekiwanym obrazem było „Jutro” – dokument o rosyjskiej grupie Wojna.

„Anarchiści czy artyści?” – pytano po seansie. „Są akcje i jest lipna kreatywność” – mówi w filmie Oleg Worotnikow, lider Wojny. Można działać naprawdę, zmieniać rzeczywistość lub tworzyć cokolwiek, bez celu.

Włócząca się nocą po ulicach banda przypomina zgraję psów: czujni, drapieżni, obwieszeni torbami, z dzieckiem w wózku lub nosidle. Poznajemy ich z perspektywy kamery przemysłowej w supermarkecie, gdy z błyskiem w oku upychają kradzione jedzenie w plecakach, uciekają przed ochroną, w konwencji slapsticku podstawiając nogę temu, kto ich goni. Jest w tym żywiołowa radość, niewinna zabawa. Łupy układają w domu na podłodze – w szeregach jak na półce sklepowej.

Reżyser filmu Andriej Griazew / fot. Rudolf-Ter-Oganezov

Reżyser Andriej Griazew żył w tym stadzie na potrzeby filmu, ale pozostał poza kadrem. W swoim dokumencie pokazuje codzienność Wojny, ich komunę. To, jak śpią, kłócą się i recytują Mandelsztama, a działalność polityczną omawiają przy stole zastawionym śniadaniem i otwartymi laptopami. Polityka, sztuka, życie to jedno, więc dziecko Kozy i Olega jest jednym z najważniejszych członków grupy.

Roczny chłopczyk biega goły po mieszkaniu, polewa śpiących wodą z konewki i towarzyszy dorosłym w działaniach ulicznych. Naśladuje ich, ale to raczej  jego wyobraźnia inspiruje Wojnę. Przygotowywana tygodniami akcja przewracania samochodów, kiedy już się uda, przypomina właśnie zabawę resorakiem. Artyści, dla których kluczowa jest dokumentacja nielegalnych działań, inscenizują film, zaczynający się na trawie z kolorową piłką. Dziecko kopie ją pod policyjne auto, więc grupa mężczyzn musi je przewrócić, żeby wydostać zabawkę. Przewrotny humor, niewinność, prostota tych działań jest zachwycająca. Liczy się tylko perspektywa przyszłości. „Pomóż dziecku, pomóż państwu” – brzmiało hasło akcji „Przewrót pałacowy”, przeprowadzonej przez Wojnę we wrześniu 2010 w Petersburgu.

Grupa rozrabia na różne sposoby, ale za wszystkimi jej działaniami stoi groźba realnych konsekwencji. „Przewrócone auto milicyjne uderza w autorytet rządu” – powie prokurator. Kamerze udaje się uchwycić to, że wojnowcy są obserwowani, złapać moment tuż przed rewizją, gdy tajniacy zbierają się pod ich drzwiami. Oddać język doniesień („wydał ich podobno któryś ze wspólników”) i grozę absurdu (na pytanie – „jak mam Panu wierzyć, skoro nie ma Pan legitymacji?”, funkcjonariusz odpowiada z cieniem uśmiechu – „niech Pan nie wierzy”). 

Film wiedzie nas w mrok coraz głębiej. Co tu jest prawdą, co literaturą? Spotkany na ulicy starzec dostaje ataku padaczki – artyści wzywają karetkę, mogą zostać złapani. Mężczyzna ma twarz aktora, pięknie oświetloną – czy ta historia jak z Dostojewskiego nie mogła się zdarzyć naprawdę?

Narasta brutalność: pobicie, aresztowanie, wstrząs mózgu półtorarocznego dziecka. Porusza idealizm kruchych działań rzuconych na żer polityki. A w tle historia miłosna: Koza z dzieckiem dociera na opuszczoną budowę naprzeciw więzienia, gdzie osadzony jest Oleg. Wokół śnieg, ona w ciąży. Krzyczy jego imię, wołają do siebie, choć się nie widzą. Nad sceną unosi się romantyzm i tragizm dekabrystów, rewolucyjna siła poezji: „cela jest jak trumna”.

Wojnowcy zostali w tym filmie uchwyceni w momencie, gdy ich działania zwróciły uwagę świata. Ich praca „Chuj FSB” dostała rosyjską nagrodę „Innowacji”, a artyści zaczęli być zapraszani na festiwale i do najbardziej prestiżowych galerii. Film się tym jednak nie zajmuje – poprzestaje na codziennej, intymnej perspektywie. 

Nie rozumiem, dlaczego artyści nie przyznają się do tego dokumentu i procesują z reżyserem. Ani dlaczego protestowali przeciwko pokazaniu filmu na tegorocznym Berlinale. Pozostają w nim przecież artystami-anarchistami, grupą zapaleńców, którzy „tak bardzo zajmują się swoimi sprawami, że nie ma komu iść ukraść żarcia”.  


Wybudzanie snami (2)

Nieostrożność, poddanie się własnym wizjom i kierunkowi, w którym prowadzi nas artystka – są potrzebne, by wziąć udział w projekcie Katarzyny Krakowiak. Przewrotnie nazwany grą miejską jest w rzeczywistości udramatyzowanym tekstem, słuchowiskiem, wiodącym do wnętrza wyobrażonego miasta.

Plik mp3 wystarczy ściągnąć ze strony galerii BWA
lub Nowych Horyzontów, na przygodę z nim zarezerwować sobie czas, tak długi, jak nam odpowiada, w dzień czy w nocy – wedle preferencji. Do miasta trzeba wybrać się fizycznie albo mentalnie. Gra Krakowiak wykorzystuje bowiem fantomy naszej wyobraźni.

SCENA ARTYSTYCZNA 12. NOWYCH HORYZONTÓW

„The Happy end”, wystawy i działania performatywne realizowane we współpracy z BWA Wrocław:

„URWANY FILM. Momenty kinematograficzne w sztuce polskiej”, kurator: Łukasz Gorczyca, Galeria Awangarda, wystawa do 23 września 2012

„SERENGHETTI”, film Carlosa Reydegasa, galeria Dizajn, do 25 sierpnia 2012

„TRZECIE OKO”, program filmowy, kuratorka: Ewa Szabłowska, kino Helios, do 29 lipca 2012

„GRA MIEJSKA do odgrywania o dowolnej porze dnia i nocy”, Katarzyna Krakowiak, galeria Dizajn, do 29 lipca 2012

„Musimy porozmawiać o czerni”, Kobas Laksa, wykład-performans, kino Helios, 24 lipca 2012

poza cyklem:

premiera filmu „Marina Abramović: artystka obecna”, reż. Matthew Akers i „Filmy o sztuce”, międzynarodowy konkurs

12. MFF Nowe Horyzonty, Wrocław, do 29 lipca 2012

Kto jednak przyjdzie na Świdnicką do Galerii Dizajn, zostanie dodatkowo przygotowany. Odbędzie trening świadomości, usłyszy: „Jednym z kluczowych punktów gry jest miejsce, w którym się znajdujesz. Jeśli zaczynasz od błędnej przesłanki, możesz iść do samego końca, nie dochodząc donikąd. Czy czujesz spokój? Podejmij pierwszy krok, będzie prawidłowy”. Wędrówka może okazać się terapią na własną odpowiedzialność.

Wyruszając za artystką – o każdej porze, na stojąco czy na leżąco – pogłębia się doświadczenie przebywania w danym miejscu, we Wrocławiu, ale także gdziekolwiek.

„Przed tobą możliwość zapadnięcia się w przestrzeń – wolną od drogowskazów, trudną do okiełznania. Za pośrednictwem własnego ciała spróbuj ją zorganizować, najlepiej przez zagubienie”  mówi wolno kobiecy głos po polsku, nieco zbyt egzaltowany, mniej ekspresyjna jest wersja angielska.

Stracić orientację w dobrze znanym miejscu to może być miękki narkotyk, przyjemny w stosowaniu, gdy czujemy się bezpiecznie. Słyszę o uporządkowanej mostami Odrze, o „mieście jak niemieckim, zdrowym ciele o czystej skórze”. Ordnung, wiadomo, reguły są jasne, powtarzane jak refren: „Wpatruj się, rozmyj spojrzenie, zgub je”. Żadna trasa nie jest narzucona, jedyny przymus to: „Idź i patrz, pamiętaj. Nawet gdy jesteś zmęczony, nie możesz już wytrzymać, nie wolno ci zamknąć oczu. Gdy to zrobisz, wypadasz z gry”. Przymus patrzenia musi kojarzyć się z sytuacją mieszkańca Wrocławia tuż po wojnie. Z karaniem Niemców obrazami, samym patrzeniem na dowody zagłady. Ale to moje wizje. W grze nie ma żadnych dosłowności. Co mamy zobaczyć?

Ruiny, stare szafy, szmaty, które kiedyś były ubraniami, strzępy butów, zepsute jedzenie. Dawne, zmiecione stąd życie. „Są miasta i kraje – mówi Krakowiak – gdzie ludzie od czasu do czasu podejrzewają istnienie czegoś innego. Na ogół nie zmienia to ich życia, ale zaznali podejrzeń, a to zawsze jest wygrana. Natomiast TU nie ma podejrzeń, to znaczy TO MIASTO całkowicie nowoczesne”. Oskarżenie stolicy Dolnego Śląska, za cztery lata Europejskiej Stolicy Kultury o krótką pamięć, a wielokulturowości, którą się szczyci, nazwanie pozornie pokojową i symbiotyczną, jest gestem odważnym.

Brzmi jak kontynuacja pracy artystki z lipca 2008 roku, przeprowadzonej w tym samym mieście w ramach przeglądu Survival. Z dziedzińca przed synagogą wysyłała wtedy bluetoothem komunikaty dźwiękowe niczym z historycznego Breslau. Język niemiecki, symbol dawnych mieszkańców i dzisiejszych turystów mieszał się z tym, co było wtedy aktualne, czyli z okrzykami niemieckich kibiców podczas EURO. Praca budziła niepokój, nosiła tytuł „Grossrosenloop 192 kbit/s”.

Najnowsza nie mrozi bezpośrednio, truciznę wsącza powoli. „Odnajdujesz drogę wśród coraz gęstszej ciemności. Tumany przesuwają się twardą, czerniawą żółtością, bijąc strugami o ziemię”. Przejście przez miasto, czy kolejne kręgi piekieł. Wprawdzie czeka nas posiłek regeneracyjny, ale cóż z tego, skoro knajpa jest w schronie, a w menu tylko flaki (w żadnej z wersji językowych nie przewidziano wariantu wegetariańskiego). Opresja się wzmaga. „Jeśli raz zadałeś pytanie, już o nic nie pytaj. Jeśli raz z kimś rozmawiałeś, z nikim nie rozmawiaj. Twój limit jest wyczerpany”.

Artystka nie relacjonuje faktów historycznych, nie eksponuje też mrocznych walorów opowieści. W tę grę można grać w dowolnym poniemieckim mieście o krwawej historii. Oka nie można zamknąć, Krakowiak porzuca nas z tym, co się zdarzyło. To, co proponuje, jest w gruncie rzeczy treningiem świadomości, radykalnym wybudzaniem za pomocą snów.


Marina nie Pina (1)

Supergwiazdy świata sztuki stają się bohaterami kina. Marina Abramović, której poświęcono dokument „Marina Abramović: Artystka obecna”, pokazywany na Nowych Horyzontach, jest idealną madonną wielkiego ekranu.

Dzieło życia, zgromadzone na retrospektywnej wystawie w MoMA, oddziałuje na tych nawet, którzy nigdy o niej nie słyszeli, z wypiekami na twarzy mówią o niej widzowie, którzy nie potrafią powtórzyć jej nazwiska. Dokument Matthew Akersa przekazuje emocje w stanie czystym, używając dramaturgii – minimalizmu, intensywności i erupcji uczuć – niemal w hollywoodzkim stylu. Nie sposób im się nie poddać, zwłaszcza w bezpiecznym mroku sali kinowej, podczas zbiorowego doświadczenia seansu.

Tak to sobie tłumaczę, zazdroszcząc widzom, którzy przeżywają zachwyt, oczyszczenie, bo mnie nie było to dane nawet podczas udziału w akcji artystki. Siedząc przy stole z Abramović w 2010 roku, czułam się zablokowana, zawstydzona otaczającym tłumem, jarzącym się nad blatem napięciem. Nie byłam w stanie przeżyć nic prócz zakłopotania byciem widzianą. Cały swój czas strawiłam na zastanawianiu się, co, u licha, skłoniło mnie, by w ogóle się zgłosić. 

W tamtym momencie odbierałam to jak muzealne reality show. Teraz widzę ten performans łagodniej. Na tle dorobku artystki stanowi przedłużenie jej treningu wytrzymałości i skupienia. Niektórzy uczestnicy naprawdę byli w stanie przeżyć tu coś głębokiego. 

Przyszłam do MoMA, bo parę lat wcześniej Abramović omiotła moją głowę spódnicą, co odebrałam wtedy jak błogosławieństwo. Siedząc z grupą studentów na podłodze, słuchaliśmy jej opowieści o pracy z grupą tybetańskich mnichów. Zostało mi z tamtego spotkania wrażenie kobiety o niezwykłej charyzmie, przekłada się ono także na ekran w filmie Akersa.

Zamiast wielkiej mszy, którą oferuje reżyser, wolę jednak spotkanie z jej sztuką w kameralnej scenerii. Choćby w zeszłym roku w łódzkim Muzeum Sztuki można było położyć się przed ekranem w małym pokoiku i patrzeć, jak Abramowić w owadziej zbroi walczy z Janem Fabre'em. Piękne, krwawe, namiętne w swoim spowolnieniu starcie.

Festiwal we Wrocławiu przybliża wielkie nazwiska ze świata sztuk wizualnych i chwała mu za to. Oby jednak artyści nie dali się przytwierdzić do ram ikony na stałe. Z Mariną Abramović tak się trochę dzieje – ledwie miesiąc temu w Manchesterze miała miejsce premiera opery Roberta Wilsona do muzyki Antony and the Johnsons, z udziałem Willema Defoe, osnuta wokół biografii artystki: „Życie i śmierć Mariny Abramović”.

Chcę wierzyć, że deifikacja twórców nie przerwie prywatnego kultu, pełnego zwątpień, ale też momentów, gdy sztuka przemawia szczerze do jednej osoby. Z Abramović raczej nie stanie się tak, jak z Piną Bausch, gloryfikowaną przez Wima Wendersa w filmie „Pina”. Marina na szczęście nie jest w 3D, wciąż żyje i jak przypuszczam, konstruuje wielkie show w jakimś celu.

Opowieść o tym, jak pracowała z tybetańskimi mnichami, pamiętam tak: artystka została poproszona, by wytrenować chór mnichów na pokaz wokalny, wielki koncert zespołów z całego świata. Ćwiczyła z nimi przez kilka miesięcy: ustawienie w kształt trójkąta i precyzyjne wykonanie pieśni. Chwilami miała wrażenie, że coś tu się nie zgadza, ale przekonywała samą siebie, że to nieostre widzenie kogoś spoza tej kultury. Gdy nadszedł czas występu, mnisi stawili się na miejscu i była już pewna: nie były to te same twarze, z którymi odbywała próby przez wiele tygodni. Zapytany o to przełożony zakonu potwierdził obawy artystki: na scenę miały wyjść zupełnie inne osoby. Wytłumaczył, że mnisi widzą się jako jedność i nie ma dla nich znaczenia, że ci, którzy ćwiczyli, to nie ci sami, którzy występują. Poza tym chciałby też przekazać jej, że dziękują za ten wspólny czas, ale nie wezmą udziału w koncercie. Nie chcieli jej martwić ani przeszkadzać jej w pracy, ale to, że śpiewają ustawieni w piramidę, jest sprzeczne z nauką buddyzmu, który nie uznaje hierarchii.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.